Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 20-05-2022, 23:20   #281
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 60 - 2525/2526 Hexennacht; wieczór/noc

Czas: 2525/2526 Hexennacht; północ
Miejsce: 4,5 dni drogi od Leifsgard, dżungla, obóz ekspedycji
Warunki: na zewnątrz: jasno, odgłosy dżungli, pogodnie, flauta, gorąco



Bitwa



Odwieczna walka między żywymi a nieumarłymi miała swój epizod także tej granicznej nocy w tej bezimiennej, tropikalnej krainie. Do nocnej mgły dołączyły dymy z ognisk, pochodni i płonących namiotów. Nadawało to obozowi mistycznego ale dzikiego wyglądu gdy płomienie oświetlały tą upiorną scenę. A te dalsze, podobnie jak odgłosy walk toczonych przy palisadzie wydawały się tak samo zamglone i przytłumione. Razem tworzyły chaotyczne tło nad którym ciężko było się zorientować. Może w innej części obozu żywi odparli nieumarłe oddziały a może było na odwrót i walczącej na plaży cienkiej, pstrokatej linii obrońców za chwilę w plecy wbiją się zardzewiałe tasaki i rapiery dzierżone przez kościste, przegniłe dłonie przeklętych.




https://cdn4.fiction.live/images/1fv...0&qua lity=95


Jednak wojownicy żywych, z tak różnorodnych nacji i krain, walczyli jak tylko mogli stawiając własną bronią i piersią odpór przegniłej, wodnej hordzie plugawemu wrogowi. Obie poddane królowej Aldery, chociaż jeszcze z nie w pełni wyleczonymi ranami z wcześniejszych potyczek wspomagały puklerzystów Carrery swoimi strzałami. Nie miały łatwego zadania bo musiały polować na moment w którym jakiś wojownik szkieletowych konkwistadorów będzie widoczny na tyle aby nie ryzykować postrzelenia kogoś z kolegów. Nie miały więc zbyt wielu okazji do strzału ale mimo to co jakiś czas któraś ze strzał trafiała w ramię, tarczę albo pierś nieumarłego przeciwników.

Zaś puklerzyści Carrery, chociaż na początku ataku wydawali się być niepewni tego co się dzieje i nie zdradzali ochoty do starcia teraz jakby przypomnieli sobie kim są. Zawodowymi pojedynkowiczami, śmiałkami jacy szydzą z przeciwnika i szampierzami jacy mogą skrzyżować swoją broń z każdym przeciwnikiem. Swoje niewielkie tarcze zwane puklerzami używali jako zasłony przed dość niemrawymi ciosami uzbrojonych szkieletów. Zdecydowanie górowali nad nimi technicznie chociaż niewiele mogli poradzić na wręcz przysłowiową nieumarłą obojętność i odporność na ciosy. Chociaż więc któryś z szermierzy Carrery już padł to jednak sami zaczęli zdobywać nad przeciwnikiem wyraźną przewagę zaczynając ich przeważać liczebnie i oskrzydlać. Efekt był jednak słabszy niż w walce z żywym przeciwnikiem bowiem ani ich sztuka szermiercza ani rosnące straty własne nie robiły na przeklętych wojownikach żadnego wrażenia.

Nad ich głowami świszczały bełty. Porucznik Sabatini kierował ostrzałem swoich tileańskich kuszników aby osłabić czekające jeszcze w wodzie oddziały jakie zapewne miały ruszyć do ataku na Carrerę gdyby ten uporał się z pierwszym oddziałem. Kilka bełtów znów wylądowały w przerdzewiałych pancerzach czekających w nienaturalnym milczeniu konkwistadorów ale jakoś nie wywołało to większych strat.

W centrum wciąż marines i gwardziści twardo bronili swoich pozycji. Pod wodzą dzielnej Kislevitki padł kolejny lekkozbrojny żołnierz okrętowy. Ale i oni podobnie jak ludzie Carrery zdobywali coraz wyraźniejszą przewagę nad mało sprawnym przeciwnikiem. Gdy opanowali strach i znaleźli się w walce rąbali i siekli go jak każdego innego przeciwnika. I zaczęli zdobywać nad nim przewagę, oddział ociekających przegniłą wodą szkieletów zaczynał już być oskrzydlany przez krańcowych żołnierzy Glebovej.

Za to w samym centrum, tu gdzie na samym początku bitwy imperialni gwardziści z takim animuszem natarli na wynurzającego się z rzeki przeciwnika okazywało się, że kapitan de Rivera mógł mieć rację, że są warci każdej ceny jaką zarządają. Pancerna kapitan śmiało i bez wahania patrzyła w puste oczodoły. I wrażała w nie swoją stal. Okazało się, że takie zwykłe szkielety to nie jest równy przeciwnik dla elitarnej piechoty Imperium. Ich ciężka broń, solidne pancerze oraz własna duma i nieugiętość w walce pozwoliły na przełom. Praktycznie dosłownie wybili oddział szkieletów do nogi. Słaniał się jeszcze i chwiał albo czołgał u ich stóp jakiś pokiereszowany zdechlak ale jasne było, że swoją walkę gwardia wygrała. To pierwsze, jawne zwycięstwo nad przeklętym przeciwnikiem Koenig i jej gwardia ogłosili gromkim krzykiem i triumfalnie wzniesionym mieczem co dodało animuszu także ich sąsiadom. Chociaż widać było jak czekający dotąd w wodzie oddział szkieletów nic sobie nie robił z losu poprzedników i beznamiętnie ruszył ku plaży aby zewrzeć się ze zwycięskimi gwardzistami. Zaś Koenig poprowadziła szarżę swoich gwardzistów ku nowemu przeciwnikowi.

Prawym sąsiadem Koenig był kapitan Rojo ze swymi pikinierami i kusznikami jacy stali za nimi. Niektórym szkieletom udało się przebić przez zasłonę z pik i w końcu usiekli któregoś z żołnierzy Rojo. Ale ani on ani oni nie zamierzali tanio sprzedać swojej skóry. Bardzo umiejętnie korzystali ze swojej broni drzewcowej i udawało im się w większości utrzymać w miarę bezpieczny dystans. A nawet kilku ze szkieletowych napastników padło i nie wstawało. Tu też nieumarli zdawali się być coraz bardziej spychani do defensywy. Ale podobnie jak wszędzie nie robiło to na nich żadnego wrażenia.

Za nimi, w drugiej linii, po kolana w wodzie stali ich następcy. Ci co zapewne mieli uderzyć na zmęczonych walką pikinierów gdyby udało im się zniszczyć pierwszy wysłany na nich oddział. Jednak ci nieumarli stali się celem ostrzału zarówno estalijskich kuszników Rojo jak i bretońskich Bertranda. Efekty były widoczne bardziej niż na lewym skrzydle gdzie podobny oddział był ostrzeliwany tylko przez jeden oddział kuszników. Tutaj jeden a potem drugi truposz zwalili się w końcu do rzeki ze sterczącymi z ciał i pancerzy bełtami. Pozostali nieumarli jedna trwali na swojej pozycji niepomni na los kamratów i gotowi wypełnić rozkaz jaki nadejdzie.



Carsten



Jak gruchnął w rzekę to nieco go zamroczyło. Na tyle, że musiał zostawić walczących pod wodą przeciwników i wynurzyć się ponownie na powierzchnię. Ujrzał mało typową perspektywę pleców nieumarłych wojowników, za nimi plażę jaka stała się areną nocnych walk a nie tak daleko kościanego konia na jakim do niedawna siedział ten straszny rycerz jakiego strzały Amazonek zdawały się nie imać. Po czym zaczerpnął powietrza w płuca i ponownie zanurkował pod wodę. Na dół musiał płynąć prawie po omacku. Woda nawet w dzień nie była zbyt przejrzysta a co dopiero w środku mglistej nocy. Pomógł mu jednak podwodny tuman mułu jaki podniósł się z dna podczas walki dwójki przeciwników. Ale też nie pozwalał mu dostrzec co się tam właściwie dzieje.

Musiał nurkować prawie dosłownie w ciemno. Wzrok niezbyt był pomocny, ruch wody wymieszanej z pyłem i różnym drobiazgiem do tej pory zalegającym na dnie nie był zbyt pomcny. Bardziej musiał zdać się na dotych. Co chwila jego dłoń trafiała na coś. Jakaś gałąź. Chyba czyjaś ręka. Potem materiał, pewnie z sukni Vivian chociaż nie miał pojecia jaki fragment. Jakieś wodrosty czy inne wodne zielsko. Potem niespodziewanie trafił na coś obłego, sporego i twardego. Jak z metalu. Pancerz. Musiał należeć do rycerza bo Vivian miała na sobie suknię. Szarpali się ze sobą na całego co bynajmniej nie ułatwiało Carstnowi roboty. Ale musiał trafić na naplecznik. Przesuwał dłoń to w jedną to drugą stronę gdy wreszcie zdawało mu się, że natrafił na kark i prawie od razu na jakiś łańcuch. Trudno mu było przełożyć go przez głowę rycerza, zwłaszcza, że ten zorientował się widocznie w czym rzecz bo próbował go odepchnąć albo złapać. Jednak ramię znikło gdy pewnie Vivian udało się go zatrzymać na jeszcze trochę. Ta chwila wystarczyła Sylvańczykowi aby zerwać ten oby łańcuch co trzeba i ruszyć ku powierzchni. Wyłonił się nad niej i przetarł oczy i dopiero mógł spojrzeć co właściwie trzyma w dłoni.



https://m.media-amazon.com/images/I/..._AC_UY580_.jpg

Wciąż był przy brzegu rzeki z obozem. Niedaleko tyłów stojących oddziałów nieumarłych. I walka nadal tam trwała. Wokół siebie nie widział na powierzchni ani Vivian ani tego nieumarłego wodza. Nie miał jednak zbyt wiele czasu ani okazji na zastanawianie się co robić dalej. Ledwo parę kroków od niego woda rozprysnęła się i na powierzchni pojawił się ten rycerz w zbroi. Od razu namierzył swoim piekielnym spojrzeniem Carstena i bez wahania ruszył w jego stronę.



Bertrand



Bretoński oficer zostawił estalijskiego z jego ludźmi i walką po czym wrócił do swoich. Znów minął stojących za pikinierami estalijskich kuszników Rojo i nim dotarł do własnych chwilowo dowodzonych przez Emilio. Gdy się znów odwrócił twarzą do rzeki ujrzał przede wszystkim plecy estalijskich kuszników. A pomiędzy ich ramionami plecy walczących z nieumarłymi pikinierami. Trochę po lewym skosie plecy szarżujących na nowych przeciwników gwardzistów i nieco dalej marines. Zaś po prawej był wolny kawałek plaży i mglistej zawiesiny kłębiącej się nad rzeką. Ale nigdzie nie mógł dostrzec tego czarnego rycerza na koniu jaki wcześniej był chociaż częściowo widoczny pomiędzy swoimi nieumarłymi oddziałami piechoty. Jego kusznicy prowadzili ostrzał nawiją ponad głowami estalisjkich kolegów. A bełty spadały gdzieś tam w wodę i czekających na swoją kolej do ataku nieumarłych wojowników. Z tego miejsca strzelano po części w ciemno i na wyczucie bo przez tyle rzędów poprzedników i walczących trudno było zlokalizować przeciwnika i ocenić efekt ostrzału. Wiadomo jednak było, że w rzece czekają kolejni szkieletowi wojownicy.

W tym bitewnym zamieszaniu, może dlatego, że sam nie był związany ani walką ani ostrzałem Bertrand dostrzegł coś nowego. W rzece, niedaleko brzegu pojawił się nowy kształt. Ktoś tam płynął albo unosił się na wodzie. Sądząc po owalu twarzy a nie gołej czaszce musiał to być ktoś z żywych. Chociaż nie wiedział kto mógł się zapuścić aż tak daleko. Chwilę później niedaleko pojawiła się nowa sylwetka. Też jakby wypłynęła spod wody. Z tą jednak nie miał kłopotów aby ją rozpoznać. Przeklęty ogień jarzył się w spojrzeniu mrocznego wodza nieumarłych tak bardzo, że nie było wątpliwości, że to właśnie on. I ruszył ku sylwetce żywego pływaka jakby chciał go dogonić.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline