|
Archiwum sesji z działu Warhammer Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Warhammer (wraz z komentarzami) |
| Narzędzia wątku | Wygląd |
20-05-2022, 23:20 | #281 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | Tura 60 - 2525/2526 Hexennacht; wieczór/noc Czas: 2525/2526 Hexennacht; północ Miejsce: 4,5 dni drogi od Leifsgard, dżungla, obóz ekspedycji Warunki: na zewnątrz: jasno, odgłosy dżungli, pogodnie, flauta, gorąco Bitwa Odwieczna walka między żywymi a nieumarłymi miała swój epizod także tej granicznej nocy w tej bezimiennej, tropikalnej krainie. Do nocnej mgły dołączyły dymy z ognisk, pochodni i płonących namiotów. Nadawało to obozowi mistycznego ale dzikiego wyglądu gdy płomienie oświetlały tą upiorną scenę. A te dalsze, podobnie jak odgłosy walk toczonych przy palisadzie wydawały się tak samo zamglone i przytłumione. Razem tworzyły chaotyczne tło nad którym ciężko było się zorientować. Może w innej części obozu żywi odparli nieumarłe oddziały a może było na odwrót i walczącej na plaży cienkiej, pstrokatej linii obrońców za chwilę w plecy wbiją się zardzewiałe tasaki i rapiery dzierżone przez kościste, przegniłe dłonie przeklętych. https://cdn4.fiction.live/images/1fv...0&qua lity=95 Jednak wojownicy żywych, z tak różnorodnych nacji i krain, walczyli jak tylko mogli stawiając własną bronią i piersią odpór przegniłej, wodnej hordzie plugawemu wrogowi. Obie poddane królowej Aldery, chociaż jeszcze z nie w pełni wyleczonymi ranami z wcześniejszych potyczek wspomagały puklerzystów Carrery swoimi strzałami. Nie miały łatwego zadania bo musiały polować na moment w którym jakiś wojownik szkieletowych konkwistadorów będzie widoczny na tyle aby nie ryzykować postrzelenia kogoś z kolegów. Nie miały więc zbyt wielu okazji do strzału ale mimo to co jakiś czas któraś ze strzał trafiała w ramię, tarczę albo pierś nieumarłego przeciwników. Zaś puklerzyści Carrery, chociaż na początku ataku wydawali się być niepewni tego co się dzieje i nie zdradzali ochoty do starcia teraz jakby przypomnieli sobie kim są. Zawodowymi pojedynkowiczami, śmiałkami jacy szydzą z przeciwnika i szampierzami jacy mogą skrzyżować swoją broń z każdym przeciwnikiem. Swoje niewielkie tarcze zwane puklerzami używali jako zasłony przed dość niemrawymi ciosami uzbrojonych szkieletów. Zdecydowanie górowali nad nimi technicznie chociaż niewiele mogli poradzić na wręcz przysłowiową nieumarłą obojętność i odporność na ciosy. Chociaż więc któryś z szermierzy Carrery już padł to jednak sami zaczęli zdobywać nad przeciwnikiem wyraźną przewagę zaczynając ich przeważać liczebnie i oskrzydlać. Efekt był jednak słabszy niż w walce z żywym przeciwnikiem bowiem ani ich sztuka szermiercza ani rosnące straty własne nie robiły na przeklętych wojownikach żadnego wrażenia. Nad ich głowami świszczały bełty. Porucznik Sabatini kierował ostrzałem swoich tileańskich kuszników aby osłabić czekające jeszcze w wodzie oddziały jakie zapewne miały ruszyć do ataku na Carrerę gdyby ten uporał się z pierwszym oddziałem. Kilka bełtów znów wylądowały w przerdzewiałych pancerzach czekających w nienaturalnym milczeniu konkwistadorów ale jakoś nie wywołało to większych strat. W centrum wciąż marines i gwardziści twardo bronili swoich pozycji. Pod wodzą dzielnej Kislevitki padł kolejny lekkozbrojny żołnierz okrętowy. Ale i oni podobnie jak ludzie Carrery zdobywali coraz wyraźniejszą przewagę nad mało sprawnym przeciwnikiem. Gdy opanowali strach i znaleźli się w walce rąbali i siekli go jak każdego innego przeciwnika. I zaczęli zdobywać nad nim przewagę, oddział ociekających przegniłą wodą szkieletów zaczynał już być oskrzydlany przez krańcowych żołnierzy Glebovej. Za to w samym centrum, tu gdzie na samym początku bitwy imperialni gwardziści z takim animuszem natarli na wynurzającego się z rzeki przeciwnika okazywało się, że kapitan de Rivera mógł mieć rację, że są warci każdej ceny jaką zarządają. Pancerna kapitan śmiało i bez wahania patrzyła w puste oczodoły. I wrażała w nie swoją stal. Okazało się, że takie zwykłe szkielety to nie jest równy przeciwnik dla elitarnej piechoty Imperium. Ich ciężka broń, solidne pancerze oraz własna duma i nieugiętość w walce pozwoliły na przełom. Praktycznie dosłownie wybili oddział szkieletów do nogi. Słaniał się jeszcze i chwiał albo czołgał u ich stóp jakiś pokiereszowany zdechlak ale jasne było, że swoją walkę gwardia wygrała. To pierwsze, jawne zwycięstwo nad przeklętym przeciwnikiem Koenig i jej gwardia ogłosili gromkim krzykiem i triumfalnie wzniesionym mieczem co dodało animuszu także ich sąsiadom. Chociaż widać było jak czekający dotąd w wodzie oddział szkieletów nic sobie nie robił z losu poprzedników i beznamiętnie ruszył ku plaży aby zewrzeć się ze zwycięskimi gwardzistami. Zaś Koenig poprowadziła szarżę swoich gwardzistów ku nowemu przeciwnikowi. Prawym sąsiadem Koenig był kapitan Rojo ze swymi pikinierami i kusznikami jacy stali za nimi. Niektórym szkieletom udało się przebić przez zasłonę z pik i w końcu usiekli któregoś z żołnierzy Rojo. Ale ani on ani oni nie zamierzali tanio sprzedać swojej skóry. Bardzo umiejętnie korzystali ze swojej broni drzewcowej i udawało im się w większości utrzymać w miarę bezpieczny dystans. A nawet kilku ze szkieletowych napastników padło i nie wstawało. Tu też nieumarli zdawali się być coraz bardziej spychani do defensywy. Ale podobnie jak wszędzie nie robiło to na nich żadnego wrażenia. Za nimi, w drugiej linii, po kolana w wodzie stali ich następcy. Ci co zapewne mieli uderzyć na zmęczonych walką pikinierów gdyby udało im się zniszczyć pierwszy wysłany na nich oddział. Jednak ci nieumarli stali się celem ostrzału zarówno estalijskich kuszników Rojo jak i bretońskich Bertranda. Efekty były widoczne bardziej niż na lewym skrzydle gdzie podobny oddział był ostrzeliwany tylko przez jeden oddział kuszników. Tutaj jeden a potem drugi truposz zwalili się w końcu do rzeki ze sterczącymi z ciał i pancerzy bełtami. Pozostali nieumarli jedna trwali na swojej pozycji niepomni na los kamratów i gotowi wypełnić rozkaz jaki nadejdzie. Carsten Jak gruchnął w rzekę to nieco go zamroczyło. Na tyle, że musiał zostawić walczących pod wodą przeciwników i wynurzyć się ponownie na powierzchnię. Ujrzał mało typową perspektywę pleców nieumarłych wojowników, za nimi plażę jaka stała się areną nocnych walk a nie tak daleko kościanego konia na jakim do niedawna siedział ten straszny rycerz jakiego strzały Amazonek zdawały się nie imać. Po czym zaczerpnął powietrza w płuca i ponownie zanurkował pod wodę. Na dół musiał płynąć prawie po omacku. Woda nawet w dzień nie była zbyt przejrzysta a co dopiero w środku mglistej nocy. Pomógł mu jednak podwodny tuman mułu jaki podniósł się z dna podczas walki dwójki przeciwników. Ale też nie pozwalał mu dostrzec co się tam właściwie dzieje. Musiał nurkować prawie dosłownie w ciemno. Wzrok niezbyt był pomocny, ruch wody wymieszanej z pyłem i różnym drobiazgiem do tej pory zalegającym na dnie nie był zbyt pomcny. Bardziej musiał zdać się na dotych. Co chwila jego dłoń trafiała na coś. Jakaś gałąź. Chyba czyjaś ręka. Potem materiał, pewnie z sukni Vivian chociaż nie miał pojecia jaki fragment. Jakieś wodrosty czy inne wodne zielsko. Potem niespodziewanie trafił na coś obłego, sporego i twardego. Jak z metalu. Pancerz. Musiał należeć do rycerza bo Vivian miała na sobie suknię. Szarpali się ze sobą na całego co bynajmniej nie ułatwiało Carstnowi roboty. Ale musiał trafić na naplecznik. Przesuwał dłoń to w jedną to drugą stronę gdy wreszcie zdawało mu się, że natrafił na kark i prawie od razu na jakiś łańcuch. Trudno mu było przełożyć go przez głowę rycerza, zwłaszcza, że ten zorientował się widocznie w czym rzecz bo próbował go odepchnąć albo złapać. Jednak ramię znikło gdy pewnie Vivian udało się go zatrzymać na jeszcze trochę. Ta chwila wystarczyła Sylvańczykowi aby zerwać ten oby łańcuch co trzeba i ruszyć ku powierzchni. Wyłonił się nad niej i przetarł oczy i dopiero mógł spojrzeć co właściwie trzyma w dłoni. https://m.media-amazon.com/images/I/..._AC_UY580_.jpg Wciąż był przy brzegu rzeki z obozem. Niedaleko tyłów stojących oddziałów nieumarłych. I walka nadal tam trwała. Wokół siebie nie widział na powierzchni ani Vivian ani tego nieumarłego wodza. Nie miał jednak zbyt wiele czasu ani okazji na zastanawianie się co robić dalej. Ledwo parę kroków od niego woda rozprysnęła się i na powierzchni pojawił się ten rycerz w zbroi. Od razu namierzył swoim piekielnym spojrzeniem Carstena i bez wahania ruszył w jego stronę. Bertrand Bretoński oficer zostawił estalijskiego z jego ludźmi i walką po czym wrócił do swoich. Znów minął stojących za pikinierami estalijskich kuszników Rojo i nim dotarł do własnych chwilowo dowodzonych przez Emilio. Gdy się znów odwrócił twarzą do rzeki ujrzał przede wszystkim plecy estalijskich kuszników. A pomiędzy ich ramionami plecy walczących z nieumarłymi pikinierami. Trochę po lewym skosie plecy szarżujących na nowych przeciwników gwardzistów i nieco dalej marines. Zaś po prawej był wolny kawałek plaży i mglistej zawiesiny kłębiącej się nad rzeką. Ale nigdzie nie mógł dostrzec tego czarnego rycerza na koniu jaki wcześniej był chociaż częściowo widoczny pomiędzy swoimi nieumarłymi oddziałami piechoty. Jego kusznicy prowadzili ostrzał nawiją ponad głowami estalisjkich kolegów. A bełty spadały gdzieś tam w wodę i czekających na swoją kolej do ataku nieumarłych wojowników. Z tego miejsca strzelano po części w ciemno i na wyczucie bo przez tyle rzędów poprzedników i walczących trudno było zlokalizować przeciwnika i ocenić efekt ostrzału. Wiadomo jednak było, że w rzece czekają kolejni szkieletowi wojownicy. W tym bitewnym zamieszaniu, może dlatego, że sam nie był związany ani walką ani ostrzałem Bertrand dostrzegł coś nowego. W rzece, niedaleko brzegu pojawił się nowy kształt. Ktoś tam płynął albo unosił się na wodzie. Sądząc po owalu twarzy a nie gołej czaszce musiał to być ktoś z żywych. Chociaż nie wiedział kto mógł się zapuścić aż tak daleko. Chwilę później niedaleko pojawiła się nowa sylwetka. Też jakby wypłynęła spod wody. Z tą jednak nie miał kłopotów aby ją rozpoznać. Przeklęty ogień jarzył się w spojrzeniu mrocznego wodza nieumarłych tak bardzo, że nie było wątpliwości, że to właśnie on. I ruszył ku sylwetce żywego pływaka jakby chciał go dogonić.
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić |
21-05-2022, 20:41 | #282 |
Markiz de Szatie Reputacja: 1 | Przy zaczerpnięciu powietrza Carsten mimowolnie spojrzał na panoramę obozu. W niczym nie przypominała ona dobrze znanego, spokojnego widoku z popołudnia. Szczęk oręża, świst bełtów, okrzyki tryumfu i rozpaczy, płonące namioty, mgła przemieszana z dymem tworząca fantasmagoryczne kształty. Nade zaś wszystko odrapana, szkieletowa armia budząca grozę. Miał jednak zadanie do wykonania, obiecał coś Vivian i bez względu na to z jakim ryzykiem się to wiązało przystąpił do realizacji śmiałego celu. |
28-05-2022, 22:19 | #283 |
Reputacja: 1 |
Ostatnio edytowane przez Lord Melkor : 28-05-2022 o 22:22. |
29-05-2022, 18:45 | #284 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | Tura 61 - 2525/2526 Hexennacht; wieczór/noc Czas: 2525/2526 Hexennacht; północ Miejsce: 4,5 dni drogi od Leifsgard, dżungla, obóz ekspedycji Warunki: na zewnątrz: jasno, odgłosy dżungli, pogodnie, flauta, gorąco Bitwa Nocna walka, pełna gryzącego dymu z ognisk, pochodni i płonących namiotów trwała. Chałas i chaos był piekielny i typowy dla każdej większej bitwy. Gęsto rozstawione namioty, mgła mieszająca się z dymem, nocne ciemności mcno utrudniały zorientowanie się w całości sytuacji. Nawet jak ktoś miał okazję do rozglądania się to widział i słyszał tylko to co się działo w bezpośredniej okolicy. A ci co walczyli nad rzeką raczej nie mieli za bardzo okazji aby się zorientować co się dzieje w innych częsciach obozu. To, że na plecy nie spadły im jeszcze przegniłe hordy szkieletowych wojowników dawało nadzieję, że ci żywi wciąż gdzieś tam się bronią przy ogrodzeniu i bramie. W pasie obrony żywych przy rzece wydawało się, że zaczynają zdobywać przewagę. Mozolnie, trup za trupem ale wydawało się, że wolniej tracą swoje siły niż nieumarły przeciwnik. Z drugiej strony nieco trudno było oszacować ile jeszcze szeregów martwej hordy czeka w rzecznej toni. Na lewej flance obrońców obie ciemnoskóre wojowniczki o egzotycznej i barwnej urodzie wspierały w walce puklerzystów Carrery. Jasne było, że we dwie nie pokonają wrogiego oddziału ale ile mogły to punktowały swoimi strzałami nieumarłego wroga. Czekały na moment gdy któryś się pokazał między plecami obrońców i wtedy napinały cięciwę i posyłały mu strzałe. Jedne trafiały inne nie. Jak nie to śmigały gdzieś dalej wbijając się w piach plaży albo znikając w rzece. A jak trafiały to w przerdzewiały napierśnik, kość czy hełm trafiała jakaś strzała. No i pewnie Estalijczykom Carrery dodawało otuchy, że ktoś ich wspiera z tych zmaganiach ze strasznym wrogiem. A samym puklerzystom szło coraz lepiej. Nie mogli dorównac nieumarłym konkwiskadorom odpornością czy martwą zawziętością ale na pewno górowali nad nimi technicznie. Szable i rapiery trafiały w pordzewiałe napierśniki i kości znacznie częściej niż ich kordy w sprawne zastawy puklerzy. W efekcie coraz wyraźniej Carrera ze swoimi ludźmi uzyskiwał przewagę liczebną nad szkieletami. Już prawie w standardzie walczyło ich dwóch przeciwko jednemu nieumarłemu przeciwnikowi. Chociaż w rzecznej wodzie stali w milczeniu kolejny cały, nienaruszony oddział szkieletów. A puklerzyści już stracili jednego swojego kolegę a drugi był już raz i drugi trafiony ale jeszcze trzymał linię w szeregu. Podobnie sytuacja wyglądała w centrum jakie od lewej flanki zaczynali marines kapitana de Rivery dzisiejszej nocy dowodzeni przez blond Kislevitkę. Dzielna porucznik z szablą w dłoni z werwą prowadziła morską brać do boju. Tutaj chociaż to też była tylko lekka piechota to jednak byli to weterani krwawych walk abordażowych i morscy rozbójnicy. Ci również techniczne górowali nad niemrawymi szkieletami. Glebowa i jej ludzie wysiekli już większość nieumarłego oddziału. Gdyby oddział śmiertelników poniósł takie straty jak nieumarli musiałby się okazaćwybitnym morale albo niesamowitą determinacją aby ustać w polu. Ale walczące szkielety wydawały się kompletnie nie zważać na powalonych kamratów i dalej próbowali usiec kogoś z żywych. Za ich plecami czekał kolejny oddział szkieletów gotów zastąpić tych których marines wkrótce pewnie wysieką. Czekali w nienaturalnym, złowróżbnym milczeniu jakby w ogóle nie zważali na los przegrywających walkę poprzedników. Oni z kolei stali się celem ostrzału tileańskich kuszników pod wodzą porucznika Sabatiniego. Strzelali w trudnych warunkach prawie dosłownie na ślepo. Ale liczba salw dawała szanse, że te spadające z nieba bełty kogoś trafią. I faktycznie ten ostrzał w końcu zaczął przynosić wymierne efekty. Jeden z czekających martwych konkwiskadorów zwalił się do płytkiej wody gdy dostał o jednego bełta za dużo. Ten wbił się z impetem głucho trzaskając w płytę pancerza bez trudu go przebijając i grzęznąc dopiero w napleczniku. W połączeniu z wcześniejszym trafieniem to przeważyło szalę nieumarłego życia i szkielet padł wyłączony z walki zanim jeszcze miał okazję do niej wejść. W centrum walczyli gwardziści pod wodzą pancernej kapitan Anity Koenig. Jeden z gwardzistów prawie przy okazji zmiażdzył butem czerep czołgającego się szkieleta. Ostatniego jaki został z pierwszego oddziału z jakim się zmierzyli gwadziści. Dosłownie wybili ich do nogi. Żadna ze stron nie ustępowała i walczyła do końca. Ale ten koniec szybciej nastąpił dla nieumarłych. Ciężkie miecze i pancerze, duma i szermiercza zręczność imperialnych wojowników przeważyła szalę. Ale nic to. Jak tylko padł ostatni szkielet czekający do tej pory oddział drugiej linii ruszył naprzód niepomny na los poprzedników. Wyszli na plażę i tu spadli na nich szarżaujący po raz kolejny gwardzści. Tym razem efekt nie był tak spektakularny jak za pierwszym razem gdy ich szarża rozpoczęła walki przy nabrzeżu. Tym razem kapitan Koenig miała tylko chwilę oddechu aby uszeregować szyk i sprawdzić na czym stoi. Ale padł tylko jeden z jej ludzi. Pozostali wciąż stali na własnych nogach i byli gotowi podążać za swoją kapitan. - Pierwsi w walkę! Pierwsi w śmierć! Za mną psie krwie, za mną! - krzyknęła wznosząc wysoko swój wielki miecz w górę. Jej ludzie podchwycili bojowy okrzyk swojej kapitan czyniąc to samo. Po czym cała dziesiątka rzuciła się na wychodzących na plażę szkielety. Nastąpił ten charakterystyczny trzask gdy obie linie wojowników starły się ze sobą. Po czym zaczęła się bezpardonowa walka. Znów okazało się, że te barwne, fikuśne pludry, berety, pióra w jakich miłowali się gwardziści to nie są tylko pawie piórka bawidamków. Świetne wyszkolenie, najlepsza ciężka broń i pancerze znów zdawały się triumfować nad nieumarłą falą. Zaraz padł pierwszy i drugi ze szkieletowych wojowników gdy ich pancerze pękały razem z przegniłymi kośćmi jakby nie stanowiły żadnej przeszkody dla wielkich, ciężkich mieczy kierowanych wprawynymi dłońmi. Te przebijały chodzące truchła na wylot, odrąbywały im kończyny i głowy a nawet potrafiły przeciąć takiego przeciwnika na pół. Szkieletowi wojownicy nie mieli takiej siły przebicia. Ale walczyli z nieumarłą determinacją nie zważając na własne straty byle tylko wykonać tajemnicze zadanie. Na prawej flance żywych sytuacja też wydawała się im sprzyjać. Tutaj jednak szkielety na jakich trafili pikinierzy kapitana Rojo jakby złapali rytm czy sposób aby przejść przez zasłonę pik tak do tej pory skuteczną. Kolejny podwładny estalijskiego czarnobrodego oficera padł pod ich zardzewiałymi ciosami. Ale swoje zaczęła już robić przewaga liczebna pikinierów. Stopniowo spychali niemarłych osaczając ich coraz bardziej za pomocą swojej drzewcowej broni. Może nie byli takimi mistrzami szermierki jak puklerzyści, nie mieli takiej mocnej broni i pancerzy jak gwardziści ale dzięki swoim pikom mieli pewien margines bezpieczeństwa jaki pozwalał im trzymać przeciwnika z krótszą bronią na dystans zanim sam mógł zamachnąć się do swojego ciosu. I przynosiło to efekty, pomimo, że była to formacja raczej defensywna to w walce z niemarłymi radziła sobie całkiem dobrze. Też już z połowa z nich walczyła w przewadze dwóch na jednego szkieleta co dawało nadzieję, że w końcu wygrają tą walkę. Jednak za plecami osaczanych szkieletów walczących z oddziałem Rojo czekali kolejni. Ci jednak stali się ofiarą połączonego ostrzału estalijskich i bretońskich kuszników. Razem mieli dwukrotną przewagę w porównaniu do tylko jednego oddziału strzelców jaki wspierał oddział marines i dało to się odczuć. Nieumarli wojownicy byli dziesiątkowani przez nadlatujące z mglistego i zadymionego nieba bełty. Już z połowa z nich leżała w płytkiej wodzie jaka przelewała się między ich kośćmi i pustymi oczodołami a z ich pancerzy i kości sterczały bełty lekkich kusz. Carsten Do brzegu niby nie było tak daleko. Chociaż jak Sylvańczyk zdecydował się skierować w kierunku walczących gwardzistów kapitan Koenig to miał nieco po skosie. Na szczęście płynął z prądem a nie pod prąd. Musiał jednak opłynąć za plecami czekających na swoją olej wejścia do walki szkieletów. Ku swojemu zaskoczeniu wokół niego zaczęły wbijać się w wodę bełty które nieco rozbryzgiwały tą wodę po czym znikały w jej toni. Szkielety były pod ostrzałem kuszników! No a niestety niejako i on “przy okazji” znalazł się w zasięgu rażenia bełtów jakie widział dopiero gdy wbijały się w ruchomą taflę wody gdzieś w jego pobliżu. Na szczęście żaden go nie trafił i minął ten rejon bez szwanku. Ale słyszał łomot wody za sobą połączony ze zgrzytem blach. Ten piekielny wódz go ścigał! Zbliżał się jednak coraz bardziej do brzegu gdzie właśnie po krótkiej reorganizacji gwardziści zaszarżowali na wychodzące z wody szkielety i zaczęło się kolejne starcie żywych i martwych oddziałów. Dotarł do tak płytkiej wody, że już czuł grunt pod nogami. Zaczął brnąć przez wodę gdzieś za plecami szkieletów walczących z pikinierami Rojo a gwardzistami Koenig. Na nich raczej nie mógł liczyć bo wszyscy byli tu zajęci walką. Ku zaskoczeniu dostrzegł jednak nadbiegającą plażą sylwetkę z rapierem i pistoletem w dłoni. I chociaż woda zalewała mu twarz to rozpoznał Bertranda. Zaraz potem jednak poczuł jak żelazna obręcz zaciska się na jego ramieniu. Z bliska poczuł mokry, gnijący smród trupa i zdał sobie sprawę, że mroczny rycerz jednak go dogonił w tej płytkiej wodzie i złapał za ramię. Bertrand Zostawił swoich kuszników pod wodzą Elenio. I pobiegł ponownie w kierunku plaży. Znów musiał minąć estalisjkich kuszników Rojo którzy akurat przeładowywali swoją broń przed kolejną salwą. Na przebiegającą obok sylwetkę mało który spojrzał. Bretoński oficer zaczął się zbliżać do pleców walczących ze szkieletami pikinierów. Widział jak zaczynają okrążać coraz mniej liczne szkielety z jakimi walczyli. Chociaż ciała leżące na zdeptanym piachu nie należały tylko do nieumarłych. Jednak na niego ani żywi ani martwi zajęci zmaganiami ze sobą nie zwrócili chyba większej uwagi. On za to zrientował się, że ów pływak jakiego dostrzegł kieruje się nieco po skosie a nie na wprost. Bo wtedy by mogli się łatwo spotkać. A tak to Bertrand musiał przebiec wzdłuż szeregu walczących estalijskich pikinierów. Gdy wybiegł z drugiej strony znalazł się w przerwie między nimi a plecami walczących gwardzistów. Musiał się zatrzymać aby rozejrzeć się za tym pływakiem bo w tej mgle, dymie i chaosie nocnej walki mógł go łatwo przegapić. Dostrzegł w końcu biały kilwater rozbijanych ramionami fal a potem samego płynącego. Zbliżał się do brzegu… A za nim kolejny. Wyglądało jakby płynęli w to samo miejsce. Ten pierwszy dobił do wody na tyle płytkiej, że zaczął w niej brnąć zamiast płynąć. No i zaczął się pojawiać w całej sylwetce a nie tylko głowa i ramiona. Wtedy rozpoznał w nim Carstena. Ale imperialny porucznik nie przypłynął sam. Dobrnął gdzieś do wody po pas gdy dogonił go ten drugi pływak i też się wyprostował. Wtedy rozpoznał w nim tego czarnego rycerza z tymi groźnymi, oczami płonącymi przeklętym, piekielnym ogniem. Złapał Carstena za ramię nie pozwalając mu w pełni wydostać się na brzeg. Trudno było w takich warunkach strzelać bo najpierw był Sylvańczyk a za nim ten rycerz.
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić |
30-05-2022, 18:35 | #285 |
Markiz de Szatie Reputacja: 1 | To nie była pływacka wycieczka i relaks w chłodnej wodzie. Carsten uświadomił sobie, że praktycznie za każdym razem pobytowi w tutejszych rzekach towarzyszyły nerwowe okoliczności. Tak było podczas pierwszej kąpieli niesfornej Amazonki, przeprawy w poszukiwaniu elfów na zdradzieckich bagnach i teraz w mroczności upiornej Hexennacht. |
07-06-2022, 00:53 | #286 |
Reputacja: 1 |
Ostatnio edytowane przez Lord Melkor : 07-06-2022 o 00:55. |
07-06-2022, 07:03 | #287 |
Markiz de Szatie Reputacja: 1 | Carsten nie był zadowolony z przebiegu starcia. Owszem trafił groźnego rycerza, lecz nie sprawiło to, że jego prześladowca wyraźnie stracił siły. Nadal parł do przodu widać owładnięty żądzą odzyskania swej własności, tak jak wieszczyła to Vivian. Ochroniarz był wewnętrznie rozdarty między dalszą walką, a ryzykiem utraty tajemniczego amuletu. Zapalczywość Bertranda nie pomagała wcale w podjęciu decyzji. Ten awanturniczy kawaler miał zdecydowanie więcej odwagi niż rozsądku. A Carsten poznał zbyt wielu takich śmiałków, kończących przedwcześnie swe szalone żywoty w mniej lub bardziej chwalebny sposób. |
18-06-2022, 12:31 | #288 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | Tura 62 - 2525/2526 Hexennacht; wieczór/noc Czas: 2525/2526 Hexennacht; północ Miejsce: 4,5 dni drogi od Leifsgard, dżungla, obóz ekspedycji Warunki: na zewnątrz: jasno, odgłosy dżungli, pogodnie, flauta, gorąco Bitwa Nocna bitwa nadal szalała w obozie zasnutym dymami z płonących namiotów wymieszanych z gęstą mgłą. Mgła wytrłumiała odgłosy pochodzące z innych częsci obozu i zmieniała odległe sylwetki w zamazane kontury. Nawet płomienie pochodni, ognisk czy płonących namiotów były rozmazane przez mgłę nadając im nieco nienaturalną aurę. A walka trwała na całego. Na prawym skrzydle walk przy rzece pojedynkowicze porucznika Carrery, wspomagani przez strzały obu wojowniczek królowej Aldery, poczynali sobie coraz śmielej. Tam czy tu w jakimś wojowniku szkieletów utkwiła strzała z łuku dzikusek. Ale główny ciężar walk spoczywał na estalijskich śmiałkach jacy stawali odpór nieumarłej grozie. Coraz wyraźniej udawało im się spychać napastników w przegniłych pancerzach do defensywy. Co prawda dwóch obrońców już leżało na mokrym od wody i krwi, zdeptanym piachu ale walczących z nimi szkieletów stało na nogach już trzech czy czterech. Puklerzystom udało się więc wywalczyć prawie dwukrotną przewagę liczebną i wydawali się być bliscy zwycięstwa nad swoimi przeciwnikami. W centrum licząc od prawego skrzydła bladowłosa Kislevitka dalej stała na czele swoich marynarzy wciąż tocząc walkę z nieumarłym wrogiem. Ponieśli już zauważalne straty bo zostało ich może ze dwie trzecie pierwotnego stanu jednostki. Ale napędzało ich to, że udało im się wyrżnąć prawie wszystkie szkielety jakie pierwotnie próbowały się wedrzeć do trzewi obozu. Marynarzom udało się ich prawie wysiec, zostało jeszcze ze dwóch ostatnich. Jednak w gotowości czekał w płytkiej wodzie następny oddział szkieletów. Ci wciąż byli jednak pod ostrzałem kuszników porucznika Sabatiniego. I chociaż był prowadzony w bardzo niewygodnych i trudnych warunkach to ilość wystrzelonych bełtów powoli robiła swoje. I kolejny szkielet runął do płytkiej wody gdy ilość bełtów jakie przebiły jego pancerz i zzieleniałe kości stała się zbyt krytyczna. Czy jednak zmęczeni i przetrzebieni w walce z pierwszym oddziałem marynarze kislevskiej szablistki sprostaliby tym czekającym na nich szkieletom trudno było powiedzieć. Wydawało się, że mimo, iż żywy raczej górują nad nieumarłymi swoimi umiejętnościami szermierki to jednak męczyli się a armia przeklętych z nieumarłą obojętnością przyjmowała własne straty w każdej chwili będąc gotowa posłać do walki kolejny oddział. Dobrze to było widać tuż obok, też w centrum potyczki. Tu walczyli imperialni gwardziści pancernej kapitan Koenig. Walczyli od samego początku idąc do kontrszarży na wyłaniajacych się z wody oddział szkieletowych wojowników i wybili ich do nogi. Po czym bezzwłocznie niczym pancerna pięść najeżona długimi, ciężkimi ostrzami mieczy runęli na kolejny nieumarły oddział jaki ich zastąpił. Wydawało się, że są niezmordowani i niepokonani. Te wykute w imperialnych kuźniach wielkie miecze zdawały się przecinać zardzewiałe pancerze jak papier, Razem z kośćmi i czerepami jakie były pod spodem. A broń nieumarłych wydawała się nie mieć mocy aby przebić się przez tą zasłonę stali i jeszcze ciężkie pancerze jakie okrywały większość ciała gwardzistów. Ale jednak im dłużej trwała walka to nawet ci wyśmienici wojownicy jacy mówili w reikspiel zaczynali padać. Na piachu wąskiej plaży leżała kolejna sylwetka obleczona w barwne, bufiaste spodnie i rękawy jakie pyszniły się pod ciężkim pancerzem. Ale mimo to nie ustępowali. I pod wodzą swojej kapitan skutecznie niszczyli kolejny oddział nieumarłych. Już udało im się osiągnąć prawie dwukrotną przewagę liczebną nad swoimi przeciwnikami więc zdawało się, że koniec kolejnego oddziału przeklętych konkwistadorów jest bliski. Ale walka wciąż trwała. Na lewym skrzydle walk przy rzece pikinierzy czarnobrodego kapitana nadal utrzymywali swoją pozycję. A nawet udawało im się zdobyć coraz wyraźniejszą przewagę nad szkieletami. Umiejętnie używali swoich pik aby utrudnić nieumarłym wyposażonym w krótszą broń skrócenie dystansu do zadania skutecznego ciosu. Więc chociaż pikinierom Rojo brakowało śmiałości pojedynkowiczów Carrery czy siły uderzeniowej i odporności na ciosy imperialnych gwardzistów to skłuwali jednego wroga za drugim. Zostało już im ze dwóch ostatnich nieumarłych stawiających opór więc ich los wydawał się być przesądzony. Za nimi co prawda czekał w rezerwie kolejny nieumarły oddział. Ale w przeciwieństwie do kuszników Sabatiniego jacy sztukowali po kawałku czekających konkwiskadorów jacy mieli uderzyć na marines Glebowej tu żywi mieli dwa oddziały kuszników. I różnica była coraz bardziej odczuwalna. Estalijscy kusznicy kapitana Rojo i bretońscy kawalera de Truville mimo niesprzyjających warunków do ostrzału zdołali wspólnie zredukować siły nieumarłego oddziału o połowę. I strzelali nadal. Bertrand Z początku wspólnie z przemoczonym, czarnowłosym towarzyszem walczyli ramię w ramię z wodzem nieumarłych. Obaj zajęli go na tyle, że Carstenowi udało się wrażyć swój miecz na tyle mocno aby dźgnął wodza. Ale na tym nie zrobiło to zauważalnego wrażenia. Nawet nie skrzywił się ani nie krzyknął co było wręcz naturalnym odruchem wszystkich trafionych żywych stworzeń. Chociaż na chwilę musieli syknąć, przekląć, odskoczyć gdy ból dawał o sobie znak. Ale na przeklętym rycerzu zdawało się to nie robić żadnego wrażenia. Okazał się niezłym szermierzem chociaż wydawało się, że obaj podwładni kapitana de Rivery są od niego sprawniejsi pod tym względem. Jednak nie mogli czuć się tak pewnie aby być pewni zwycięstwa. Bo te dwie tkwiące w jego pancerzu ułamane strzały Amazonek, teraz trafienie Sylvańczyka pokazywały, że jest znacznie odproniejszy na przyjmowanie ciosów od żywych przeciwników. Do tego co teraz osobiście mogli się przekonać szermierze z Bretonii i Sylvanii jego ciężki pancerz działał całkiem dobrze i skutecznie chronił swojego właściciela. Spora część trafień miecza i rapiera albo ześlizgiwała się po jego pancerzu albo grzęzły w nim nie czyniąc mu zauważalnej krzywdy. To zapowiadało ciężką przeprawę bo nawet jeśli któryś z nich miał realną szansę aby trafić czarnego rycerza to ten mógł przetrwać nie wiadomo ile takich trafień a te co go trafiły jakoś nie było widać aby go spowalniały czy osłabiały. Zaś sam wciąż był groźnym przeciwnikiem. O tym przekonał się zwłaszcza kavaler de Truville gdy Carsten odskoczył krzycząc mu o misji z medalionem i z walki dwóch na jednego zrobił się pojedynek. Rycerz atakował z furią. Bez wahania i oznak zmęczenia. Nawet jeśli jego ciosom brakowało nieco precyzji to spadały na Bertranda jeden za drugim. Wiedział, że trafił na groźnego przeciwnika. Musiał użyć wszystkich swoich umiejętności aby odskakiwać od tych ciosów i robić wypady do swoich. Większość ataków jego rapiera nie dochodziła do rycerza, ten zbijał je swoim mieczem lub ześlizgiwały się po jego ciężkim i ociekającym wodą pancerzu. Ale udało mu się w pewnym momencie z wypadu trafić go na tyle mocno, że rapier trafił w napierśnik, przebił go od siły uderzenia i zagłębił się w ciało pod spodem. Gdyby pod nim był ktoś żywy to by mogła być poważna rana po jakiej powinien nastąpić okrzyk bólu, z rany powinna trysnąć krew a trafiony powinien odskoczyć i złapać się chociaż na chwilę za zranione miejsce. Tym razem nie nastąpiło nic z tych rzeczy. Rycerz po prostu uniósł swój miecz do kolejnego ciosu zmuszajac przeciwnika do odskoku w tył. Ale za którymś razem Bertrand okazał się trochę za wolny. I ostrze nieumarłego wodza trafiło go w bok rozrywając mu koszulę i ciało pod spodem. Krzyknął a na koszulę chlusnęła gorąca, czerwona krew. Rana nieco go spowalniała ale jeszcze nie wyłączała go z walki całkowicie. Wciąż mógł ustać na nogach i walczyć dalej. Carsten Sylvańczyk zostawił walkę bretońskiemu koledze. Sam starał się dotrzeć do kapitana Rojo i odnaleźć drugą cześć medalionu. W końcu Vivian mówiła, że powinien go mieć przy sobie. Jej samej nie widział od momentu gdy nurkował w odmęty rzeki. Wtedy siłowała się z przeciwnikiem. On się w końcu wynurzył i z nieumarałą determinacją ruszył za nim. A co się stało z imperialną szlachcianką to nie miał pojęcia. Na razie biegł pomiędzy oddziałami walczących. Był w o tyle komfortowej sytuacji, że pojedyncza sylwetka nie absorbowała za bardzo uwagi walczących grup wojowników. Podobnie jak przed chwilą gdy Bertrand biegł między nimi tylko w stronę rzeki a nie od. Teraz Carsten pokonywał tą drogę. Po prawej miał ciężko opancerzonych gwardzistów kapitan Koenig jacy już zaczynali osaczać swoich przeciwników spychając ich do obrony. A z prawej miał tych których szukał, pikinierów kapitana Rojo. Ci też zdobyli już wyraźną przewagę nad atakującymi ich przeklętymi konkwiskadorami. Musiał ich obiec mając nadzieję, że pozostawiony za plecami Bertrand ujdzie z życiem z tego pojedynku z nieumarłym wodzem. Sam zaś obiegł walczących pikinierów. Gdzieś tu powinien być ich przywódca. Czarnowłosy czuł jak woda chlupocze mu w butach gdy te zagłębiały się w zdeptanym piasku wąskiej plaży. I jak ta sama rzeczna woda ścieka mu z przemoczonego ubrania. Znalazł się na zapleczu pikinierów. A przed frontem kuszników Rojo jacy ładowali znów swoje lekkie kusze do kolejnej salwy. Wśród nich nie dostrzegł ich oficera. Ale jak chwilę zatrzymał się i obserwował plecy pikinerów tam dostrzegł wyróżniajacą się ostrymi barwami sylwetkę brodatego weterana życia w deszczowej dżungli. Krzyczał coś zachęcacjąc pewnie swoich ludzi do wytrwania ale co to Eisen nie był pewien. Raz, że w tym hałasie walki słabo słychać było poszczególne słowa a dwa, że pewnie Estalijczyk krzyczał do swoich estalisjkich żołnierzy po estalisjku. Ruszył w jego stronę. Ale niespodziewanie za sobą usłyszał krzyk. Kobiecy krzyk. - Carstenie! - jak się odwrócił zobaczył postać. To była Vivian. Poznał ją po głosie no i sukni. Tylko nie wyglądała już tak ładnie i powabnie jak wtedy gdy widział i czuł ją z bliska gdy na chwilę zostali sami w namiocie. Mokra, ciężka czarno - czerwona suknia opadała ku ziemi ociekając wodą. Podobnie jej włosy, ciężkie od wody rozsypały się z ułożonej fryzury w mokre i pozlepiane strąki częsciowo zasłaniajace jej bladą twarz. No i chyba oberwała. Bo stała trochę krzywo i niezdarnie trzymając się lewą dłonią za prawy bok. Ale mimo to determinacji nic nie było. - Medalion! - krzyknęła rozkazująco wyciągając ku niemu dłoń jakby czekała aż jej odda zdobyty artefakt. Wszyscy Już wydawało się, że żywi obrońcy pokonają nieumarłych napastników. Prawie wszystkie oddziały ludzi zdobywały coraz większą przewagę nad nieumarłymi przeciwnikami. A bełty kuszników powoli ale nieubłaganie obalały czekajace na swoją kolej oddziały. Nawet ten nieumarły wódz z jakim walczył Bertrand wydawał się być do trafienia. Chociaż potrafił się mocno odgryźć. Właśnie bretoński kawaler był chyba najlepszym świadkiem jak to się zaczęło. Wódz chyba koniecznie chciał przebić się przez niego czy ominąć aby podążyć za Carstenem. Ale skoro porucznik de Truville tak skutecznie go blokował sięgnął po inne argumenty. Uniósł w górę swój miecz ściekający bretońską krwią ale tym razem nie do ciosu. Wydawało się, że krzyknął coś. Ale tak niemo. Bo Bertrand nie usłyszał żadnego dźwięku. Za to zaraz potem wody rzeki zaczęły się wybrzuszać. Przez walczące oddziały żywych przeszedł jęk grozy. Wydawało się, że to coraz bliższe zwycięstwo nad nieumarłymi znalazło się tak samo daleko i zrobiło się równie niepewne jak na początku walki. Z wody wychodziły kolejne oddziały szkieletów. Wciąż w pełnych składach osobowych i nienaruszone przez ostrzał bełtów czy walki z oddziałami żywych. Wódz wykonał ruch mieczem w kierunku brzegu i nieumarła fala grzechocząc kośćmi i pancerzami bez słowa i zwłoki ruszyła w kierunku żywych. Wydawało się, że zaraz zaleją i zmiotą i tak już zmęczone i przerzedzone oddziały obrońców jakie były już związane z walką z ich poprzednikami. Za samym rycerzem wynurzali się kościani wojownicy. https://cdna.artstation.com/p/assets...jpg?1613132836 W przeciwieństwie do innych pobratymców ci wydawali się być lepszego sortu. Przeklęci tak samo jak ich wódz. Z pustych oczodołów świeciły się ognie plugawej magii a oni sami parli przez coraz płytszą wodę aby zrównać się ze swoim generałem. Szli niemo, w ciężkich pancerzach, z tarczami i mieczami w dłoniach. Wyglądali jak jakaś nieumarła gwardia i elitarny oddział trzymany do tej pory przez wodza w odwodzie. Za chwilę mieli się z nim połączyć. - Carstenie! Jest mało czasu! Musisz odzyskać drugą część medalionu! Rojo wciąż musi ją mieć przy sobie! Wyczuwam to! To musi być coś co będzie pasować do tej pierwszej części, razem stanowią całość! Ten rycerz właśnie po to tu przybył, musi mieć komplet! Musimy go zdobyć przed nim! - Vivian von Schwarz te chyba się zorientowała, że nieumarli przystąpili do generalnego szturmu nie bawiąc się w jakieś półśrodki. I ponaglała Carstena aby zdobył komplet do tego zdobytego w wodzie medalionu.
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić |
20-06-2022, 10:07 | #289 |
Markiz de Szatie Reputacja: 1 | Carsten może i miał poczucie winy, że zostawia młodego szlachcica naprzeciw koszmarnego wroga, lecz przytłumione zostało one odpowiedzialnością za los całego obozu. Do świtu było jeszcze daleko, a napastnicy z nieumarłym rodowodem nie sprawiali wrażenia, że odpuszczą walkę. Jakby jakiś upiorny rozkaz prowadził te korpusy dawnych konkwistadorów, nieustępliwe, złowieszcze i pewne tego, że pognębią w końcu żywych śmiałków, którzy tak hardo stanęli im na drodze. Ostatnio edytowane przez Deszatie : 20-06-2022 o 15:55. |
26-06-2022, 18:59 | #290 |
Reputacja: 1 |
Ostatnio edytowane przez Lord Melkor : 26-06-2022 o 23:04. |