Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 27-05-2022, 15:49   #128
Aro
 
Aro's Avatar
 
Reputacja: 1 Aro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputację
Zwei Monde

Zimno wrzynało się w mieszańca. Już nie tak nienaturalne jak to, które jeszcze parę chwil temu trzymało go w eterycznej otchłani, ale i w tym zimnie, gdy Leo zaległ w błotnistej kałuży przed “Rybką”, było coś dziwnego. Jakby został wyrwany z ciepłej izby w środek zimowej zamieci, a nie letnią popołudniową aurę. Trząsł się jak osika na wietrze, zęby stukały w rytmie staccato, ręka pulsowała tępym bólem. Zadymione płuca wyżymały z Leo resztki przytomności, które jeszcze jakoś się ostawały i chyba tylko jakimś cudem zdołał wycharczeć z siebie polecenia do ciżby, która zleciała się pod “Rybkę” i gęstniała prędko. Dwójka gwardzistów, czy to z poczucia obowiązku, czy z wrodzonego bohaterstwa, zagłębiła się w płonącą tancbudę, zarzucając na twarze zmoczone szmaty. Leo próbował pójść za nimi, powlec się z powrotem w płomienie, pal licho nieustający pisk w uszach i otumanienie tłumiące wszystko, jakby zamknięto mieszańca pod szklaną kopułą.

Świecień tam był. Rozświetlony trzaskającymi skrami, obramowany cieniami i ognistymi jęzorami. Nienaturalna sylwetka wiła się na granicy światów, niemożliwa geometria sylwetki błyskała i składała się, pieszczona całym tym chaosem. Zwei Monde wyciągnął dłoń w jego - jej?, ich?, pozaziemskość Świecienia nie dała zamknąć się stanowczo w jednym tylko zaimku - kierunku, zrobił nawet ruch w tamtą stronę, ale silny ucisk chwycił go pod ramiona, odciągnął od szaleńczej próby ponownego wejścia w płomienie. Dłonie trzymały go stanowczo i mocno, odciągały dalej i dalej od pożogi, mimo niemrawych protestów które wyrywały się z gardła mieszańca. Tylko na takie protesty było go teraz stać, ciało odmawiało posłuszeństwa. Nawet gdyby chciał się wyrwać, nie dałby rady.

- Spokojnie - znajomy głos wdarł się w uszy Leonidasa. Podobnie jak zapach samogonu na oddechu, z którym nadeszły słowa. - Nie wierzgaj, Leoś, spokojnie. Jesteś bezpieczny, synu, nic ci nie będzie. No, już, już.

Alfred Grunt, zwany RumBurakiem, doholował Leonidasa do alejki naprzeciwko wejścia do “Rybki”, tuż za zamtuzem i oparł go o zalegające tam skrzynki. Zielarz był blady jak zjawa, mieszaniec dostrzegł to nawet przez łzawo-ciemną zasłonę która ograniczała mu pole widzenia, podobnie jak trzęsące się dłonie, gdy mężczyzna gmerał w torbie ściągniętej z ramienia.

- M-m-miałeś być - słowa wydarły się drżąco z ust Leo - b-b-być na m-m-m...

Mieszaniec kaszlnął i splunął, omal nie ześlizgując się do pozycji leżącej, ale RumBurak osadził go w miejscu.

- M-m-miałeś być na murach.

- Miałem - potwierdził zielarz, wyciągając i odkorkowując butlę, którą zaraz też zbliżył do ust Leo. - Pij.

Gorąc rozlał się po przełyku Zwei Monde, gorzałka była prima sort. Akcentowana nawet jakimś ziołowym posmakiem.

- Też to czułeś, prawda? - RumBurak dalej grzebał w torbie. Coś wstrząsnęło zielarzem, bo ruchy miał gwałtowne i drżące, a i ton głosu podszyty był strachem czy inszym niepokojem. - Ciemny wiatr owionął Serrig. Coś musiało się zdarzyć, coś potwornego i mocarnego, żeby podmuch poczuć nawet tutaj. Stąd ten pożar?

- N-n-nie...

Leo starczyło czasu tylko na tą jednosłowną odpowiedź. Krzyki wezbrały w tłumie parę kroków dalej, u wylotu alejki, a w chwilę po nich ciżba rozpierzchła się w panice, tratując się nawzajem i wyrywając spod kontroli nielicznych strażników, którzy zdążyli dotrzeć w okolice tancbudy. Sama “Rybka” jęknęła przeciągle, płomienie buchnęły sycząco i zatrzeszczało drewno. Szkielet zapadł się z hukiem, rozsiewając wokół iskry, popiół i ciężki dym zmieszany z kurzem, w trybie ekspresowym stając się miejscem ostatniego spoczynku dla tych nieszczęśników, którzy nie zdążyli wydostać się z płonącego budynku lub nie starczyło im na to sił. Było ich wielu, “Rybka” stała się masową mogiłą, ku uciesze Świecienia dalej tańcującego na granicy jaźni Leo.

Świat chwilowo spowiła szarość.




Rozdroża

Obraz nędzy i rozpaczy. Rozdroża były obrazem nędzy i rozpaczy jeszcze zanim kawaleria wjechała między spalone chaty, jeszcze zanim przelała się krew. Później było już tylko gorzej, do smrodu pogorzeliska dołączył smród śmierci, dopełniając tylko ponury obraz i pieczętując los sioła na skrzyżowaniu dróg. Przez chwilę można było się łudzić, że to już był koniec, że już więcej nie da się dopisać do ponurego rozdziału Rozdroży, że nijak nie szło dopełnić obrazu jeszcze smutniejszymi barwami, ale chwila ta trwała nader krótko. Obraz prędko przeszedł z nędznego i ponurego w istną makabrę, wypełniając już i tak skalaną ziemię kolejnymi smugami krwi. Bogom ducha winni plebejusze, oprawieni lepiej niż półtusze u rzeźnika, broczący posoką, ziejący otworami i rozpłatani potężnymi cięciami. Pośrodku tego wszystkiego Semen Paczenko, kozak z Kislevu, który urósł w oczach obecnych do rangi monstrum nad monstrami.

Czerwona zasłona rozsunęła się, pragnienie krwi zostało zaspokojone i nasycone, Semen na powrót stał się sobą. Przywrócony do rzeczywistości kozak nie miał w zwyczaju przebierać w słowach, mówił krótko i po żołniersku. Tak też odparł Jean-Gabrielowi, tak skwitował rozkaz Detlefa, za bardzo nie zwracając uwagi na to, że nawet żołnierze przezeń wybrani patrzyli na niego z przerażeniem. Ściągnięci strachem, zamrożeni w miejscu niczym posągi nie usłuchali szczekniętego w ich kierunku rozkazu. Semen, pewien swego, powstał ciężko i miał już ruszyć w stronę lazaretu, gdy Detlef zastąpił mu drogę, zaskakując chyba wszystkich gapiów. Może nawet i samego siebie.

- Paczenko - paniczowi głos drgał dalej, a palce zaciśnięte na rękojeści miecza nie były zaciśnięte chyba dla kurażu, a bardziej żeby ukryć drżenie dłoni. - Paczenko, oddaj topór.

Semen skrzyżował spojrzenia z Detlefem. Młody von Teoffen trwał niewzruszenie na jego drodze, osłaniany przez Bretończyka. Korowód zbrojnych powoli zaciskał się wokół Kislevity, najwyraźniej zainspirowany pozorną stanowczością dziedzica tych ziem. Resztki adrenaliny zeszły już z Semena, rany zaczęły uwierać i szczypać, a ciało zaczęło odczuwać starcie i zmęczenie już szykowało się do najazdu.

- Jeszcze może się przydać - Paczenko powtórzył się.

- To rozkaz - Detlef najwyraźniej poczuł się pewniej w otoczeniu zbrojnych, bo głos zadźwięczał już stalową stanowczością. - Oddaj topór, albo zostanie on panu odebrany, panie Paczenko.

Semen spojrzał wokół, na błyskające w jego stronę spojrzenia. Miejscami podszyte strachem, ale w większości gorejące oczekiwaniem na jego ruch. Zmęczenie wdzierające się w ciało i utrata krwi zaczęły robić swoje, Paczenko prędko zrozumiał że nie ma co obstawać przy swoim. Nie teraz i nie tutaj. Bez słowa cisnął więc topór wprost pod nogi Jean-Gabriela, a napięcie odczuwalnie zelżało. Zwłaszcza w przypadku Detlefa, który odetchnął z ulgą gdy Kislevita przecisnął się przez zbrojny korowód i ruszył w kierunku polowego lazaretu, gdzie czekał już na niego Theo.

Podejrzenia Hohenheima co do powierzchowności ran odniesionych przez Semena okazały się trafne. Opatrywanie rzeczywiście było ledwie kosmetyką w większości ran, które bardziej podpadały pod klasyfikację zadrapań, wbrew temu co widział jeszcze nie tak dawno temu. Opuszkami palców odczuwał jednak chłód zeń bijący i mrowienie, które dobitnie sugerowało nienaturalność prędkości gojenia, ale mimo wszystko oddał się zszywaniu jak w każdym innym przypadku. Był wszak profesjonalistą. Nie omieszkał jednak wymienić z Kislevitą paru szeptanych słów.

Orszak ożył, zbierając się po starciu na Rozdrożach. Wedle rozkazów Detlefa ciała (lub to, co z ciał zostało) zostały zebrane w jedno miejsca, na jedną wielką kupę, a zbrojni wymienili oręż na łopaty i wykopali płytką, masową mogiłę. Pogrzeb odbył się bez większej pompy czy ceremonii, ograniczony jedynie do krótkiej modlitwy nad ciałami zabitych. Procesja musiała ruszyć dalej i Detlef był chyba skory do dalszej podróży, jak najdalej od pogorzeliska spływającego krwią, bo nawet nie posłał jeźdźców za tymi nielicznymi szczęśliwcami, którzy zdołali umknąć spod ciosów kislevickiego potwora. Młody von Teoffen niebawem zarządził wyjazd, uprzednio wyciągając jednego gołębia z klatki i przyczepiając doń naprędce spisaną wiadomość. Ptak pofrunął w jedną stronę, oni ruszyli w drugą.

Orszak wytoczył się z resztek Rozdroży, nie oglądając się za siebie.




“Pod Śniętą Rybką”

Przeklęty pisk dalej wrzynał się w uszy, wygłuszając wszystko wokół i tłumiąc ryk płomieni, które zaczęły trawić drewniany szkielet “Rybki” nader prędko. Ogniste jęzory zwijały się i wiły wesoło, liżąc filary, stoły, krzesła. Żar wykręcał ostatnie poty z tercetu który zaległ w środku, dym kłębił się dusząco. Pożoga ograniczała wszystko niemiłosiernie - spłycała chrapliwe oddechy, zawężała i tak wąskie pole widzenia, skracała czas reakcji i zawłaszczała cenny tlen. Świat płonął, dymił, kołysał się i huczał. Czerwona mżawka kapała spod powały, tu krople były gęstsze, tam rzadsze, podle źródła wyrwanego ku górze; kapała jucha rozbryzgana z gardeł służby, kapał sosik pomidorowy, kapały też w końcu same resztki Pomidora-Inkwizytora, osławionego “Rzeźnika” który żywot zakończył rozparcelowany i rozerwany na części. Ale i tak, co Uwe Oettingen narobił w ostatnich chwilach parszywego żywota, było jego. Łabędzia pieśń o stalowych nutach.

Płomienna symfonia trwała dalej, akompaniując jedynej walce, która miała teraz znaczenie, walce najważniejszej, która stanowić miała o “być albo nie być” delegatom zamkniętym w ogniowym potrzasku. Ryki, krzyki i trzaski motywowały do działania, adrenalina buzowała w żyłach podrywając styrane już ciała w desperackich próbach uchowania życia. W całym harmidrze zginął dźwięk ściąganych z Waldemara rupieci, podobnie jak głuchy odgłos zwalonej na bok ławy. Brök wyzwolił się z drewnianej pułapki, która przygniotła go po wybuchu, łapiąc słaniającego się Rusta. Adrenalina robiła swoje, ale i ona musiała kiedyś się skończyć, źródełko cennego hormonu musiało kiedyś wyschnąć. Ludzkie możliwości miały swój limit, który można było w takich sytuacjach nadwyrężyć, ale trzeba też było wziąć poprawkę, być realistą. Duet DeGroat-Brök czuł w kościach, że oto nadszedł czas trudnej decyzji. Przywalony deskami i wygięty mało naturalnie Greger rysował się jedynie jako niewyraźny kształt przez dymną zasłonę. Płuca ich paliły, ciała drżały, przytomność powoli ustępowała ciemnoszarym strugom dymu.

Szczęśliwie jednak kolejne kształty wdarły się do izby, przedarły przez kłęby dymu. Strażnicy ze zmoczonymi szmatami na gębach wpadli do “Rybki”, widząc stojących we względnym pionie Rusta i Waldemara dopadli ich w pierwszej kolejności, ponaglając do wyjścia i oferując pomoc. Ryk płomieni wzbierał na sile, ograniczał możliwości werbalnej komunikacji i zmuszał ich do wymiany gestów. DeGroat machnął w stronę Gregera, wskazał kompana po którego sięgał już Morr, mając nadzieję że gwardziści zrozumieją przekaz. Zrozumieli, odpychając duet delegatów w stronę wyjścia ginącego w gęstniejącym dymie. Wsparci o siebie nawzajem, Rust i Waldemar zatoczyli się w tamtą stronę, a strażnicy zaczęli przedzierać się w stronę Bedhofa.

Belki zaczęły ustępować, nacisk na ciało zaczął lżeć. Greger rejestrował to słabo, wodząc mało widzącym spojrzeniem po trzeszczącej powale przyozdobionej kapiącymi resztkami Inkwizytora. Niewyraźne kształty które przyszły mu w sukurs coś tam krzyczały, coś machały, stękały, przesuwały i ciągnęły, ale i to ledwo co odznaczało się w gregerowej świadomości. Ból, który do niedawna jeszcze zalewał jego organizm falami, teraz ustąpił miejsca zimnie. Świat wokół jakby zwolnił, gdy zdziesiątkowana przez wybuch i popielona przez płomienie powała runęła w dół, krzesząc wokół iskry i drzazgi. I to w tej krótkiej chwili, gdy “Rybka” zapadła się sama w siebie, promienie słońca przebiły się na moment przez dym, rozświetlając i oblekając ciało Gregera złocistym snopem. Jego dusza jednak była już w zimnych i obojętnych objęciach Morra, jeszcze zanim cały ciężar “Rybki” zwalił mu się na głowę.

Rust i Waldemar nawet nie oglądali się za siebie. Łomot mógł znaczyć tylko jedno, a choć epicentrum było stosunkowo daleko za ich plecami, to wiedzieli że zerwana powała miała być jedynie pierwszą kostką domina, że oto “Rybka” szykowała się do runięcia jak domek z kart. Zagęścili więc ruchy na tyle, na ile obolałe i obite ciała pozwalały; na tyle, na ile pozwalały buchające płomienie. Ta krótka odległość do drzwi nagle urosła i wydłużyła się, jaśniejący prostokąt wyjścia ledwo co wyzierał spomiędzy gry ognia i cieni, ale duet obrał nań kierunek i trzymał się tej drogi. Tu ślizgając się po resztkach ryb czy sosiku, tam znowuż gramoląc się przez jakąś przeszkodę. Kolejne kawałki powały poleciały w dół, zatrzeszczały i zachybotały się ściany, a DeGroat i Brök rzucili się desperacko w stronę wyjścia, w ostatnim podrywie adrenaliny. Za nic mając bóle i bolączki, za nic mając syczące na ich drodze płomienie, za nic mając...

Kawałek strąconego filaru sięgnął Rusta przez plecy żarowymi drzazgami. Chłopak poleciał wprzód, nie mając nawet czasu złagodzić upadku, refleksy i odruchy już nie wchodziły tutaj w grę, gdy nawet proste kroki były ślamazarne. Rust runął, z ostatnim oddechem już wyrwanym z płuc i ciemnością kompletnie zalewającą wizję. Pół przytomnie spojrzał w stronę wyjścia, zarzucając rękoma i podciągając się w tamtą stronę, z iskrą strachu zauważając, jak drzwi wyginały się właśnie, jak cała ściana zaczęła pękać i załamywać się pod własnym ciężarem, osłabiona płomieniami. “Po nas,” przemknęło Rustowi przez myśl.

Ale był jeszcze Waldemar. Tam gdzie DeGroatowi brakowało już sił na wyrwanie się z potrzasku, tam Brök sięgnął po ostatnie rezerwy. Dłonie chwyciły Rusta stanowczo, ruch był nagły i bolesny, gdy obita noga zaszorowała o deski podłogowe, ale szpieg nie odpuścił. Nawet gdy DeGroat zwiotczał, oddając się w końcu ciemności. Sapał, charczał i świszczał, ale nie odpuszczał, holując kompana. “Rybka” trzeszczała, płomienie ryczały. Plusk pod butem. Plusk zwiastował wyrwanie się z objęć pożogi. Jeszcze krok, dwa, może trzy i będzie po wszystkim...

Budynek runął, załamał się, zapadł do środka. Grzebiąc w masowej mogile tych, którym nie było dane uciec. Stając się miejscem ostatniego spoczynku nieszczęśników. Bedhof był pierwszym, którego pochłonęła ciemność. DeGroat był drugi, ból zmusił jego ciało do kapitulacji. Waldemar był trzeci, rąbnął w błocko mimowolnie, zduszony przez dym. Świat zalała czerń i spowiła szarość, gdy tancbuda runęła, pochłaniając życia swoich gości, mniej lub bardziej zapowiedzianych. “Rybka” stała się w parę chwil jednym, wielkim stosem pogrzebowym.

Jakby w geście jakiejś kosmicznej sprawiedliwości, ziemski padół żegnał Uwe Oettingena, osławionego “Rzeźnika”, płomieniami. Jeszcze jeden, ostatni już, stos który stał się udziałem Inkwizytora. “Ironia losu,” rzekliby jedni. “Kosmiczna sprawiedliwość,” rzekliby drudzy. Nikt jednak nie uronił łzy nad losem Oettingena.

Ale nawet w śmierci “Rzeźnik” zebrał żniwo i nie opuszczał świata samojeden.




Szara Wieża
Późne popołudnie


Reszta drogi od ruin Rozdroży aż do granicy teoffeńskich włości minęła bez wrażeń. Orszak toczył się tymże samym tempem, co wcześniej, ostro narzuconym i pilnowanym przez samego Detlefa. Panicz z zaciętą miną komenderował procesją ze swojego miejsca gdzieś pośrodku zbieraniny, profilaktycznie posyłając zwiadowców przodem, którzy mieli upewnić się, czy aby kolejne niebezpieczeństwo nie czyhało na nich gdzieś na szlaku. Pogranicze okazało się być jednak spokojnym terenem, w dużej mierze niezamieszkanym przez nikogo, gdzieniegdzie tylko akcentowanym odległym folwarkiem czy inszym siołem na granicy wzroku. Trakt wijący się niziną był dobrze uklepany, a mijani podróżnicy - czy to jadący wierzchem, czy na wozie, czy piechotą - mijali ich z zaciekawieniem na twarzach, pozdrawiając nawet jeśli nie przyjacielsko, to przynajmniej neutralnie.

Szara Wieża, pierwsza większa osada podlegająca Serrig, wyrosła na horyzoncie na krótko po przekroczeniu granicy włości. Stanica swoją mało oryginalną nazwę zawdzięczała wybudowanej na niewielkim wzniesieniu fortyfikacji, która od lat strzegła gościńca łączącego Teoffen i Serrig. Wokół Wieży z czasem wyrosło sioło, a okoliczne ziemie wzięte zostały pod uprawy i hodowlę zwierząt. Tak oto teraz po prawej stronie traktu ciągnęły się pola uprawne, po lewej pastwiska, między nimi drewniany labirynt ludzkich siedzib, a nad tym wszystkim pieczę sprawował donżon otoczony jeszcze palisadą.

Napięcie na powrót zagościło w szeregach orszaku Teoffen, gdy zaczęli zbliżać się do Wieży i Detlef nakazał wzniesienie sztandaru. Przez lata nie raz i nie dwa Wieża była najeżdżana, palona i grabiona przez podjazdy detlefowych przodków, czasami nawet doszczętnie niszczona. Za każdym jednak razem ludzie wracali, odbudowywali wioskę i życie zaczynało toczyć się ponownie rutynowym rytmem, ale nikt w orszaku nie spodziewał się ciepłego przyjęcia. Zdawali sobie sprawę z tego, że tylko i wyłącznie status Detlefa oferował tutaj protekcję przed linczem. Ale gdy wjechali już w obręby Wieży i skręcili ku donżonowi, prędko przekonali się że obawy były nieco bezzasadne. Owszem, patrzono na nich krzywo, ale w dużej mierze kłębowisko ludzi zajmowało się swoimi sprawami. Orszak był tylko chwilowym kuriozum, na moment rozpraszającym rutynę dnia codziennego.

Inaczej sprawa miała się, gdy procesja zatrzymała się na błotnistym dziedzińcu przed donżonem, otulonym z trzech stron drewnianym wałem. Strażnicy na palisadzie łuki mieli w pogotowiu i trzymali na nich uważne spojrzenia, jakby tylko czekając na jakiś pretekst, by zwolnić cięciwy i wprawić strzały w ruch. Halabardnicy rozstawieni po placu równie nieufnie zerkali w ich stronę, krzywiąc się i wymieniając spojrzenia, miejscami szepcząc coś między sobą. Uwadze orszaku nie umknął fakt, że nie wszyscy zbrojni byli w miejscowych kolorach, gdzieniegdzie dostrzegali kratownicę samej Lady Henrietty, która musiała wysłać im na powitanie garstkę swoich ludzi.

Siwiejący już i styrany życiem pan na włościach - Leopold Weiss - przyjął ich chłodno, zmuszając się chyba siłą do wymiany początkowych kurtuazji. Pokiereszowana bliznami twarz wygięta była w sztucznym uśmiechu, gdy Detlef ześlizgnął się z konia i ruszył w jego stronę. Z kolei towarzyszący Weissowi mężczyzna, o haczykowatym nosie i przylizanymi do tyłu czarnymi włosami, spoglądał na całą ceremonię powitalną z kamienną twarzą i starannie obserwując każdego z nich. Tupik w lot zrozumiał, że to nie był ktoś, kogo należało lekceważyć. I kto, tak jak oni, w Szarej Wieży był jedynie na chwilę.

- Panie Weiss - Detlef rozpoczął ceremoniał, kłaniając się bliznowatemu. - Niech Sigmar błogosławi pana i pańską rodzinę. W imieniu Teoffen i mego pana i ojca uniżenie dziękuję za możliwość przejazdu przez pańskie włości.

- Paniczu von Teoffen - odparł Leopold skrzekliwym głosem. - Niech Sigmar błogosławi panicza i Lorda Erycka. Zaszczyt to wielki, gościć panicza w moich skromnych progach, nawet na chwilę. Pozwólcie, że przedstawię...

Znaczona plamami dłoń została wyciągnięta ku czarnowłosemu.

- Ludwig Stenger herbu Wrona - oznajmił. - Doradca i wysłannik miłościwie nam panującej Lady Henrietty.

Detlef i Ludwig wymienili krótkie ukłony.

- Paniczu von Teoffen - Stenger głos miał równie nijaki, co wyraz twarzy. - Jej Miłość uznała za stosowne wysłać mnie tutaj, by powitać panicza i pańskich ludzi na ziemiach Serrig, oraz by towarzyszyć wam w dalszej drodze do Serrig. Tuszę, że jesteście skorzy do krótkiego odpoczynku? Widzę, że droga do Wieży nie była pozbawione wrażeń.

To zielone spojrzenie prześlizgnęło się po raz kolejny po orszaku, który po starciu na Rozdrożach nie miał ani czasu, ani okazji doprowadzić się do porządku. Krew, brud i kurz dalej zalegały na ubraniach i skórze, ledwie co zdołali przemyć się przy krótkim postoju. Ludwig zawiesił spojrzenie właśnie na tych plamach i śladach.

- Zaiste - wycedził Detlef.

- Gość w dom, Sigmar w dom - sucho oznajmił Leopold i machnął dłonią. - Przyjemnością będzie móc zapewnić państwu miejsce na odpoczynek.

Służba i stajenni oblegli orszak, wyrywając się ze swoich miejsc w kątach na gest Weissa. Detlef spojrzał jedynie przez ramię i skinął głową. Delegaci i zbrojni zaczęli ześlizgiwać się z siodeł i wozów, przeciągając się i prostując kości. Trójka możnych dalej wymieniała słowa, ale te zginęły w dźwiękach kotłowaniny które rozbrzmiały na dziedzińcu. Wizja odpoczynku spodobała się chyba wszystkim, zwłaszcza gdy - już po tym jak Weiss, Stenger i Detlef zniknęli w głębinach donżonu - zjawił się sztywny jak struna kasztelan Bernard w otoczeniu tabunu służek i oznajmił, że mogą się wykąpać, zjeść i zdrzemnąć jeśli taka była ich wola. Wszystko w przybudówce będącej barakami strażników, naprędce zmienionych w salę gościnną dla plebejuszy. Tupikowi i “Morgdenowi” z kolei zaoferował komnaty w samym donżonie, z racji ich szlachectwa.

Gdy już najgorsza kotłowanina ucichła i większość rozeszła się każdy w swoją stroną, Jean-Gabriel przywołał do siebie Grotołaza, ściągając go w stronę ławeczki pod palisadą, z dala od innych. Mimo względnego odosobnienia, de Beaumanoir odezwał się przezornie w swoim ojczystym bretońskim.

- Co zdarzyło się w przeklętym mieście? - Jean-Gabriel nie owijał w bawełnę. - Bo coraz dziwniejsze rzeczy dzieją się z pańskimi kompanami i coraz dziwniejsze plotki dochodzą mych uszu, monsieur Tupik.

Tupik zasępił się chwilowo, zastanawiając się, jak odpowiedzieć rycerzowi.




Popielnicy
Wczesny wieczór


Pobudka była powolna, przytomność wracała falami, niemalże boleśnie. Mgła rozrzedzała się stopniowo, jakby w rytm odgłosu kapania gdzieś z oddali. Ciepło było wszechobecne, rozlewało się po całej długości ciała, utrudniało otwarcie ociężałych powiek. Aż chciałoby się rzec “jeszcze pięć minut” i przewrócić na drugi bok, ale rozkojarzenie świerzbiło nieprzyjemnie z tyłu głowy, buzowały pytania na które trzeba było poznać odpowiedzi. Rust z wielkim trudem otworzył oczy i syknął, gdy wizję zalały wiązki słońca rozpoczynającego właśnie wędrówkę w dół po nieboskłonie. Powała z grzybem w kącie nie była mu znana i potoczył głową, rozglądając się po izbie. Zioła porozwieszane pod sufitem, niektóre świeże, niektóre suszone; aparatura do pędzenia bimbru w kącie; stół zawalony alchemicznymi przyrządami. I wreszcie znajoma sylwetka, z ręką na temblaku.

- Żyjesz - radość w głosie Leo była dobrze słyszalna.

- Ledwo.

Rust podciągnął się do pozycji siedzącej, powoli i ostrożnie. Nie było tak źle, jak się tego spodziewał, ból który pamiętał z “Rybki” był wytłumiony, przebrzmiewał ledwie echem. Obitą nogę miał zawiniętą w bandaże i usztywnioną deseczkami, zadrapania i oparzenia były opatrzone i woniały jakąś ziołową mieszanką. Koszula dalej lepiła się nieprzyjemnie do skóry, ale biorąc pod uwagę perypetie dnia, dyskomfort był minimalny. Przynajmniej w porównaniu do poziomu, na jakim powinien się znajdować. Tylko gardło było wysuszone i drapało niemiłosiernie, ale Rust przełknął ślinę i chrapliwie wyrzucił z siebie pytanie, które było dlań priorytetowe.

- Greger?

Leo sposępniał w jednej chwili i to starczyłoby za odpowiedź, ale to nie zatrzymało Waldemara. Brök dotąd siedzący cicho w kącie poruszył się z grymasem, przyciągając zydel do łóżka na którym spoczywał DeGroat. Szpieg też nie wyszedł cało z kabały pod “Rybką”, ale prezentował się chyba lepiej od Rusta, a przynajmniej tak ten miarkował. Miejscami blady, miejscami dalej osmalony, ale opatrunków miał jakby mniej. Nawet chwycił za dzban z wodą i nalał do kubka, pomagając Rustowi zwilżyć usta i gardło. Niby tylko woda, a smakowała niczym ambrozja.

- Nie zdążyli go wyciągnąć - oznajmił Waldemar.

- Hans?

Waldemar i Leo spojrzeli po sobie i wzruszyli ramionami. Drugiego siepacza nikt nie widział odkąd ten wymigał się od wejścia do tancbudy.

- W ogóle to gdzie my jesteśmy? - Rust zwokalizował kolejną palącą kwestię.

- U RumBuraka - oznajmił mieszaniec.

O ironio, że koniec końców wylądowali pod dachem tego, który poniekąd był przyczyną całej kabały z Inkwizytorem. Rust pokiwał tylko głową, oparty o chłodną ścianę i układając na powrót myśli, które sunęły leniwie i urywały się. Uroki przebudzeń.

- Odciągnął mnie od “Rybki” - Leo kontynuował wyjaśnienia. - Później, jak cały budynek się zawalił, poszedł w dym i kurzawę, szukać innych. Znalazł was, nieprzytomnych, parę kroków od wejścia. Jacyś dobrzy ludzie pomogli mu was odciągnąć od pożaru, później przenieśli was tutaj. Chciałem też pomóc, ale...

Mieszaniec zaśmiał się pod nosem, wskazując rękę na temblaku.

- Opatrzył nas bez wahania - Leo ciągnął dalej. - Spoił jakimiś przeciwbólowymi dekoktami, wysmarował ziołowymi maściami, opatrzył co trzeba i nastawił złamania i obicia.

- Więc - Rust odchrząknął - za zdrowie, może nawet życie, możemy dziękować RumBurakowi, którego jeszcze nie tak dawno mieliśmy wystawić Inkwizytorowi i dostarczyć Jej Miłości?

- Na to wygląda - przytaknął Waldemar.

Leo milczeniem pominął fakt, że RumBurak uciekł się nawet do magii przy leczeniu i, przynajmniej w świetle prawa, winien stanąć przed sądem za gusła. Nie wspominając już o rzekomym połączeniu z Rewolucją, jeśli wierzyć Henriettcie.

Zaiste, o ironio.





_______________________________________

5k100

Bielonka prosimy o niepostowanie. Dziękujemy za grę.
 

Ostatnio edytowane przez Aro : 12-06-2022 o 06:54.
Aro jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem