Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 29-05-2022, 18:45   #284
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 61 - 2525/2526 Hexennacht; wieczór/noc

Czas: 2525/2526 Hexennacht; północ
Miejsce: 4,5 dni drogi od Leifsgard, dżungla, obóz ekspedycji
Warunki: na zewnątrz: jasno, odgłosy dżungli, pogodnie, flauta, gorąco



Bitwa



Nocna walka, pełna gryzącego dymu z ognisk, pochodni i płonących namiotów trwała. Chałas i chaos był piekielny i typowy dla każdej większej bitwy. Gęsto rozstawione namioty, mgła mieszająca się z dymem, nocne ciemności mcno utrudniały zorientowanie się w całości sytuacji. Nawet jak ktoś miał okazję do rozglądania się to widział i słyszał tylko to co się działo w bezpośredniej okolicy. A ci co walczyli nad rzeką raczej nie mieli za bardzo okazji aby się zorientować co się dzieje w innych częsciach obozu. To, że na plecy nie spadły im jeszcze przegniłe hordy szkieletowych wojowników dawało nadzieję, że ci żywi wciąż gdzieś tam się bronią przy ogrodzeniu i bramie.

W pasie obrony żywych przy rzece wydawało się, że zaczynają zdobywać przewagę. Mozolnie, trup za trupem ale wydawało się, że wolniej tracą swoje siły niż nieumarły przeciwnik. Z drugiej strony nieco trudno było oszacować ile jeszcze szeregów martwej hordy czeka w rzecznej toni.

Na lewej flance obrońców obie ciemnoskóre wojowniczki o egzotycznej i barwnej urodzie wspierały w walce puklerzystów Carrery. Jasne było, że we dwie nie pokonają wrogiego oddziału ale ile mogły to punktowały swoimi strzałami nieumarłego wroga. Czekały na moment gdy któryś się pokazał między plecami obrońców i wtedy napinały cięciwę i posyłały mu strzałe. Jedne trafiały inne nie. Jak nie to śmigały gdzieś dalej wbijając się w piach plaży albo znikając w rzece. A jak trafiały to w przerdzewiały napierśnik, kość czy hełm trafiała jakaś strzała. No i pewnie Estalijczykom Carrery dodawało otuchy, że ktoś ich wspiera z tych zmaganiach ze strasznym wrogiem.

A samym puklerzystom szło coraz lepiej. Nie mogli dorównac nieumarłym konkwiskadorom odpornością czy martwą zawziętością ale na pewno górowali nad nimi technicznie. Szable i rapiery trafiały w pordzewiałe napierśniki i kości znacznie częściej niż ich kordy w sprawne zastawy puklerzy. W efekcie coraz wyraźniej Carrera ze swoimi ludźmi uzyskiwał przewagę liczebną nad szkieletami. Już prawie w standardzie walczyło ich dwóch przeciwko jednemu nieumarłemu przeciwnikowi. Chociaż w rzecznej wodzie stali w milczeniu kolejny cały, nienaruszony oddział szkieletów. A puklerzyści już stracili jednego swojego kolegę a drugi był już raz i drugi trafiony ale jeszcze trzymał linię w szeregu.

Podobnie sytuacja wyglądała w centrum jakie od lewej flanki zaczynali marines kapitana de Rivery dzisiejszej nocy dowodzeni przez blond Kislevitkę. Dzielna porucznik z szablą w dłoni z werwą prowadziła morską brać do boju. Tutaj chociaż to też była tylko lekka piechota to jednak byli to weterani krwawych walk abordażowych i morscy rozbójnicy. Ci również techniczne górowali nad niemrawymi szkieletami. Glebowa i jej ludzie wysiekli już większość nieumarłego oddziału. Gdyby oddział śmiertelników poniósł takie straty jak nieumarli musiałby się okazaćwybitnym morale albo niesamowitą determinacją aby ustać w polu. Ale walczące szkielety wydawały się kompletnie nie zważać na powalonych kamratów i dalej próbowali usiec kogoś z żywych.

Za ich plecami czekał kolejny oddział szkieletów gotów zastąpić tych których marines wkrótce pewnie wysieką. Czekali w nienaturalnym, złowróżbnym milczeniu jakby w ogóle nie zważali na los przegrywających walkę poprzedników. Oni z kolei stali się celem ostrzału tileańskich kuszników pod wodzą porucznika Sabatiniego. Strzelali w trudnych warunkach prawie dosłownie na ślepo. Ale liczba salw dawała szanse, że te spadające z nieba bełty kogoś trafią. I faktycznie ten ostrzał w końcu zaczął przynosić wymierne efekty. Jeden z czekających martwych konkwiskadorów zwalił się do płytkiej wody gdy dostał o jednego bełta za dużo. Ten wbił się z impetem głucho trzaskając w płytę pancerza bez trudu go przebijając i grzęznąc dopiero w napleczniku. W połączeniu z wcześniejszym trafieniem to przeważyło szalę nieumarłego życia i szkielet padł wyłączony z walki zanim jeszcze miał okazję do niej wejść.

W centrum walczyli gwardziści pod wodzą pancernej kapitan Anity Koenig. Jeden z gwardzistów prawie przy okazji zmiażdzył butem czerep czołgającego się szkieleta. Ostatniego jaki został z pierwszego oddziału z jakim się zmierzyli gwadziści. Dosłownie wybili ich do nogi. Żadna ze stron nie ustępowała i walczyła do końca. Ale ten koniec szybciej nastąpił dla nieumarłych. Ciężkie miecze i pancerze, duma i szermiercza zręczność imperialnych wojowników przeważyła szalę. Ale nic to. Jak tylko padł ostatni szkielet czekający do tej pory oddział drugiej linii ruszył naprzód niepomny na los poprzedników. Wyszli na plażę i tu spadli na nich szarżaujący po raz kolejny gwardzści. Tym razem efekt nie był tak spektakularny jak za pierwszym razem gdy ich szarża rozpoczęła walki przy nabrzeżu. Tym razem kapitan Koenig miała tylko chwilę oddechu aby uszeregować szyk i sprawdzić na czym stoi. Ale padł tylko jeden z jej ludzi. Pozostali wciąż stali na własnych nogach i byli gotowi podążać za swoją kapitan.

- Pierwsi w walkę! Pierwsi w śmierć! Za mną psie krwie, za mną! - krzyknęła wznosząc wysoko swój wielki miecz w górę. Jej ludzie podchwycili bojowy okrzyk swojej kapitan czyniąc to samo. Po czym cała dziesiątka rzuciła się na wychodzących na plażę szkielety. Nastąpił ten charakterystyczny trzask gdy obie linie wojowników starły się ze sobą. Po czym zaczęła się bezpardonowa walka. Znów okazało się, że te barwne, fikuśne pludry, berety, pióra w jakich miłowali się gwardziści to nie są tylko pawie piórka bawidamków. Świetne wyszkolenie, najlepsza ciężka broń i pancerze znów zdawały się triumfować nad nieumarłą falą. Zaraz padł pierwszy i drugi ze szkieletowych wojowników gdy ich pancerze pękały razem z przegniłymi kośćmi jakby nie stanowiły żadnej przeszkody dla wielkich, ciężkich mieczy kierowanych wprawynymi dłońmi. Te przebijały chodzące truchła na wylot, odrąbywały im kończyny i głowy a nawet potrafiły przeciąć takiego przeciwnika na pół. Szkieletowi wojownicy nie mieli takiej siły przebicia. Ale walczyli z nieumarłą determinacją nie zważając na własne straty byle tylko wykonać tajemnicze zadanie.


Na prawej flance żywych sytuacja też wydawała się im sprzyjać. Tutaj jednak szkielety na jakich trafili pikinierzy kapitana Rojo jakby złapali rytm czy sposób aby przejść przez zasłonę pik tak do tej pory skuteczną. Kolejny podwładny estalijskiego czarnobrodego oficera padł pod ich zardzewiałymi ciosami. Ale swoje zaczęła już robić przewaga liczebna pikinierów. Stopniowo spychali niemarłych osaczając ich coraz bardziej za pomocą swojej drzewcowej broni. Może nie byli takimi mistrzami szermierki jak puklerzyści, nie mieli takiej mocnej broni i pancerzy jak gwardziści ale dzięki swoim pikom mieli pewien margines bezpieczeństwa jaki pozwalał im trzymać przeciwnika z krótszą bronią na dystans zanim sam mógł zamachnąć się do swojego ciosu. I przynosiło to efekty, pomimo, że była to formacja raczej defensywna to w walce z niemarłymi radziła sobie całkiem dobrze. Też już z połowa z nich walczyła w przewadze dwóch na jednego szkieleta co dawało nadzieję, że w końcu wygrają tą walkę.

Jednak za plecami osaczanych szkieletów walczących z oddziałem Rojo czekali kolejni. Ci jednak stali się ofiarą połączonego ostrzału estalijskich i bretońskich kuszników. Razem mieli dwukrotną przewagę w porównaniu do tylko jednego oddziału strzelców jaki wspierał oddział marines i dało to się odczuć. Nieumarli wojownicy byli dziesiątkowani przez nadlatujące z mglistego i zadymionego nieba bełty. Już z połowa z nich leżała w płytkiej wodzie jaka przelewała się między ich kośćmi i pustymi oczodołami a z ich pancerzy i kości sterczały bełty lekkich kusz.



Carsten



Do brzegu niby nie było tak daleko. Chociaż jak Sylvańczyk zdecydował się skierować w kierunku walczących gwardzistów kapitan Koenig to miał nieco po skosie. Na szczęście płynął z prądem a nie pod prąd. Musiał jednak opłynąć za plecami czekających na swoją olej wejścia do walki szkieletów. Ku swojemu zaskoczeniu wokół niego zaczęły wbijać się w wodę bełty które nieco rozbryzgiwały tą wodę po czym znikały w jej toni. Szkielety były pod ostrzałem kuszników! No a niestety niejako i on “przy okazji” znalazł się w zasięgu rażenia bełtów jakie widział dopiero gdy wbijały się w ruchomą taflę wody gdzieś w jego pobliżu. Na szczęście żaden go nie trafił i minął ten rejon bez szwanku. Ale słyszał łomot wody za sobą połączony ze zgrzytem blach. Ten piekielny wódz go ścigał!

Zbliżał się jednak coraz bardziej do brzegu gdzie właśnie po krótkiej reorganizacji gwardziści zaszarżowali na wychodzące z wody szkielety i zaczęło się kolejne starcie żywych i martwych oddziałów. Dotarł do tak płytkiej wody, że już czuł grunt pod nogami. Zaczął brnąć przez wodę gdzieś za plecami szkieletów walczących z pikinierami Rojo a gwardzistami Koenig. Na nich raczej nie mógł liczyć bo wszyscy byli tu zajęci walką. Ku zaskoczeniu dostrzegł jednak nadbiegającą plażą sylwetkę z rapierem i pistoletem w dłoni. I chociaż woda zalewała mu twarz to rozpoznał Bertranda. Zaraz potem jednak poczuł jak żelazna obręcz zaciska się na jego ramieniu. Z bliska poczuł mokry, gnijący smród trupa i zdał sobie sprawę, że mroczny rycerz jednak go dogonił w tej płytkiej wodzie i złapał za ramię.



Bertrand



Zostawił swoich kuszników pod wodzą Elenio. I pobiegł ponownie w kierunku plaży. Znów musiał minąć estalisjkich kuszników Rojo którzy akurat przeładowywali swoją broń przed kolejną salwą. Na przebiegającą obok sylwetkę mało który spojrzał. Bretoński oficer zaczął się zbliżać do pleców walczących ze szkieletami pikinierów. Widział jak zaczynają okrążać coraz mniej liczne szkielety z jakimi walczyli. Chociaż ciała leżące na zdeptanym piachu nie należały tylko do nieumarłych. Jednak na niego ani żywi ani martwi zajęci zmaganiami ze sobą nie zwrócili chyba większej uwagi. On za to zrientował się, że ów pływak jakiego dostrzegł kieruje się nieco po skosie a nie na wprost. Bo wtedy by mogli się łatwo spotkać. A tak to Bertrand musiał przebiec wzdłuż szeregu walczących estalijskich pikinierów. Gdy wybiegł z drugiej strony znalazł się w przerwie między nimi a plecami walczących gwardzistów. Musiał się zatrzymać aby rozejrzeć się za tym pływakiem bo w tej mgle, dymie i chaosie nocnej walki mógł go łatwo przegapić.

Dostrzegł w końcu biały kilwater rozbijanych ramionami fal a potem samego płynącego. Zbliżał się do brzegu… A za nim kolejny. Wyglądało jakby płynęli w to samo miejsce. Ten pierwszy dobił do wody na tyle płytkiej, że zaczął w niej brnąć zamiast płynąć. No i zaczął się pojawiać w całej sylwetce a nie tylko głowa i ramiona. Wtedy rozpoznał w nim Carstena. Ale imperialny porucznik nie przypłynął sam. Dobrnął gdzieś do wody po pas gdy dogonił go ten drugi pływak i też się wyprostował. Wtedy rozpoznał w nim tego czarnego rycerza z tymi groźnymi, oczami płonącymi przeklętym, piekielnym ogniem. Złapał Carstena za ramię nie pozwalając mu w pełni wydostać się na brzeg. Trudno było w takich warunkach strzelać bo najpierw był Sylvańczyk a za nim ten rycerz.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline