Domostwo Flanaghana, sobotni wieczór
Nieoczekiwana i kompletnie zaskakująca wizyta policjanta zbiła mnie z tropu. Byłem już właściwie ubrany do wyjścia i gdybyśmy mieli choć odrobinę szczęścia, O’Reilly zwyczajnie pocałowałby klamkę. Teraz jednak stał w moim salonie z groźną miną i niedopuszczalnymi oskarżeniami, które umiejętnie wplatał w swoje słowa!
Lecz Bóg mi świadkiem, że wolałbym wieść z nim rozmowę przez całą noc niźli poczuć znienacka tę samą odrażającą woń trupa, której zaznałem już wcześniej.
- To oni! - jęknąłem, kiedy tylko O’Reilly napomknął o włamywaczami - Wrócili!
W mojej wsadzonej pośpiesznie do kieszeni płaszcza dłoni pojawił się znienacka rewolwer. Widząc broń policjant zesztywniał w mgnieniu oka, toteż odsunąłem uzbrojoną rękę w bok, aby nie stwarzać wrażenia zagrożenia dla osoby stróża prawa.
- Oficerze O’Reilly, jesteśmy wszyscy w wielkim niebezpieczeństwie - oznajmiłem ściszonym i wyraźnie drżącym głosem - To nie jest czas na opowiadanie szczegółów, ale ludzie odpowiedzialni za włamanie do mojego domu oraz pokoju pana Chikao najpewniej śmiertelnie otruli Goodmana i być może porwali Coopera. Musimy stąd uciekać, jak najszybciej!