Postanowienia zapadły, trzeba było przygotować się do drogi.
Jako że Melody trzymała się jako tako na nogach, John mógł zająć się czymś innym, czymś, co było niezbędne do dalszej podróży. A jako że mieli zmienić środek lokomocji, trzeba było skłonić wierzchowce do opuszczenia wagonu.
Zwierzaki albo miały lęk wysokości, albo też były na tyle mądre że wiedziały, iż wyskakiwanie z wagonu grozi śmiercią lub kalectwem. I nie zamierzały nawet próbować.
Gdyby to była płonąca stodoła, to zakryłoby się im oczy, na skakanie ta metoda z pewnością by nie podziałała. Przynajmniej nie tak, jak by tego chcieli ich jeźdźcy.
Kopnąć w zad konia też nie można było, bo zwierzak mógłby oddać...
W końcu groźbami, prośbami i sporą garścią przekleństw udało się...może dlatego, że Wesa miał (być może we krwi) smykałkę do koni.
I można było jechać.
* * *
W sprawie pozostawienia świadków opinia Johna się nie liczyła. Najpierw nikt nie poruszał tego tematu, a potem - było już za późno.
- Po co to było? - spytał. - Przecież to nic nie dawało. Zostali pocztowcy, został tłum pasażerów, pozostawionych na stacji. Był zawiadowca stacji. Żołnierze. Z pewnością nas nie zapomną...
Ale głupoty cofnąć się nie dało.
Pozostawało tylko modlić się, by więcej równie "mądrych" decyzji nikt nie podejmował.