Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-06-2022, 10:27   #136
Aro
 
Aro's Avatar
 
Reputacja: 1 Aro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputację
Zwei Monde

Rozmowy na balkonach i tarasach były zazwyczaj specyficzne. Często-gęsto stanowiły punkt spotkań towarzyskich, gdy już procentowe napoje zdrowo weszły w organizm i towarzystwo zaczynało rozbijać się na grupki wszelakie. Jak choćby na palących, którzy prędko przejmowali balkoniki i wypełniali je śmiechami, chichami i obłokami szaro-niebieskawego dymu. I chociaż rozmowa Leonidasa z Alfredem podchodziła pod przyjacielską (a już zdecydowanie pod “specyficzną”), to było-nie było u podszewki była słowną szermierką duetu guślarzy, manewrujących wokalnie tak, by nie zdradzić za wiele, a ugrać dla siebie. Nie dziwota więc, że pogawędka utknęła nieco w impasie. Do czasu jednak.

Bo choć RumBurak zbył wzmiankę o glejcie do “tych z rebelii”, ledwo krok od otwartego wyśmiania słów mieszańca, to ponownie ściągnął Leonidasa na rozmowę w cztery oczy gdy już zaczęli szykować się do powrotu na zamek. Z Alfreda uszło już wtedy nieco powietrza, zasapany zielarz krążył wte i wewte pakując dobytek do toreb i sakiew. Sugestię Leo o zniknięciu gdzieś na chwilę wziął na poważnie. Glejtu brakowało, ale Grunt nie zostawiał mieszańca z pustymi rękoma. I bynajmniej nie chodziło o pęk zapasowych kluczy do pracowni, czy butelkę wiśniówki, specjału RumBuraka.

- Nie wiem, na ile to ci się przyda - Alfred wypluwał z siebie słowa pospiesznie, pakując tobołki - ale słyszałem pewne szepty. Rewolucja powoli zaczęła już sięgać Serrig, ludzie Głosiciela już tutaj są. Nie, nie wiem gdzie, nie pytaj. Nie przestaję z nimi, nie zgadzam się z ich metodami, z tymi plugawymi procederami i demonologią. Nie tędy droga.

- Ale coś wiesz - wtrącił Leo, skory przyspieszyć nieco słowotok zielarza.

- Mhm - mruknął RumBurak. - Misjonarze Głosiciela lubią wiece. Takie, które organizują w tajemnicy i zbierają na nich prosty lud, który jest fundamentami naszego kraju, podstawą naszego społeczeństwa i któremu należy się więcej, niż dostaje.

Zwei Monde przez króciutką chwilę obawiał się, że Grunt zacznie filozofować i wygłaszać jedną ze swoich przemów, ale czarownik szczęśliwie ograniczył kazanie do tych paru słów jedynie.

- Spotykają się pod osłoną nocy - Alfred kontynuował. - Podobno. Sam na żadnym wiecu nie byłem, słyszałem tylko jakieś plotki od ludzi. Jedni mówią, że w młynie starego Denisa. Drudzy, że w faktorii Schmidta. Trzeci, że w “Mordowni”. Tyle miejsc się przez te plotki przewija, że nie sposób wiedzieć. I tak to tym misjonarzom na rękę, że tylko wtajemniczeni tak naprawdę wiedzą, gdzie iść na wiec.

Leo pokiwał głową, pogrążony w myślach.

- Nie mów nic Henriettcie - komenda była nagła. - Nasza pani jest impulsywna, zaraz zacznie pleść szubieniczne sznury i posyłać swoich ludzi na przeszpiegi, a to może się skończyć nie po jej myśli. Tutaj trzeba delikatnej, pospolitej ręki.

- Szanujesz ją, sympatyzujesz - Leo zmarszczył brwi w zaskoczeniu, rozpoznając nuty jakie rozbrzmiały w głosie druha.

RumBurak zaśmiał się w głos.

- Żebyś wiedział - przytaknął. - Pamiętam rządy jej ojca, pamiętam początki jej rządów. Nikt nie spodziewał się, że z Henriettą u sterów Serrig zacznie tak postępować, a mimo wszystko, oto mamy postęp. Powolny i ograniczony, ale postęp. Jeszcze parę lat temu sama obecność kupców i mieszczan na zamku była nie do pomyślenia, a teraz? Sam wiesz. Ta garkuchnia na Sollandzkiej, karmiąca potrzebujących? Z jej inicjatywy. Przytułek dla sierot u Waldy? Z jej inicjatywy. Nasza pani też ma niecodzienne poglądy, niewiele różniące się od moich. Czy od tych Głosiciela.

- Ale?

- Ale mimo wszystko, ma ambicje. Dalej jest szlachcianką. Uważaj przy niej. Nie zawaha się poświęcić ani ciebie, ani twoich druhów dla “dobra Serrig”. Czymkolwiek owo dobro by nie było.

Leo zasępił się nieco, ale na tejże przestrodze skończyła się przemowa Alfreda. Zielarz ściągnął garść eliksirów czy inszych dekoktów z półki na ścianie, wręczając je mieszańcowi.

- Dla Henrietty, ostatnia partia. Wedle jej zamówienia. Tylko ich nie wręczaj przy innych.

Leonidas już otwierał usta, by dopytać się o to, czym mikstury były, ale przerwało mu skrzypnięcie drzwi. RumBurak ostro pokręcił głową, wstrzymując jakiekolwiek słowa chcące wyrwać się z mieszańca, zmuszając go do ich przełknięcia. Czas naglił, oczekiwano ich na zamku, a Grunt miał w planach zniknąć.

Bogowie tylko wiedzieli, gdzie.




Szara Wieża

“Gość w dom...”, jak jeszcze parę chwil temu oznajmiał gospodarz donżonu. Tyle że orszak Teoffen doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że jedynie obecność Detlefa i niepisany szlachecki kodeks honoru chronią ich przed zdradzieckim atakiem Weissa i jego strażników. Bo gdyby to od samych wartowników zależało, już dawno zapewne ich głowy zdobiłyby palisadę, a wnętrzności zapewniały obiad ptactwu. A tak musieli tylko znosić mało przyjazne, krzywe spojrzenia i niedyskretne szepty. Przynajmniej służba wzięła do serca polecenia Weissa i gościła ich jak każdego innego.

Tupik i Jean-Gabriel, skryci w kącie dziedzińca, prowadzili swoją rozmowę nadpoczętą przez tego drugiego, który kierował się pewnie troską o dziedzica Teoffen. Von Goldenzungen wiedział, że panicz był dla de Beaumanoira niczym syn. Przez lata spędzone na mentorowaniu i wychowaniu taka zażyłość nie mogła dziwić. Lojalność Bretończyka była jasna niczym słońce, idąc w parze z troską. Może i dlatego Jean-Gabriel wysłuchał nader uważnie słowotoku Grotołaza bez wchodzenia mu w słowo?

- Jednakowoż jedno jedyne jest pewne niczym słońce, a może nawet pewniejsze. Nie chciałbym mieć Semena za wroga…

- Tu się zgadzamy, panie von Goldenzungen. Tu się zgadzamy.

Bretończyk oddał się chwili zamyślenia, ze zmarszczonym czołem gładząc wąsa. Trwał tak parę chwil, na spokojnie układając sobie słowa Tupika w głowie. Gdy w końcu się odezwał, zrobił to powoli, ostrożnie układając zdania.

- Niech doktor ‘o’en’eim go przebada - pokiwał głową. - To rozsądny pomysł. Słyszałem niegdyś o tych... Berserkerach, tak? Niewiele lepsi od rzeźników-siepaczy, ale pan Paczenko nie zniknął jeszcze w pełni w tym... “berserkeryźmie”. Ale jeśli okaże się, że szał bitewny nie jest czymś, nad czym potrafi zapanować...

- Wiem, rozumiem - oznajmił Tupik, gdy Jean-Gabriel zawiesił słowa. - Dobro Teoffen ponad wszystko. Dobro Detlefa ponad wszystko. Ale toż to jedno, i to samo.

- Oczywiście - słowa Grotołaza wywołały uśmiech na twarz Bretończyka. - Cieszę się, że się rozumiemy. Dobro Detlefa jest sprawą arcyważną. Musimy zadbać o jego bezpieczeństwo. Za wszelką cenę, panie von Goldenzungen. Tutaj. I w tym gnieździe żmij, do którego zmierzamy.

Tupik pokiwał głową. O Serrig nasłuchał się wiele, o lady Henriettcie jeszcze więcej. “Gniazdo żmij” było eufemizmem nad eufemizmami, jakby porównać do ostrzejszych słów przewijających się na zamku Teoffen. Sama lady Reuter urastała tam miejscami do zła wcielonego, sukkuba w ludzkiej skórze bardziej pasującego do wiedźmiego sabatu, aniżeli rządzenia czymkolwiek.

- Musimy uważać w Serrig - Jean-Gabriel podniósł się ze stęknięciem. - Na wszystko i wszystkich, zwłaszcza Tileańczyków.

Bretończyk skrzywił się na to słowo.

- Detlef ufa panu, panie Tupik - rycerz położył ciężką łapę na ramieniu karła. - Będzie polegał na pańskich zdolnościach w mieście. Mus wywiedzieć się nam tyle, ile tylko damy radę. Pan i pańscy towarzysze, panie Tupik... Znacie się na tym lepiej niż ja, czy Detlef. Pochodzicie z różnych miejsc, macie różne doświadczenia, zdolności. Łatwiej wam będzie prowadzić wywiad z ludźmi z różnych szczebli tej zamkowej hierarchii.

- Tego oczekuje Detlef - ni to pytanie, ni to stwierdzenie uleciało z ust Tupika.

De Beaumanoir przytaknął von Goldenzungowi, omiatając spojrzeniem dziedziniec i rozchodzący się orszak. Westchnął ciężko, ale co kryło się za westchnieniem, to wiedział tylko on sam.

- Odpocznijcie, panie Tupik - Jean-Gabriel poklepał Grotołaza. - Czuję, że przed nami długi wieczór.

Prorocze słowa.




Panowie w Serrig

Atmosfera na zamku była nader żywa. Niekoniecznie z powodu ich powrotu, który o dziwo przeszedł bez większego echa, ale nie było co się temu dziwić. Część straży oddelegowana została do gaszenia pożaru który rozlał się wokół “Rybki” i zabezpieczenia tamtejszej okolicy, wygrzebania rannych czy martwych spod gruzów oraz ogólnych “czynności porządkowych”. Inni z kolei wspomagali tabuny służby, biegającej wąskimi korytarzami zamczyska jak kogut bez głowy, z zadaniami przygotowania siedziby Henrietty na przybycie panicza Detlefa von Teoffen. Proporce i flagi z kratownicą Serrig, miejscami przetarte czy zakurzone, wymieniono już na świeżo wyprane i pachnące jeszcze mydłem. Z powierzchni płaskich kurz znikał w imponującym tempie, główna sala audiencyjna pod czujnym okiem ochmistrzyni Gertrudy przeistaczała się w salę jadalną, mającą ugościć możnych i wpływowych na uroczystej uczcie. Zamek, zazwyczaj utrzymywany we względnym porządku, teraz pachniał świeżością i czystością jak nigdy.

Wciśnięci na powrót w swoje komnaty delegaci nie musieli jednak długo czekać na przybycie Henrietty i Corrado, skorych do wysłuchania raportu na temat losu “Rzeźnika” i powodów pożaru w “Rybce”. Nawet kakofonia odbijająca się echem od ścian korytarza, dochodząca z kompleksu kuchennego paręnaście kroków dalej nie przeszkadzała. Ani ona, ani donośne komendy niesione głosem BruBru, która swoim królestwem rządziła żelazną ręką na co dzień, a co dopiero przy takiej okazji. Brunhilda wkraczała na nowe poziomy i pionierowała jeszcze surowszy styl autorytaryzmu, którego co niektórzy włodarze mogliby pozazdrościć. Tyle że to działo się gdzieś na pograniczu świadomości; ot, tło wydarzeń, zaledwie akompaniament tych właściwych wydarzeń.

Gdy już kalejdoskopowo-owocowy filtr w dużej mierze zszedł z rustowej wizji, DeGroat dostrzegł to, co jego towarzysze widzieli wcześniej. Henrietta, ze swojego miejsca na zydlu, nie gniewała się. Nie toczyła piany z ust, oczy nie skrzyły się gniewem, sylwetka nie była napięta jak struna. O dziwo na szlachetnie pospolitym licu drgał cień uśmiechu, dowód tego, że była zadowolona z raportu i skutków ich działania pod “Rybką”. Nawet pomimo pożaru i śmierci postronnych, które Jej Miłość chyba sklasyfikowała wewnętrznie jako dopuszczalne straty. Corrado z kolei... Cóż, Corrado jak zawsze trzymał twarz w kamiennym wyrazie, jakby wyciosanym dłutem najwprawniejszych tileańskich mistrzów.

- I rozwiązaliście problem - Henrietta skwitowała sprawozdanie. - Siłowo i bez większej finezji, ale tego problemu nie dało się inaczej rozwiązać. Nie z takim osobnikiem, jakim był mości Oettingen, niech mu ziemia lekką będzie.

Usta lady wygięły się w uśmieszku, a spojrzenie zjechało w stronę Leonidasa.

- Co z Alfredem?

Corrado ożył nieco na te słowa Reuterówny, uważnie lustrując każde z nich po kolei. “Każde”, bo i pani na zamku nie ominęło ciemne spojrzenie. Dziwnie analizujące, jak zauważył Waldemar. Czyżby dynamiczny duet nie był aż tak zażyły, jak twierdziły plotki?

- Zniknął - odparł Leo zdawkowo, ostrożnie.

- Jak sen jaki złoty?

Nieznajome nuty wkradły się w ton Henrietty. Jakby przyjacielsko przekomarzała się z mieszańcem, jakby wcale niedawno nie wydała wyroku na RumBuraka, wystawiając go Inkwizytorowi. Leonidas czuł się, jakby to piękne spojrzenie lady przeszywało go na wskroś i z łatwością rozkładało na czynniki pierwsze, rozsupłując konspirę. Czuł też, że cały ten teatr z Alfredem Gruntem miał drugie dno i trzeba było zacząć czytać między wierszami. Słowa RumBuraka i jego pakunek eliksirów, teraz nonszalancja z jaką Henrietta przyjęła wieści o zniknięciu zielarza. Coś było na rzeczy. Nie wiedział tylko, co.

- Mniejsza - Henrietta machnęła dłonią. - Czarownik wypłynie niebawem. Tymczasem powinniśmy skupić się na wizycie Detlefa, którego orszak ma przybyć do Serrig niebawem. Stenger zadba o ich bezpieczny przejazd z Szarej Wieży. W międzyczasie przeniesiemy was nieco wyżej, chcę mieć was bliżej.

Zaskoczenie wzięło ich w sidła, ale wizja przeprowadzki nie należała do najgorszych. Zwłaszcza że dwa puste łóżka, po Gregerze i Hansie, kłuły w oczy.

- Malcolm - odezwał się ni z tego, ni z owego Rust. Nawet otumaniony specyfikami RumBuraka zachował jako taką trzeźwość umysłu. - Co z Malcolmem?

Humory zważyły się prędko, skrzyżowane spojrzenia Henrietty i Corrado mogłyby starczyć za odpowiedź.

- Jakimś cudem przemycił sztylet - oznajmił da Capelli. - Zmiana warty znalazła go z podciętymi żyłami. Nic już się od niego nie dowiemy.

To, co pozostało niedopowiedziane, zrozumieli w lot. Tileańczyk wyłożył im oficjalną wersję zdarzeń, która zapewne niewiele miała wspólnego z rzeczywistością. Malcolm, używając szpiegowskiego żargonu, był spalony i jego benefaktor, kimkolwiek by nie był, pozbył się niewygodnego świadka. Tylko tyle i aż tyle. Kanonada na pół zamku w której złapali chłopaka nie miała prawa przejść przez echa.

- Współpracował z braćmi zakonnymi - odezwał się Waldemar, pewien swego. - Wedle Malwiny...

- Chuja współpracował - dychotomia Henrietty zapłonęła wraz z jej gorącym temperamentem. Nie dała Brökowi dokończyć, przyjemny tembr głosu zniknął, gdy w oczach błysnął uwielbiany przez Leo gniew. - Był płotką, a pańskie działania spłoszyły grubszą rybę. Malwina wpuściła ciebie w maliny. Jak się kogoś podejrzewa o bycie szpiegiem, panie Brök, to nie targa się takiej osoby siłą po zamku. Nawet ja to wiem, a na przeszpiegach wyznaję się słabo. I wciągać w to byle służbę, kronikarza i bibliotekarza, kto to widział!

- Plotki... - Waldemar spróbował jeszcze raz, ale tym razem przerwał mu Corrado.

- Plotki plotkami - odchrząknął da Capelli. - Malwina zapadła się pod ziemię. Przepytaliśmy służbę, każdego kto miał kontakt z Malwiną albo Malcolmem. Rozprowadzali własne plotki wśród ciżby, a pan połknął haczyk razem z wędką. Kiedy i gdzie niby mieliby kontaktować się z Bractwem? De Borhe i Viero ledwo co przybyli na zamek, gdy was wezwaliśmy. Po raz pierwszy. Nie zagrzali nawet miejsca na długo, odświeżyli się i ruszyli dalej.

Łączone dosadnie kropki dobitnie wyciągały błędne działania Waldemara na wierzch, nie zostawiając nań suchej nitki. Jakby Rust i Leo nie istnieli, cała uwaga Henrietty i Corrado była teraz skupiona na nim. Pal licho dyskrecję, o ironio.

- Przeszacowaliśmy chyba pańskie zdolności - oznajmiła chłodno Henrietta.

Słowa wyżęły jakiekolwiek zadowolenie, które jeszcze nie tak dawno grało pierwsze skrzypce w komnacie. Nie było wątpliwości, że wplecione między wiersze było ostrzeżenie, poparte rozczarowaniem i ponownym spojrzeniem na przydatność Waldemara Bröka w służbie Serrig. I chyba było tylko czekać, aż zjawi się ostatnie kropla, która miała przelać tą metaforyczną czarę goryczy. Jeszcze nie teraz, jeszcze nie tutaj, ale pętla niełaski zaciskała się wokół emerytowanego szpiega.

- Odpoczywajcie - zakomenderowała lady. - Przed nami długi wieczór. Oczekuję waszej obecności na uczcie dla Detlefa.

Henrietta podniosła się z zydla, obierając kierunek na łóżko na którym Rust dalej jeszcze majaczył lekko. Smukła dłoń zacisnęła się na ramieniu DeGroata, unosząc się i opadając w prędkim geście aprobaty. Nawet uśmiech został posłany w jego stronę, ale zanim na dobre zarejestrował te wyrazy sympatii, Henrietta już obracała się na pięcie i opuszczała komnatę, skinąwszy jeszcze głową Leonidasowi i Waldemarowi. Corrado na chwilę tylko został razem z nimi.

- Jeśli nadarzy się wam okazja - Tileańczyk przeciągnął ciemnym spojrzeniem po tercecie - by bliżej poznać anturaż mości Detlefa, ufam że ją wykorzystacie. Z tego co nam wiadomo, przybędą z nim dosyć... ciekawe osobistości.

Corrado uśmiechnął się w ten swój charakterystyczny, sztuczny sposób i opuścił komnatę w ślad za lady Reuter.




Serrig
Wieczór


Nazwać Serrig “miastem” byłoby obelgą dla miast z prawdziwego zdarzenia, ale miejscowi mieli to w poważaniu. Tutaj, na prowincji, ta byle mieścina wciśnięta w zakole Sollu urastała do takiej rangi, wciskała się i rozpychała łokciami równając sama siebie z większym Sonnefurtem za miedzą, nawet mając czelność porównywać się do trzykroć przeklętego Wusterburga (jeśli idzie o klasyfikację, rzecz jasna). Orszak Teoffen musiał się jednak nieco zgodzić z takim, a nie innym mianem, gdy miasto zaczęło jawić się na horyzoncie i rosnąć w oczach. Bo gdzie Teoffen było prowincjonalne, proste i epatujące historią wojskowego posterunku, tam Serrig kontrastowało swoimi ciągotami do urbanizacji i gentryfikacji. Nawet teraz - a może zwłaszcza teraz? - miasto zdawało się prosperować mimo rewolucyjnej zawieruchy tłamszącej handel rzeczny, zgrabnie odnajdując się w nowej roli ostatniego przystanku przed podróżą przez niziny. Gdyby nie na powrót gotujący się kocioł konfliktu z Teoffen, można byłoby pokusić się nawet o stwierdzenie, że Serrig zaczynało czasy prosperity. A tak, chwilowo przynajmniej, kości losu mogły potoczyć się w jakimkolwiek kierunku, a prosperitę w każdej chwili mógł trafić szlag.

Musieli też przyznać, że i droga była malownicza. Gościniec wił się tymi nielicznymi nizinnymi terenami, które podlegały pod Serrig, obramowany to złotymi polami zboża, to łąkami pełnymi rogacizny, to kwitnącymi sadami, a nawet znalazła się i winnica. Podróż z Szarej Wieży, którą opuścili po niecałych dwóch godzinach, była zaskakująco przyjemna nie tylko dla oka, ale i samopoczucia, gdy letni żar lejący się z nieba zaczął lżeć, z późnym popołudniem przechodzącym we wczesny wieczór i słońcem rozpoczynającym wędrówkę w dół. Jedynie obecność Ludwiga Stengera i eskorty wojsk Serrig burzył nieco dobre humory. Zwłaszcza, że Detlef przystanął na propozycję szlachcica i nakazał wymieszanie szyku, przeplatając własnych ludzi z ludźmi lady Reuter. Nie tyle w ramach integracji, co by pokazać w przemierzanych siołach i osadach chęć współpracy i otwartość na dialog. Swego rodzaju teatr, z jakiego szlachta była znana. Nie ominął on i delegatów, bo Stenger - z sobie tylko znanych powodów - nie ograniczył się tylko do jazdy strzemię w strzemię z Detlefem i Jean-Gabrielem, uwagę poświęcając też i im. Nie ograniczył się nawet tylko do szlachty, wdając się też w rozmowę z Philippusem i Semenem. I mimo że rozmowa w żadnym przypadku nie wyszła ponad grzecznościowe formułki i lekką pogawędkę, to coś kryło się w tym wyważonym spojrzeniu możnego herbu Wrona. Jakby testował wodę, maczając zaledwie mały palec u nogi. Szlachecki zwiad, chciało się rzec.

Słońce na dobre już zaczynało układać się do snu, malując nieboskłon na złoto-różowe barwy, gdy Serrig zaczęło puchnąć w oczach i rosnąć przed nimi w ekspresowym tempie. Nieco dalej lśniła jeszcze buro-niebieska tafla Sollu, której powierzchnię przylegającą do zabudowań (bo portem ciężko było tą odległą część miasteczka nazwać) ozdabiała drewniana czereda uziemionych barek, kryp i promów, których obecnie jedynym zadaniem - nie licząc sporadycznych spływów do Sonnefurtu - było smętne poskrzypiwanie. Był i Kamienny Ostrów, obwarowana skalista wysepka na której stał zamek Reuterów, dodatkowo obleczony historycznym centrum Serrig. Cel ich podróży, od którego dzieliła ich cała reszta miasta, labirynt szarawych kamienic i drewnianych chałup. Mieszana architektura nie szczędziła też i murów, które mniej więcej w połowie przechodziły z tradycyjnej palisady w kamienny wał, na którym nawet pomimo coraz to późniejszej godziny, rysował się tłum ludzi. Nie komitet powitalny dla orszaku, broń Sigmarze, a jedynie resztki gapiów, dalej oglądający przemarsz wojsk Bractwa. Chorągwie ariergardy rysowały się daleko na północnym wschodzie i wschodzie, zaledwie karłowate kształty z tej odległości, mrówcza armia żmudnie maszerowała z dala od miasta, przecinając ziemie Serrig w kierunku Nehren. Awangarda, o ile zgadzał im się rachunek, powinna była już przecinać granicę i wchodzić na tereny Teoffen. Cudzoziemskie zastępy wstępowały na szachownicę lokalnej polityki, kolejny element politycznej układanki. Któż wie, czy nie mający przynieść więcej złego, niż dobrego. Czas pokaże.

Wjazd do Serrig różnił się znacząco od wjazdu do Szarej Wieży. Nie tylko dlatego, że nie wjeżdżali teraz do byle pipidówy - chłód i niechęć biły o wiele mocniej od miejscowych. Orszak sunący szeroką główną aleją, ciągnącą się od bramy aż na Ostrów, wszedł pod ostrzał nieprzyjaznych spojrzeń, zahaczających miejscami o nienawiść. Plebs zebrany w alejkach, wyglądający zza okien i wychylający się z balkonów nie krył się z niczym, bezczelnie wpatrując się i wskazując ich palcami, gdzieniegdzie nawet śląc w ich kierunku wyzwiska czy groźby. Detlef, przed wjazdem do miasta wiercący się niespokojnie w siodle, przybrał teraz neutralny wyraz twarz, sztywniejąc już zupełnie i uparcie wbijając wzrok przed siebie. Procesja sunęła jednak bez większych problemów, chroniona nie tylko przez Stengera i eskortę, ale i strażników oddzielających ich od ciżby, ustawionych w linię, niczym żywy mur. Bezpieczeństwo orszaku nie było jednak jedynym powodem ich obecności, o nie. Manewr był prosty, przekaz dosadny - legion zbrojnych miał być pokazem siły. Zwłaszcza że im bliżej zamku, tym bardziej gęstniał.

Zabudowany Most Żelazny, nazwę czerpiący od warsztatów rzemieślniczych stanowiących lwią część zabudowań, przemierzyli już w nieco mniej napiętej atmosferze. Dalej pod ostrzałem plebejskich spojrzeń, z dodatkowymi ślepiami khazadów w mieszance, świadczącymi o kiełkującym w Serrig kosmopolityzmie, ale że tłum zaczął się przerzedzać, to i mniej odczuwali niechęć miejscowych. A że od wylotu mostu do zamku Reuterów był ledwie rzut beretem, to i atmosfera prędko skręciła pod ostrym kątem. Gniazdo żmij, paszcza lwa, jak zwał, tak zwał. Orszak wlewający się na dziedziniec wiedział, że oto nadeszła pora, by przywdziać maski i uzbroić się w ostrożność.

Komitet powitalny, który czekał na nich na dziedzińcu, był nie lada zbieraniną. Od służby wciśniętej w dalekie zakamarki, halabardników na parterze, kuszników na murze; przez zamkowych urzędników; aż po wpływowych radnych, posłów i dyplomatów. Zwieńczona, rzecz oczywista, najważniejszymi osobistościami Serrig. Kanclerz Corrado da Capelli, w eleganckiej czerni, lustrujący każdego po kolei. Małżonek lady, Adalbert Löwenstein ze słabo skrywanym grymasem na twarzy, który świadczył o tym, że na dziedzińcu znajdował się pod przymusem. Oraz sama pani na zamku, lady Henrietta Reuter, która nawet przy takiej okazji nie spełniała zwyczajowych oczekiwań narzucanych szlachciankom, stawiając na elegancką tunikę i bryczesy, zamiast na wytworną suknię.

- Jej Miłość - Ludwig Stenger podjął rolę konferansjera, stając między orszakiem i Reuterównę, uprzednio skłoniwszy się jej po pas. - Lady Henrietta Reuter, pani i dziedziczka ziem Serrig i Reutesbrücku, zwierzchniczka ziem Trzygłowia, Trzech Stawów, Szarej Wieży, Rossfeld i Stenger; Stara Krew Sollandu.

Podczas gdy Stenger recytował oficjalny i przydługi tytuł lady, orszak zgramolił się z siodeł i wozów, jak jeden mąż przybierając tradycyjną postawę, chyląc głowy przed tak zwanym majestatem. Tradycja zobowiązywała, szacunek musiał zostać wyrażony, nawet jeśli był tylko udawany. Obowiązywała całość delegacji, nawet samego Detlefa, którego Henrietta przewyższała w feudalnej hierarchii. Panicz, jak to dobrze wychowany młodzieniec, skłonił się gospodyni z należytym szacunkiem. Podobnie jak de Beaumanoir, a w ślad za nimi reszta orszaku. Recytacja tytułów i formułek, jak i początkowe grzeczności, potrwały parę chwil. Nawet Tupik i “Morgden” wymienieni zostali z imion, chociaż uwaga jaką zostali obdarzeni sprawiła, że przelotnie pożałowali swojego szlacheckiego statusu. Zwłaszcza że ciemne spojrzenie Tileańczyka zdawało się ich świdrować, a nawet w oczach lady, która poświęciła im tylko ułamek uwagi na skinięcie głową, dostrzegli jakby zainteresowanie ich osobami. Chwila minęła jednak prędko, kolejna tradycja musiała zostać uszanowana.

- Starym sollandzkim zwyczajem... - Henrietta głos miała ładny, dźwięczny, nieco kontrastujący z pospolitą urodą i zwyczajem noszenia się po męsku. Dłonią przywołała służących z tacami. - ...witam was na moich ziemiach i na moim zamku chlebem i solą, jako gości honorowych. Moim zaszczytem i przyjemnością jest gościć was w moich progach.

- Dziękujemy, Wasza Miłość - Detlef odłamał kawałek pajdy, posypując ją solą.

Co kraj, to obyczaj. Stary sollandzki zwyczaj był jednak w rzeczywistości starym imperialnym zwyczajem, dalej praktykowanym na prowincjach wzdłuż i wszerz Imperium. Tutaj, w tych stronach, to właśnie szlachta szumnie tytułująca się “Starą Krwią Sollandu” dalej praktykowała tą tradycję, która na zachód od Sollu była już dawno zapomniana, chociaż święte prawo gościnności dalej było szeroko uznawane. W Serrig świadczył o tym właśnie ten gest, ten symboliczny poczęstunek zapewniony gościom. I chociaż właśnie roztaczała się nad nimi egida tradycji, nieroztropnie byłoby odłożyć ostrożność na bok.

Na bok odłożono jednak sztywną atmosferę, gdy skończył się rytuał chleba i soli. Pospinani na sztywno szlachetni rozluźnili się pierwsi, z Henriettą chwytającą Detlefa pod ramię, zadziwiając tym samym nawet samego panicza. A może to promienny, przyjemny uśmiech posłany w jego stronę go tak rozbroił? Jakby nie było, Reuterówna i von Teoffen opuścili dziedziniec ramię w ramię, z morzem ciżby rozstępującym się przed nimi, kierując się w głąb zamczyska, zapewne w jakieś bardziej kameralne miejsce. Corrado gestem zaprosił Jean-Gabriela do ruszenia w ślad za duetem, bezbłędnie rozpoznając go jako prawą rękę dziedzica. Adalbert z kolei, dalej grymaszący niezmiernie, wziął na siebie ciężar grzecznościowej rozmowy z von Goldenzungiem i “von Werkiem”. Reszta orszaku w tym samym czasie została oblężona przez tabun służby, z paziami, stajennymi i służkami pomagającymi w rozkulbaczaniu wierzchowców oraz rozpakowywaniu wozów, pod czujnym okiem ochmistrzyni i szambelana, którzy jak dyrygenci trzymali pieczę nad sprawnym działaniem armii służących.

Orszak, nie licząc samego Detlefa i Jean-Gabriela, miał zostać zakwaterowany na parterze wschodniego skrzydła, do którego byli kierowani przez służących w liberiach. Oddane im komnaty gościnne były skromnych rozmiarów, ale przynajmniej z poszanowaniem prywatności, bo każdy z delegatów dostał oddzielne pomieszczenie. Niejako egalitarystycznie, bez zbytnich podziałów na lepsze i gorsze, komnatki prezentowały się jednakowo i schludnie. Nawet z pomieszczeniem dla służących w dalekim końcu korytarza, do którego mogli się udać z pytaniami i prośbami do służek. Istny luksus!

Podobnie jak zapowiedziana uczta, zaplanowana na ósmy dzwon w sali audiencyjnej. Początek wizyty w Serrig rysował się w dosyć przyjemnych barwach.






____________________________________

5k100
 

Ostatnio edytowane przez Aro : 12-06-2022 o 11:03.
Aro jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem