Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 18-06-2022, 12:31   #288
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 62 - 2525/2526 Hexennacht; wieczór/noc

Czas: 2525/2526 Hexennacht; północ
Miejsce: 4,5 dni drogi od Leifsgard, dżungla, obóz ekspedycji
Warunki: na zewnątrz: jasno, odgłosy dżungli, pogodnie, flauta, gorąco



Bitwa



Nocna bitwa nadal szalała w obozie zasnutym dymami z płonących namiotów wymieszanych z gęstą mgłą. Mgła wytrłumiała odgłosy pochodzące z innych częsci obozu i zmieniała odległe sylwetki w zamazane kontury. Nawet płomienie pochodni, ognisk czy płonących namiotów były rozmazane przez mgłę nadając im nieco nienaturalną aurę. A walka trwała na całego.

Na prawym skrzydle walk przy rzece pojedynkowicze porucznika Carrery, wspomagani przez strzały obu wojowniczek królowej Aldery, poczynali sobie coraz śmielej. Tam czy tu w jakimś wojowniku szkieletów utkwiła strzała z łuku dzikusek. Ale główny ciężar walk spoczywał na estalijskich śmiałkach jacy stawali odpór nieumarłej grozie. Coraz wyraźniej udawało im się spychać napastników w przegniłych pancerzach do defensywy. Co prawda dwóch obrońców już leżało na mokrym od wody i krwi, zdeptanym piachu ale walczących z nimi szkieletów stało na nogach już trzech czy czterech. Puklerzystom udało się więc wywalczyć prawie dwukrotną przewagę liczebną i wydawali się być bliscy zwycięstwa nad swoimi przeciwnikami.

W centrum licząc od prawego skrzydła bladowłosa Kislevitka dalej stała na czele swoich marynarzy wciąż tocząc walkę z nieumarłym wrogiem. Ponieśli już zauważalne straty bo zostało ich może ze dwie trzecie pierwotnego stanu jednostki. Ale napędzało ich to, że udało im się wyrżnąć prawie wszystkie szkielety jakie pierwotnie próbowały się wedrzeć do trzewi obozu. Marynarzom udało się ich prawie wysiec, zostało jeszcze ze dwóch ostatnich. Jednak w gotowości czekał w płytkiej wodzie następny oddział szkieletów. Ci wciąż byli jednak pod ostrzałem kuszników porucznika Sabatiniego. I chociaż był prowadzony w bardzo niewygodnych i trudnych warunkach to ilość wystrzelonych bełtów powoli robiła swoje. I kolejny szkielet runął do płytkiej wody gdy ilość bełtów jakie przebiły jego pancerz i zzieleniałe kości stała się zbyt krytyczna. Czy jednak zmęczeni i przetrzebieni w walce z pierwszym oddziałem marynarze kislevskiej szablistki sprostaliby tym czekającym na nich szkieletom trudno było powiedzieć. Wydawało się, że mimo, iż żywy raczej górują nad nieumarłymi swoimi umiejętnościami szermierki to jednak męczyli się a armia przeklętych z nieumarłą obojętnością przyjmowała własne straty w każdej chwili będąc gotowa posłać do walki kolejny oddział.

Dobrze to było widać tuż obok, też w centrum potyczki. Tu walczyli imperialni gwardziści pancernej kapitan Koenig. Walczyli od samego początku idąc do kontrszarży na wyłaniajacych się z wody oddział szkieletowych wojowników i wybili ich do nogi. Po czym bezzwłocznie niczym pancerna pięść najeżona długimi, ciężkimi ostrzami mieczy runęli na kolejny nieumarły oddział jaki ich zastąpił. Wydawało się, że są niezmordowani i niepokonani. Te wykute w imperialnych kuźniach wielkie miecze zdawały się przecinać zardzewiałe pancerze jak papier, Razem z kośćmi i czerepami jakie były pod spodem. A broń nieumarłych wydawała się nie mieć mocy aby przebić się przez tą zasłonę stali i jeszcze ciężkie pancerze jakie okrywały większość ciała gwardzistów. Ale jednak im dłużej trwała walka to nawet ci wyśmienici wojownicy jacy mówili w reikspiel zaczynali padać. Na piachu wąskiej plaży leżała kolejna sylwetka obleczona w barwne, bufiaste spodnie i rękawy jakie pyszniły się pod ciężkim pancerzem. Ale mimo to nie ustępowali. I pod wodzą swojej kapitan skutecznie niszczyli kolejny oddział nieumarłych. Już udało im się osiągnąć prawie dwukrotną przewagę liczebną nad swoimi przeciwnikami więc zdawało się, że koniec kolejnego oddziału przeklętych konkwistadorów jest bliski. Ale walka wciąż trwała.

Na lewym skrzydle walk przy rzece pikinierzy czarnobrodego kapitana nadal utrzymywali swoją pozycję. A nawet udawało im się zdobyć coraz wyraźniejszą przewagę nad szkieletami. Umiejętnie używali swoich pik aby utrudnić nieumarłym wyposażonym w krótszą broń skrócenie dystansu do zadania skutecznego ciosu. Więc chociaż pikinierom Rojo brakowało śmiałości pojedynkowiczów Carrery czy siły uderzeniowej i odporności na ciosy imperialnych gwardzistów to skłuwali jednego wroga za drugim. Zostało już im ze dwóch ostatnich nieumarłych stawiających opór więc ich los wydawał się być przesądzony. Za nimi co prawda czekał w rezerwie kolejny nieumarły oddział. Ale w przeciwieństwie do kuszników Sabatiniego jacy sztukowali po kawałku czekających konkwiskadorów jacy mieli uderzyć na marines Glebowej tu żywi mieli dwa oddziały kuszników. I różnica była coraz bardziej odczuwalna. Estalijscy kusznicy kapitana Rojo i bretońscy kawalera de Truville mimo niesprzyjających warunków do ostrzału zdołali wspólnie zredukować siły nieumarłego oddziału o połowę. I strzelali nadal.



Bertrand



Z początku wspólnie z przemoczonym, czarnowłosym towarzyszem walczyli ramię w ramię z wodzem nieumarłych. Obaj zajęli go na tyle, że Carstenowi udało się wrażyć swój miecz na tyle mocno aby dźgnął wodza. Ale na tym nie zrobiło to zauważalnego wrażenia. Nawet nie skrzywił się ani nie krzyknął co było wręcz naturalnym odruchem wszystkich trafionych żywych stworzeń. Chociaż na chwilę musieli syknąć, przekląć, odskoczyć gdy ból dawał o sobie znak. Ale na przeklętym rycerzu zdawało się to nie robić żadnego wrażenia. Okazał się niezłym szermierzem chociaż wydawało się, że obaj podwładni kapitana de Rivery są od niego sprawniejsi pod tym względem. Jednak nie mogli czuć się tak pewnie aby być pewni zwycięstwa. Bo te dwie tkwiące w jego pancerzu ułamane strzały Amazonek, teraz trafienie Sylvańczyka pokazywały, że jest znacznie odproniejszy na przyjmowanie ciosów od żywych przeciwników. Do tego co teraz osobiście mogli się przekonać szermierze z Bretonii i Sylvanii jego ciężki pancerz działał całkiem dobrze i skutecznie chronił swojego właściciela. Spora część trafień miecza i rapiera albo ześlizgiwała się po jego pancerzu albo grzęzły w nim nie czyniąc mu zauważalnej krzywdy. To zapowiadało ciężką przeprawę bo nawet jeśli któryś z nich miał realną szansę aby trafić czarnego rycerza to ten mógł przetrwać nie wiadomo ile takich trafień a te co go trafiły jakoś nie było widać aby go spowalniały czy osłabiały. Zaś sam wciąż był groźnym przeciwnikiem. O tym przekonał się zwłaszcza kavaler de Truville gdy Carsten odskoczył krzycząc mu o misji z medalionem i z walki dwóch na jednego zrobił się pojedynek.

Rycerz atakował z furią. Bez wahania i oznak zmęczenia. Nawet jeśli jego ciosom brakowało nieco precyzji to spadały na Bertranda jeden za drugim. Wiedział, że trafił na groźnego przeciwnika. Musiał użyć wszystkich swoich umiejętności aby odskakiwać od tych ciosów i robić wypady do swoich. Większość ataków jego rapiera nie dochodziła do rycerza, ten zbijał je swoim mieczem lub ześlizgiwały się po jego ciężkim i ociekającym wodą pancerzu. Ale udało mu się w pewnym momencie z wypadu trafić go na tyle mocno, że rapier trafił w napierśnik, przebił go od siły uderzenia i zagłębił się w ciało pod spodem. Gdyby pod nim był ktoś żywy to by mogła być poważna rana po jakiej powinien nastąpić okrzyk bólu, z rany powinna trysnąć krew a trafiony powinien odskoczyć i złapać się chociaż na chwilę za zranione miejsce. Tym razem nie nastąpiło nic z tych rzeczy. Rycerz po prostu uniósł swój miecz do kolejnego ciosu zmuszajac przeciwnika do odskoku w tył. Ale za którymś razem Bertrand okazał się trochę za wolny. I ostrze nieumarłego wodza trafiło go w bok rozrywając mu koszulę i ciało pod spodem. Krzyknął a na koszulę chlusnęła gorąca, czerwona krew. Rana nieco go spowalniała ale jeszcze nie wyłączała go z walki całkowicie. Wciąż mógł ustać na nogach i walczyć dalej.



Carsten



Sylvańczyk zostawił walkę bretońskiemu koledze. Sam starał się dotrzeć do kapitana Rojo i odnaleźć drugą cześć medalionu. W końcu Vivian mówiła, że powinien go mieć przy sobie. Jej samej nie widział od momentu gdy nurkował w odmęty rzeki. Wtedy siłowała się z przeciwnikiem. On się w końcu wynurzył i z nieumarałą determinacją ruszył za nim. A co się stało z imperialną szlachcianką to nie miał pojęcia. Na razie biegł pomiędzy oddziałami walczących. Był w o tyle komfortowej sytuacji, że pojedyncza sylwetka nie absorbowała za bardzo uwagi walczących grup wojowników. Podobnie jak przed chwilą gdy Bertrand biegł między nimi tylko w stronę rzeki a nie od. Teraz Carsten pokonywał tą drogę. Po prawej miał ciężko opancerzonych gwardzistów kapitan Koenig jacy już zaczynali osaczać swoich przeciwników spychając ich do obrony. A z prawej miał tych których szukał, pikinierów kapitana Rojo. Ci też zdobyli już wyraźną przewagę nad atakującymi ich przeklętymi konkwiskadorami. Musiał ich obiec mając nadzieję, że pozostawiony za plecami Bertrand ujdzie z życiem z tego pojedynku z nieumarłym wodzem. Sam zaś obiegł walczących pikinierów. Gdzieś tu powinien być ich przywódca.

Czarnowłosy czuł jak woda chlupocze mu w butach gdy te zagłębiały się w zdeptanym piasku wąskiej plaży. I jak ta sama rzeczna woda ścieka mu z przemoczonego ubrania. Znalazł się na zapleczu pikinierów. A przed frontem kuszników Rojo jacy ładowali znów swoje lekkie kusze do kolejnej salwy. Wśród nich nie dostrzegł ich oficera. Ale jak chwilę zatrzymał się i obserwował plecy pikinerów tam dostrzegł wyróżniajacą się ostrymi barwami sylwetkę brodatego weterana życia w deszczowej dżungli. Krzyczał coś zachęcacjąc pewnie swoich ludzi do wytrwania ale co to Eisen nie był pewien. Raz, że w tym hałasie walki słabo słychać było poszczególne słowa a dwa, że pewnie Estalijczyk krzyczał do swoich estalisjkich żołnierzy po estalisjku. Ruszył w jego stronę. Ale niespodziewanie za sobą usłyszał krzyk. Kobiecy krzyk.

- Carstenie! - jak się odwrócił zobaczył postać. To była Vivian. Poznał ją po głosie no i sukni. Tylko nie wyglądała już tak ładnie i powabnie jak wtedy gdy widział i czuł ją z bliska gdy na chwilę zostali sami w namiocie. Mokra, ciężka czarno - czerwona suknia opadała ku ziemi ociekając wodą. Podobnie jej włosy, ciężkie od wody rozsypały się z ułożonej fryzury w mokre i pozlepiane strąki częsciowo zasłaniajace jej bladą twarz. No i chyba oberwała. Bo stała trochę krzywo i niezdarnie trzymając się lewą dłonią za prawy bok. Ale mimo to determinacji nic nie było.

- Medalion! - krzyknęła rozkazująco wyciągając ku niemu dłoń jakby czekała aż jej odda zdobyty artefakt.



Wszyscy



Już wydawało się, że żywi obrońcy pokonają nieumarłych napastników. Prawie wszystkie oddziały ludzi zdobywały coraz większą przewagę nad nieumarłymi przeciwnikami. A bełty kuszników powoli ale nieubłaganie obalały czekajace na swoją kolej oddziały. Nawet ten nieumarły wódz z jakim walczył Bertrand wydawał się być do trafienia. Chociaż potrafił się mocno odgryźć. Właśnie bretoński kawaler był chyba najlepszym świadkiem jak to się zaczęło. Wódz chyba koniecznie chciał przebić się przez niego czy ominąć aby podążyć za Carstenem. Ale skoro porucznik de Truville tak skutecznie go blokował sięgnął po inne argumenty. Uniósł w górę swój miecz ściekający bretońską krwią ale tym razem nie do ciosu. Wydawało się, że krzyknął coś. Ale tak niemo. Bo Bertrand nie usłyszał żadnego dźwięku. Za to zaraz potem wody rzeki zaczęły się wybrzuszać.

Przez walczące oddziały żywych przeszedł jęk grozy. Wydawało się, że to coraz bliższe zwycięstwo nad nieumarłymi znalazło się tak samo daleko i zrobiło się równie niepewne jak na początku walki. Z wody wychodziły kolejne oddziały szkieletów. Wciąż w pełnych składach osobowych i nienaruszone przez ostrzał bełtów czy walki z oddziałami żywych. Wódz wykonał ruch mieczem w kierunku brzegu i nieumarła fala grzechocząc kośćmi i pancerzami bez słowa i zwłoki ruszyła w kierunku żywych. Wydawało się, że zaraz zaleją i zmiotą i tak już zmęczone i przerzedzone oddziały obrońców jakie były już związane z walką z ich poprzednikami. Za samym rycerzem wynurzali się kościani wojownicy.




https://cdna.artstation.com/p/assets...jpg?1613132836

W przeciwieństwie do innych pobratymców ci wydawali się być lepszego sortu. Przeklęci tak samo jak ich wódz. Z pustych oczodołów świeciły się ognie plugawej magii a oni sami parli przez coraz płytszą wodę aby zrównać się ze swoim generałem. Szli niemo, w ciężkich pancerzach, z tarczami i mieczami w dłoniach. Wyglądali jak jakaś nieumarła gwardia i elitarny oddział trzymany do tej pory przez wodza w odwodzie. Za chwilę mieli się z nim połączyć.

- Carstenie! Jest mało czasu! Musisz odzyskać drugą część medalionu! Rojo wciąż musi ją mieć przy sobie! Wyczuwam to! To musi być coś co będzie pasować do tej pierwszej części, razem stanowią całość! Ten rycerz właśnie po to tu przybył, musi mieć komplet! Musimy go zdobyć przed nim! - Vivian von Schwarz te chyba się zorientowała, że nieumarli przystąpili do generalnego szturmu nie bawiąc się w jakieś półśrodki. I ponaglała Carstena aby zdobył komplet do tego zdobytego w wodzie medalionu.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline