Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 18-06-2022, 15:34   #1
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Impact World 2066



link: https://www.news.ucsb.edu/sites/defa...?itok=04_eD0cM


Świat jaki znaliśmy skończył się dekadę temu. Ale kiedy dokładnie to sprawa do dziś sporna. Raczej panuje zgoda, że w 2056-tym. Ale czynnik jaki ostatecznie przeważył szalę nadal jest trudny do zdefiniowania. Dlatego chyba każdy jest zwolennikiem jakiejś teorii na ten temat. Jedni mówią, że to Nemesis zwany też czasem Nibiru. Inni, że słoneczna, gigantyczna burza magnetyczna. Jeszcze inni, że nie tyle samo uderzenie prawie dwu kilometrowej asteroidy co konsekwencje i globalnym zasięgu. Jeszcze inni, że dopiero Szarańcza przeważyła szalę a tak to byśmy się jakoś z tego mimo wszystko wygrzebali. Trudno powiedzieć. Może każda z tych teorii jest właściwa a może nie. Pewne jest, że każdy z tych czynników dorzucił swoją dolę kamieni do lawiny jaka zwaliła się na Ziemię i ludzką cywilizację przetrącając jej kręgosłup.

Jedni początek widzą jeszcze w XIX wieku. W wielkiej burzy magnetycznej na Słońcu spowodowanej gigantycznym koronalnym wyrzutem masy. Tzw. Burza Magnetyczna z 1859. Trwała przez prawie tydzień na przełomie sierpnia i września. Zorze były widoczne nawet pod koniec lata i to w tropikach a linie telegrafów były tak naładowane energią, że można było ich używać bez podłączenia do sieci a nadmiar energii potrafił zapalić papier na jakim wystukiwały swoje kropki i kreski. Aż do połowy XXI wieku prawie równo 200 lat później to była najsilniejsza zarejestrowana burza magnetyczna jeszcze zanim era elektryczności na dobre zastąpiła erę pary i zanim ktokolwiek pomyślał o lampach próżniowych, tranzystorach czy czipach. Potem zdarzały się mniejsze burze słoneczne ale nie o aż takim natężeniu jednak coraz bardziej nasycona techniką cywilizacja była na nie coraz bardziej podatna. Jednak zawsze szkody były raczej miejscowe. Kazały jednak myśleć o tym co by się stało gdyby sytuacja z połowy XIX wieku się powtórzyła. Ale obecnie to i tak prehistoria tego co się stało dekadę temu.

Tak naprawdę to się zaczęło w listopadzie 55-go. Wówczas odkryto całkiem sporą asteroidę zbliżającą się od południowych biegunów Słońca i jego planetarnych satelitów. Dość nietypowy kierunek i przybysz miał być szansę gościem spoza Układu Słonecznego. Niemniej w listopadzie to była to raczej ciekawostka astronomiczna jaką poza nimi i fanami astronomii mało kto się interesował. Takie rzeczy już się zdarzały i wcześniej.

Jednak już dwa tygodnie później, na początku grudnia, astronomowie nadali zbliżającemu się gościowi kod żółty w skali Torino. Czyli taki jaki teoretycznie na tyle mógł przelatywać blisko Ziemi, że możliwa była kolizja z nią. Obiekt oszacowano na 1,5 - 2 km średnicy w dłuższym boku więc do tego co zakończył epokę dinozaurów i miał 10 km średnicy sporo mu brakowało no ale nadal efekt zderzenia mógł być katastrofalny. Astronomowie wzięli to sobie do serca i zaprzęgli swoje komputery, teleskopy i symulatory aby doprecyzować potencjalną orbitę obiektu i szanse zderzenia z rodzimą planetą.

Mimo wszystko w grudniu i styczniu wciąż była to tylko ciekawostka. Wtedy nikt pewnie nie spodziewał się, że święta z przełomu 2055/56 będą ostatnimi świętami w starym stylu. I kolejne będą już kompletnie inne. A i świętujących będzie o wiele mniej. Wtedy jeszcze ludzie składali sobie życzenia zdrowia, lepszego szefa, pracy, znalezienia wreszcie dziewczyny lub chłopaka czy mnóstwa innych życzeń jakimi obdarowywano się co roku.

Jednak gdy nowy rok minął, gdy styczeń się zaczynał kończyć opinię publiczną coraz częściej obiegał temat zbliżającej się asteroidy. Kolejne wypowiedzi profesorów, astronomów z szacownych uniwersytetów robiły się coraz bardziej niepokojące. W końcu na początku lutego NASA wydała oficjalne oświadczenie, że obiekt “awansował” do pomarańczowego w skali Torino. To już zaczynało się robić poważnie. Dawno żaden kosmiczny obiekt, zwłaszcza tak duży, nawet nie zbliżył się do tego miejsca w skali. Było już pewne, że obiekt przeleci niepokojąco blisko naszej planety. Albo w nią uderzy. Wtedy zaczęto go nazywać tak jak znany jest do dzisiaj. Nemesis albo Nibiru.

Grobowym milczeniem przyjęto wiadomość z 3-go marca 2056. Wszyscy co przeżyli do dzisiaj pewnie pamiętają to bardzo dobrze. Coś robili, skądeś wracali, byli gdzieś umówieni i wtedy na całym świecie, przerwano wszelkie programy, na telewizorach i telebimach, w smartfonach i tabletach pojawiła się poważna twarz szefa NASA. Chyba wszyscy już w tym momencie wiedzieli, że nie ma dla nich dobrych wiadomości. Potem nazwano to “czerwonym dniem” lub “czerwonym ogłoszeniem”. Wciąż były pewne szanse, że asteroida o włos ale minie Ziemię. Ale trzeba było przygotować się “na najgorszą ewentualność”. Wszystko miało się okazać 21-go marca. W wiosenną równonoc. Albo Nemesis minie Ziemię i poleci dalej albo…

No jak dzisiaj wiadomo nie ominął. Spadł na Ziemię trafiając w południowy Pacyfik, niedaleko zachodnich wybrzeży Ameryki Południowej właśnie 21-go marca. Prawie dwukilometrowy ziemniak wparował w atmosferę naszej planety. Pruł coraz gęstsze jej warstwy rozdzierając je błyskawicznie rozgrzewając się i zaczynają świecić. Ciągnął za sobą słup dymu i leciał ku swojemu przeznaczeniu. Dzięki dronom i satelitom cały świat mógł oglądać ten straszny ale i fascynujący spektakl. Wielokrotnie przekraczając prędkość dźwięku Nemesis trzasnął w Pacyfik błyskawicznie odparowując siebie, wodę i skorupę ziemską w miejscu uderzenia. Potężny “grzyb” wody i dymu wzbijał się i wzbijał. Ale szybsze była fala uderzeniowa jaka zmiotła wszystkie latające drony na całe dziesiątki kilometrów od uderzenia. Niewiele wolniejsze były fale sejsmiczne jakie pomknęły w dal i potem kilkukrotnie okrążyły glob co zarejestrowały sejsmografy na całym świecie.

Po tym jak rozbudzeni bogowie ziemi i powietrza dali o sobie znać przyszła kolej na bogów wody. Tsunami jakie pomknęło w pierwszej kolejności ku zachodnim wybrzeżu Chile nie było zbyt widoczne. Póki było na otwartym oceanie. Ale satelity i czujniki jakie zdołały zmierzyć jej siłę podawały prędkość prawie 1 000 km/h i niespotykaną wcześniej energię. Gdyby wcześniej nie ewakuowano tamtych wybrzeży przenosząc do ostatniej chwili kogo się da za Andy straty w ludziach byłyby ogromne. A tak gdy utopiona w oceanie fala zyskała nagle podstawę w postaci szelfu rosła i rosła. Roztrzaskała się dopiero na sile potężniejszej od niej czyli na ścianie jaką tworzyły Andy. Zdarła jednak wszystko, łącznie z glebą do wysokości kilkuset metrów. Żaden port, żaden budynek, żadne miasto, drzewo, las czy stworzenie nie przetrwało tak niszczycielskiego gniewu oceanu.

A to był dopiero początek. Chociaż sama asteroida uległa dezintegracji w momencie uderzenia to odparowała wraz okolicznym oceanem i skorupą z jego dna do stratosfery albo i na orbitę. Żadna ludzka bomba atomowa nie mogła się równać z taką energią uderzenia jaką sprezentował ludziom kosmiczny gość. Te większe fragmenty asteroidy czy skorupy ziemskiej spadały na dół prawie od razu, w ciągu minut, kwadransów i godzin. Ale im mniejsze tym dłużej trwały w zawieszeniu w wyższych warstwach atmosfery albo już na pograniczu kosmosu. Ale grawitacja prędzej czy później wzywała je z powrotem. I tak przez kolejne godziny, dnie i tygodnie spadały one na dół. Tym razem już na dowolne miejsce na całym globie. Nie było bezpiecznego miejsca. W każdej chwili czarne lub czerwone niebo mogła przeciąć kolejna rozżarzona smuga. Te mniejsze spalały się w atmosferze całkowicie te większe docierały na powierzchnię bombardując ją ponownie.

To wywoływało liczne pożary. Rozgrzane do białości fragmenty skały zapalały wszystko co tylko mogły równie dobrze jak biały fosfor. Kolejne tygodnie marca, kwietnia i maja to walka z ciągłymi pożarami. Wszystko co tylko mogło płonęło. Miasta, stepy, wioski, pola uprawne, dżungle, tajga, makia. Nie było bezpiecznego miejsca. A tam gdzie wybuchał pożar jakiego nie udawało się opanować to roznosił się on po okolicy. Miasta, zwłaszcza te opuszczone przez ludzi i uznanych za stracone spłonęły całkowicie. Do dziś pewnie stoją i straszą wypalonymi kukitami.

Smog i sadza z tych późno wiosennych miesięcy 56-go to był stały widok na całym świecie. Każdy kto przeżył to i wciąż żyje pewnie do końca życia zapamięta ciągłą walkę z kolejnymi pożarami albo ucieczkę przed nimi gdy już nie było szans go opanować. Grozę burzy ogniowych w wielkich miastach nie spotykanymi od czasów dywanowych bombardowań bombami zapalającymi z czasów II WŚ. Gdy kanionami ulic powstał gigantyczny cug jaki zasysał cały tlen podsycając płomienie jakie już nie dawały się ugasić. Woda w hydrantach i wodociągach zmieniała się w parę aka potrafiła wysadzić te rury i zawory jakie ją więziły. Wszyscy pamiętają ten wieczny kaszel, walkę o oddech, jak bezcenna była maska tlenowa i butla z tym życiodajnym gazem.

Dopiero w czerwcu, trzy miesiące po nokaucie jaki ludzkiej cywilizacji zaserwował Nibiru większość z tego co miała spaść z nieba czy orbity już spadła. Nadal się zdarzało, że tam czy tu grzmotnął jakiś kamień ale coraz rzadziej. Większość pożarów już się wypaliła. Prawdopodobnie. Po prostu nawet jak spadł tam jakiś meteor to już nie miało tam się co palić. Za to niebo zrobiło się czarne. Rośliny i miasta spłonęły w tej ofierze ale wciąż unosiły się w atmosferze jako sadza i z powierzchni były widoczne jako prawie zawsze czarne lub prawie czarne chmury. Słońca prawie nigdy nie było widać przez te chmury. To był pierwszy rok bez lata. I bez żniw. Nie było za bardzo co ani skąd ani komu zbierać. Pola uprawne, te tak wydajne monokultury obsługiwane przez nowoczesne traktory, kombajny i maszyny rolnicze były w większości wypalonym pustkowiem zasnutym czarną lub czerwoną mgłą. Farmerzy albo zginęli albo uciekli szukając schronienia i najwyżej mając nadzieję “kiedyś” wrócić do swoich farm i pól. A bez żniw i farmerów nie było corocznego zastrzyku świeżej żywności przerabianej i pakowanej w te modne, bezpieczne, antyalergiczne i ekologiczne produkty po które tak chętnie sięgały dłonie klientów w sklepach.

Ale to już było to pierwsze, spustoszone lato. Jak już wypaliły się większość pożarów. Ale ludzkość walcząca o przetrwanie z kataklizmem który mniej lub bardziej rozlał się po całej planecie przegapiła kolejnego przeciwnika. A może po prostu już i tak nie dało się nic poradzić. W początku kwietnia powtórzyła się sytuacja sprzed 200 lat. Słońce eksplodowało potężnymi wybuchami koronalnymi które zaowocowały burzą magnetyczną o niespotykanej skali. Zwykle docierała ona do Ziemi w ciągu 3-4 ziemskich dób. Ta z 1859-go w 3/4. A ta ostatnia w pół. Efekt dla samych ludzi może nie był zbyt spektakularny. Ale każdy musiał go zauważyć. Jeden z ostatnich momentów wspólnej, globalnej wioski to obraz jak prawie jednocześnie wszystkie świecące się punkciki działających satelitów robią się czarne. Tak potężny impuls magnetyczny wysmażył je wszystkie co do jednego. A bez satelitów nie było GPS, komunikacji satelitarnej czy obrazowania aktualnej sytuacji w danym fragmencie globu. Impuls sięgnął także po wszystkie niezabezpieczone komputery, czipy i całą elektronikę. Ten cios ogłuszył i oślepił ludzkość. W ciągu paru sekund została pozbawiona możliwości większości nowoczesnej komunikacji. Zostawało liczyć na klasyczne radio ale dalekosiężna łączność polegająca na odbijaniu się fal od jonosfery też uległa zakłóceniu na całe tygodnie. To był początek izolacji jaką mamy do dzisiaj. Tego już nie udało się odbudować. Każda społeczność była coraz bardziej skazana na własne siły a tam gdzie nie było jakiegoś prawie cudem zachowanego starodawnego radia trzeba było komunikować się za pomocą kurierów.

To był kolejny cios. Globalizacja. Coś co tak świetnie sprawdzało się w warunkach wolnego rynku i swobodnej wymiany informacji teraz okazało się kolejnym gwoździem do trumny ludzkiej cywilizacji. Wtedy to, że jakieś surowce, półprodukty czy nawet wyroby gotowe trzeba sprowadzać z innego kraju albo i kontynentu nie było większym problemem. Ot liczyła się kalkulacja kosztów i konkurencyjność ale jak działał internet, telefony, GPS, pływały statki, latały samoloty, jeździły pociągi to to nie było większym problemem. Problemem zaś stało się gdy tego wszystkiego zabrakło. Nagle okazało się, że nie ma krajów nie mówiąc o miastach samowystarczalnych. Każdy potrzebował do wytworzenia produktu czegoś z innego krańca kraju albo kontynentu. Przed katastrofą nawet jak trafił się jakiś huragan, wojna czy tsunami co zagroziło dostawcom zawsze można było poszukać kolejnych. Teraz nie było skąd. Bez globalnej łączności nawet trudno było się zorientować jak wygląda sytuacja “tam”. A bez dostaw z zewnątrz to i wkrótce z paliwem były kłopoty. Coraz rzadziej korzystano z pojazdów mechanicznych albo lotniczych coraz ściślej reglamentując paliwo. Za to coraz częściej przyszło posługiwać się rowerami, wiosłami albo własnymi nogami. Nawet konie były rzadkością bo przed wojną korzystano z nich marginalnie, głównie dla rozrywki albo sportu. A jeszcze mniej kopytnych przetrwało ten kataklizm.

W końcu przyszła zima. Jesienią. Nazwana została “czarną zimą”. W powietrzu wciąż było pełno sadzy ze spalonego świata więc śnieg jaki padał był z nią wymieszany. Wydawał się brudny, szary a czasami wręcz czarny. Nawet nie zawsze był zimny jeśli popiołu było więcej niż właściwego śniegu. Niemniej to właśnie ten czarny śnieg przykrył zdruzgotany i wypalony świat. Przykrył nawet tam gdzie od lat albo i dekad go nie było. W końcu w grudniu znów były święta. Ci co do nich dożyli byli w całkiem innym świecie niż ledwo 12 miesięcy wcześniej. Składali sobie też całkiem inne życzenia i mieli całkiem inne plany na nadchodzące dni i tygodnie. Wielu zastanawiało się czy dotrwa do wiosny. I co przyniesie wiosna. A nie gdzie pojechać na wakacje w kolejnym sezonie. Dla wielu więc były to najczarniejsze i najbardziej przygnębiające święta w życiu.

Wiosna 2057 faktycznie wreszcie przyszła. Najczęściej natykała się na na wpół zamarznięte i wygłodzone resztki ludzkości. Kto i co zrobił aby przeżyć tą pierwszą zimę często do dziś pozostaje tematem tabu. Ale zwykle uznaje się, że kto przetrwał pierwsze 12 m-cy od uderzenia ten miał rokowania aby poradzić sobie w nowym świecie. Do ludzi już zwykle dotarło, że aby przetrwać muszą poradzić sobie w skali lokalnej. Bo pomoc jakiegoś rządu czy sztabu kryzysowego wydawała się zwykle tylko mrzonką i pobożnym życzeniem. Ludzie w poszukiwaniu jedzenia zaczęli rozpraszać się na mniejsze grupki i społeczności zdając sobie sprawę, że spustoszony pożarami i popiołem teren ma mocno ograniczone możliwości wykarmienia swoich nosicieli. Gdzieś wtedy zorientowano się, że coś jest nie tak z łącznością radiową. Nawet w takiej lokalnej skali za pomocą krótkofalówek, plecakowych radiostacji i tych zamontowanych w pojazdach. Eter trzeszczał bardziej niż powinien. Odkryto, że to za sprawą żelaznego pyłu. Nie wiadomo skąd się właściwie wzięło. Może to z asteroidy bo były spekulacje, że to żelazny meteoryt a może z jakiegoś lokalnego pochodzenia. Grunt, że przeszkadzał falom radiowym w pokonywaniu eteru, zwłaszcza gdy występował w formie zawiesiny jaką zwykle zwano czerwoną mgłą.

Głód i walka z nim stała się priorytetem dla ocalałych. Ocalałe magazyny wielkich marketów albo wojska często stawały się obiektem krwawych zmagań lub twardych negocjacji. Jedzenie oznaczało życie. A każdy chciał żyć. Było już pewne, że ludzkości, w tym farm, nie da się tak prędko odbudować i to pewnie zadanie na lata. Więc każdy worek ryżu czy skrzynia makaronu musiał wystarczyć na nie wiadomo jak długo.

Inni próbowali ratować się łowieniem ryb. Bo morza, rzeki i większe jeziora w miarę wyszły bez szwanku z zeszłorocznej katastrofy. Rybak czy wędkarz znów się stali cennymi członkami społeczności. Przynosili do domu świeże jedzenie. Gdzie kto mógł to zakładano ogródki, szklarnie lub jeśli się udało to próbowano uruchomić farmę. Wyniki były różne. Czasem coś z tego wychodziło a czasem nie. Ten 57-my znów się okazał pochmurnym i wietrznym rokiem bez lata. Wyglądało jakby pochmurna wiosna ciągnęła się aż do pochmurnej jesieni. Czarne chmury pełne sadzy nadal rzadko pozwalały przebić się Słońcu. A bez Słońca żadna napędzana chlorofilem roślina nie chciała odżyć. Nie pomagały też gorzkie i kwaśne deszcze ani warstwa toksycznego popiołu zalegająca na ziemi. Głód i choroby dziesiątkowały ocalałych. Prawie każda rodzina ma kogoś kto w tym albo kolejnych latach zmarł z głodu albo osłabienia głodem i jego konsekwencji.

Tam gdzie przetrwali jacyś spece od klimatu, meteorologii czy pokrewnych dziedzin nauki trwały spekulacje ile te ciemne lata mogą potrwać. Wyniki były różne. Od kilku do kilkunastu lat a nawet do dwóch dekad. Dość powszechnie zgadzano się, że co prawda scenariusz kolejnego zlodowacenia wywołanego zimą nuklearną raczej im nie grozi. Nie w skali globu czy kontynentu. Ale już lokalnie i w perspektywie tych lat czy dekad trzeba się liczyć, że zimy mogą być surowsze a im bliżej biegunów tym śnieg może utrzymywać się coraz dłużej albo i cały rok co by już oznaczało przyrost pokrywy lodowej. Jednak każde takie ognisko naukowców znało zazwyczaj tylko względnie lokalne warunki a bez globalnych danych trudno było to zweryfikować.

Kilka następnych lat pozwoliło ustabilizować sytuację. Ta była ciężka. Z punktu widzenia cywilizowanych, odkarmionych, nasyconych bezpieczeństwem ludzi obecna sytuacja była katastrofalna. I w przeciwieństwie do lokalnego ataku huraganu, wojny czy tsunami nie było od tego ucieczki. Te zmiany ogarnęły całą planetę. Ci co potrafili się dostosować przetrwali. Inni nie. Jasne już było, że żadni Amerykanie, żaden ONZ, żaden UNICEF ani nic takiego nie przybędzie z odsieczą. Trzeba było poradzić sobie samemu. I ludzie sobie radzili. Najłatwiej było tym skupionym wokół dawnych schronów, centrów kryzysowych, magazynów żywnościowych, elektroni albo baz wojskowych. I tak ludzi, przynajmniej tych ze szkockiej bazy w Clyde w Faslane zastał rok 60-ty. Wtedy pierwszy raz spotkali się z “Czynnikiem Lotus”. Być może inni w innych obozach, miastach czy nomadzi spotkali się z tym wcześniej ale ludzie skupieni wokół dawnej bazy Royal Navy niedaleko Glasgow spotkali się z tym po raz pierwszy właśnie wtedy.

Pewnie każdy w bazie słyszał jakąś wersję tej historii. Jaka zwykle zaczynała się od “Mam kontakt. Ale on jest jakiś dziwny.”. Podobno tak zameldował snajper wystawiony na czujce swojemu porucznikowi gdy pierwszy raz w lunecie karabinu dostrzegł “dziwny kontakt”. Teraz jak było wiadomo z czym mieli wówczas do czynienia to wydaje się to fascynujące i emocjonujące. Kolejne pokolenia dzieci i młodzieży wychowują się na tej epickiej walce 2-go plutonu z pierwszymi szarańczakami jakich spotkali. Zwłaszcza, że była to zwycięska dla nich walka. I tak ludzie z Clyde natknęli się po raz pierwszy na Szarańczę.

Czym była a właściwie jest Szarańcza to nadal trwają sprzeczne opinie i teorie. Może to wirus, grzyb, bakteria albo jeszcze co innego. Może to coś co zmutowało pod wpływem promieni UV i twardego promieniowania walącego z kosmosu po tym jak warstwa ozonowa też mocno oberwały podczas burzy magnetycznej z 56-go. Może to nawet jakiś tajny eksperyment z jakaś super bronią. Albo kosmiczni goście którzy przylecieli na Nemesis jacy rozsiali się podczas spadania w atmosferze nim ten odparował przy uderzeniu. Właściwie to każda z tych teorii była równie pewna albo nie. Grunt, że “to coś” mutowało żywe organizmy. Zmieniało ich w specyficzny sposób. Czyniąc z nich jakieś ni to owady ni skorupiaki. Zwykle objawiało się to nowymi stawami, żuwaczkami, dodatkowymi kończynami i specyficznym sposobem poruszania się jaki właśnie rzucił się najbardziej tamtemu snajperowi co zameldował “dziwny kontakt” nawet jak jeszcze nie wiedział na co właściwie patrzy.

Potem było tego więcej. Właściwie to wydaje się, że z każdym rokiem tych szarańczaków jest więcej. Co najstraszniejsze ludzie też nie są odporni na te mutacje. I właśnie te dziwne hybrydy jakie powstały z ludzi uznawane są zazwyczaj za najniebezpieczniejsze i najbardziej odrażające dla pozostałych przedstawicieli rodzaju ludzkiego. Myśl, że nieznany czynnik może cię przemienić w coś tak karykaturalnego i zwierzęcego jest dla większości ludzie straszna. Bez kontaktu ze społecznościami dalszymi niż ta z Glasgow nawet nie wiadomo czy to coś lokalnego czy to jest globalne. W Glasgow w każdym razie też tam to mają. No ale z miasta do portu to jest z godzina jazdy samochodem. Czyli obecnie to ze dwa albo trzy dni marszu piechotą. Mało kto się na to decyduje.

Ale i te starcia z Szarańczą ludzie z Clyde poradzili sobie dość dobrze. Po kilku latach takich potyczek udało się sklasyfikować chociaż te najpospolitsze odmiany, ich właściwości i sposoby ich unikania lub walki. Raczej nie ma zagrożenia, że Szarańcza sforsuje umocnienia bazy. Niemniej stanowi realne zagrożenie dla każdego poza bazą. Zresztą podobnie wygląda to w Glasgow.

Mimo to, obecnie, na początku 2066-go sytuacja kilkutysięcznej społeczności wcale nie jest wesoła. Kolejna zima mija ale szykuje się kolejny sezon z mizernym latem. A z powodu Szarańczy coraz więcej osób z zewnątrz szuka schronienia w bazie. Zaś jedzenie i plonów nie przybywa. Te ogromne zapasy strategiczne żywności jakie rząd albo marynarka zebrała w swojej największej na północy wyspy bazie zostały już w sporej mierze zjedzone. Rachityczne farmy na okolicznych wzgórzach czy połowy ryb w zatoce tylko spowalniają nieuchronny koniec. Wojna z Szarańczą pochłania kolejne ofiary ale i amunicję, zwłaszcza strzelecką. A niezbyt jest ją jak zastąpić, wyprodukować czy sprowadzić. Zimy też jakoś zdają się kończyć z każdym rokiem o tydzień czy dwa dłużej. Rokowania na nowy sezon nie są więc zbyt różowe. I coraz częściej w mieszkaniach, ulicach, klubach czy pubach słyszy się temat migracji na południe. Ale dokąd? W miarę wiadomo co jest co do Glasgow ale co dalej? Na krainę mlekiem i miodem płynącą to chyba nikt nie liczy. Chociaż krąży od wiosny plotka, że ponoć ci w Glasgow słyszeli odgłos śmigłowca. Ale nikt go nie widział co jednak przy niskiej podstawie ciemnych chmur nie jest aż tak dziwne. Gdyby faktycznie to była prawda. Tak czy inaczej wielu sobie zadaje pytanie czy władze bazy coś postanowią w tej sprawie. Przeprowadzka całej społeczności na raz byłaby trudna ale przecież chociaż część można by “rozładować”. Tylko dokąd?

Póki co rekordy popularności biją aktorzy jacy przyjechali z Glasgow ze dwa tygodnie temu przywożąc ze sobą nutkę świeżości i śmiech. Nuda zabijała serca i umysły całkiem skutecznie. A tu wreszcie taka odmiana! Wiadomo było, że w Glasgow mieli teatr z prawdziwymi kabaretami i aktorami. Ale niespodziewanie część z nich zgodziła się przyjechać do sąsiadów na gościnne występy. To wywołało w Clyde taką sensację, że jak już ci aktorzy i kabareciarze szli przez miasto to wszędzie witano ich oklaskami i życzliwymi uśmiechami. A od tamtej pory ich przedstawienia to główny gwóźdź programu rozrywkowego bazy. Widownia zawsze jest pełna a poszczególne odzywki, żarty czy powiedzonka ze sceny wchodzą do ulicznego slangu i nowej tradycji. Może nie zmienia to jakoś sytuacji w bazie ale na pewno czyni egzystencję jej mieszkańców przyjemniejszą.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline