Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 02-07-2022, 22:51   #291
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 63 - 2525/2526 Hexennacht; wieczór/noc

Czas: 2525/2526 Hexennacht; północ
Miejsce: 4,5 dni drogi od Leifsgard, dżungla, obóz ekspedycji
Warunki: na zewnątrz: jasno, odgłosy dżungli, pogodnie, flauta, gorąco



Bitwa



Sytuacja robiła się coraz bardziej dramatyczna. Gdy już się wydawało, że szala zwycięstwa przechyli się na korzyść żywych z odmętów rzeki wyłoniła się nieumarła horda i ruszyła do generalnego szturmu na całej linii walk. Na lewym skrzydle obrońcy obozu otoczyli i wybili te dwa czy trzy ostatnie szkielety jakie wcześniej wyłoniły się z rzeki gdy opuszczał ich Carsten i Vivian. Teraz śmiałkom porucznika Carrery wreszcie udało ich się wybić do nogi likwidując ten martwy opór. Ale nie mogli się zbyt długo cieszyć zwycięstwem czy chwilą oddechy. Bo właśnie na brzeg dotarła część nieumarłej hordy jaka się wyłoniła z odmętów rzeki na niemy zew swojego wodza. Szli z niewzruszoną determinacją nic sobie nie robiąc z losu swoich poprzedników.

- Za mną chłopcy! Na nich! Nie takim już dawaliśmy radę! - krzyknął bojowo Carrera i popchnął swoich żołnierzy do kolejnego szturmy. Ci musieli być już zmęczeni wcześniejszą walką ale mimo to zaatakowali ociekającą rzeczną wodą odłam nieumarłej fali. Puklerzyści ruszyli i mieli tylko kilka kroków na rozpęd nim się nie zwarli z nowym oddziałem nieumarłych. Szczęknęła stal broni uderzającej o broń, pancerze i tarcze. Estalijscy śmiałkowie znów okazali się lepszymi szermierzami od nieumarłych konkwistadorów. Ale ci tak samo jak ich poprzednicy nie przejmowali się tym i niezmordowanie parli do wyrżnięcia przeciwnika. Nawet jak żywym wspieranym przez strzały z łuków wojowniczek królowej Aldery udało się powalić pierwszego z nich. Pozostali bez wahania napierali na estalijskich pojedynkowiczów chcąc ich zepchnąć z plaży a ci walczyli o to aby nie dać się zepchnąć i zablokować im drogę w głąb obozu. Pojedynek tych dwóch stron wydawał się być bardzo wyrównany. Oddział porucznika Carrery poniósł pewne straty we wcześniejszym starciu ale nadal zachował większość zdolności bojowej. Czy to jednak wystarczy aby pokonać nowych przeciwników nikt nie wiedział.

Bliżej centrum podobnie morscy rozbójnicy pod wodzą kislevskiej szablistki wreszcie uporali się ze swoimi przeciwnikami. Ostatni nieumarły konkwistador padł pod ciosami marynarskich toporków i tasaków. Wilki morskie wznieśli okrzyki zwycięstwa. Sporo zapłacili za ten sukces. Prawie połowa z nich padła na piach skotłowanej plaży. Ale mimo to wygrali! Niemarli nie mieli instynktu samozachowawczego więc walczyli z niezłomną determinacją do ponurego końca. Żaden z nich nie ustępował ani nie uciekał, trzeba było ich wybić co do nogi. Jednak gdy Glebova unosiła jeszcze swoją szablę w geście zwycięstwa dojrzała maszerujące na nich kolejną grupę szkieletów.

- Jeszcze trochę kamraci! Jeszcze trochę! Za chwałę i złoto! Do abordażu! - krzyknęła przyboczna kapitana de Rivery wznosząc do góry szablę. Po czym wskazała nią nacierających przeciwników. Na czele swojego oddziały uderzyła w kontrszarży na nowy oddział nieumarłych. Oba oddziały starły się chwilę potem. Tym razem jednak marynarzy było już na początku starcia prawie o połowę mniej niż nieumarłych napastników. W pierwszej chwili impet uderzenia wilków morskich był na tyle duży, że ich tasaki, szable i toporki zdawały zdobywać sobie przewagę. Padł jeden i kolejny z nieumarłych wojowników. Ale i ci nie byli tylko chłopcami do bicia. I wkrótce któryś z marynarzy wrzasnął ochryple po czym padł z krwią tryskającą ze świeżych ran. Nie było wiadomo czy przeżyje ale na pewno resztę tej walki miał już z głowy. To zachwiało wytrwałością marynarzy. W ich ruchy wkradł się chaos i brak koordynacji. Nawet cofnęli się i można było odnieść wrażenie, że strata połowy kolegów w walce to dla nich zbyt wiele.

- Wytrwajcie! Już prawie ich mamy! Dawaj, dawaj, jeden z drugim! Na nich! - krzyczała Glebowa też wyczuwając ten kryzys u swoich towarzyszy. Sama dała przykład z werwą atakując swojego szkieletowego przeciwnika. Pomogło na tyle, że jej kamraci zebrali się do kupy. I jeszcze raz stawili opór nacierającej masie nieumarłych.

Nieco obok wciąż walczyli pancerni gwardziści pancernej kapitan. Ich długie i ciężkie miecze siały spustoszenie w szeregach szkieletów. A mocne, imperialne pancerze zdawały się byc odporne na ataki zardzewiałych mieczy i szabel. Ciężka broń w sprawnych rękach gwardzistów przecinała płyty i kolczugi razem z napędzanymi plugawą magią kośćmi jakie miały chronić. Cięły je jak porządna siekierka jakieś patyki na ognisko. Czerepy pękały razem z hełmami jakie miały je chronić a mocny cios potrafił przepołowić przeciwnika na dwoje lub odrąbać ramię czy nogę. W krótkim czasie oddział ciężkiej, imperialnej piechoty dorżnął szkielety jakie niedawno wyłoniły się z rzeki aby ich zaatakować.

- Piersi w walkę! Pierwsi w śmierć! Chwała imperatorowi! - zakrzyknęła zwycięska kapitan a za nią okrzyk powtórzyli jej ludzie. Co prawda ubyło im dwóch kolegów jacy leżeli nieruchomo i skuleni na skotłowanym piasku ale jako jedyny oddział obrońców rozbili doszczętnie jeden a teraz drugi oddział szkieletowej piechoty. I mieli okazję złapać oddech i rozejrzeć się dookoła. Ale u sąsiadów nie wiodło się dobrze. Po ich lewej flance marynarze Glebowej walczyli z prawie dwukrotnie liczniejszym przeciwnikiem a po prawej podobnie przerzedzony oddział milicji pod chwilowym dowództwem Bertranda. A gwardziści Koenig nie mogli się rozdwoić.

Bertrand z ulgą mógł dostrzec, że milicjanci dołączyli do niego i pomagając mu zalepić tą dziurę pomiędzy oddziałami już walczących gwardzistów a pikinierów. Jednak pod względem zdolności bojowych to znacznie im ustępowali. W końcu to raczej na co dzień byli drwale, tragarze, piekarze i szefcy których w razie potrzeby mobilizowano. Wtedy stawiali się z własną bronią, często związaną z ich codziennym zawodem a pancerzy to prawie nikt z nich nie miał. Teraz zaś przyszło im się zmierzyć z ciężką piechotą nieumarłych i ich wodzem. Już sam ich widok chodzacych trupów wzbudził lęk w milicjantach tak samo jak w bardziej zaprawionych w walce oddziałach. Mimo to zwarli się z nimi w walce.

Szkieletowi tarczownicy okazali się trudniejszym przeciwnikiem. Walczyli z nieumarłą furią płonącą w ich pustych oczodołach. Bertrandowi udało kilka razy trafić tego z którym walczył. Jego rapier pchniety silnym ramieniem przebił się przez zasłonę miecza, ominął tarczę i trafił w napierśnik gdzieś pod obojczykiem przeciwnika. I jego też przebił. Zwykłego człowieka takie trafienie by zabolało i mniej zażartych przeciwników pewnie by zachęciło do rejterady. Ale nie tych bardziej zaangażowanych w walkę. Ten szkielet z jakim walczył był widocznie z tych bardziej zaangażowanych bo próbował mu się odwinąć. Co prawda nie udało mu się ale lekko ranny Bertrand miał z nim sporo roboty. Nie zanosiło się na to, że będą padać pod jego rapierem jak zboże przed kosiarzem. Ale nie walczył sam. Tego szkieleta walnął w ramię któryś z milicjantów. Skorzystał z okazji i trzepnął go jakąś lagą jakiej używał jako maczugi. To starczyło aby osłabionego rapierem szkieleta powalić na mokrą plażę. Ale ogólnie to dało się wyczuć, że milicjanci nie są równorzędnym przeciwnikiem dla wodza nieumarłych i jego gwardzistów. Wódz nieumarłych i jego oddział wyrzynali ich w zastraszającym tempie. Walczące regularne oddziały też ponosiły straty ale ich pancerze, nawet lekkie zawsze były w stanie wybronić chociaż część trafień przeciwników. Mieli też do czynienia z chyba odpowiednikiem zwykłej, nieumarłej piechoty. Zaś milicjanci pozbawienie profesjonalnego ekwipunku i umiejętności, osłabieni widokiem chodzących trupów padali raz za razem. W parę chwil Bertrand zorientował się, że została mu już z połowa tego przypadkowego oddziału jaki go wspomógł w walce. I zdradzali objawy paniki. Już zaczynali pękać, chwiać się i bliscy byli rejterady. Musiał użyć swoich wodzowskich talentów aby ich powstrzymać aby wytrwali w walce. Udało się ale i tak sytuacja była kiepska. Ich przeciwnicy zdążyli w krótkim czasie byli bliscy zdobycia prawie dwukrotnej przewagi liczebnej i już zaczynali zawijać się wokół przetrzebionych milicjantów co groziło, że niedługo ich okrążą.

Pikinierzy Rojo też dobili dwóch ostatnich szkieletowych przeciwników z pierwszego oddziału jaki w ostatniej chwili zablokowali aby nie wdarł się do obozu lub nie wyszedł na tyły któregoś z już walczących oddziałów obrońców. Wywalczona do tej pory przewaga była już zbyt duża aby dwóch ostatnich przeciwników mogło nie ulec zmasowanemu atakowi pik kierowanych wprawnymi rękami estalijskich weteranów. Zanim jednak mogli odtrąbić zwycięstwo, pod wpływem zewu swojego wodza, do ataku ruszył ostrzeliwany do tej pory oddział. Kusznicy Rojo i Bertranda mieli ciężką przerpawę aby ich trafić. Nie mieli bezpośredniej widoczności więc musieli strzelać raczej w miejsce gdzie spodziewali się zastać jakiś oddział wroga i to pod sporym kątem co zdecydowanie nie sprzyjało precyzji trafień. Jednak ostrzał trwał na tyle długo, że salwa estalijskich i bretońskich bełtów raz za razem pruła wodę, wbijała się w ziemię albo pancerze czekających na swoją kolej przeciwników. Sprawiło to, że gdy w końcu padł rozkaz do ataku to oddział nieumarłych napastników był już zredukowany przez te bełty prawie o połowę. Ale nadal był. I ruszył z nieumarłą obojętnością do szarży na pikinierów. Ci dopiero co uporali się z pierwszym oddziałem gdy dostrzegli kolejny. Był o połowę mniej liczebny od poprzedniego ale i pikinierzy ponieśli straty i byli zmęczeni dotychczasową walką.

- Pamiętajcie o złocie! Oni chcą odebrać nam nasze złoto! Nigdy! To złoto jest nasze! Nie oddamy go ani zywym ani umarłym! Płaciliśmy za nie krwią i życiem i jest nasze! Dalej kamraci! Naprzód! - krzyczał czarnobrody kapitan pewnie najlepiej znając swoich ludzi i co ich może zmobilizować do wytrwania w walce. Chwilę potem oba oddziały zwarły się ze sobą. Rząd sterczących pik uderzył w miecze, szable i pancerze nieumarłych. Jeden, potem drugi ociekający zgniłą wodą napastnik padł a nie zdołali jeszcze zadać pikinierom wyraźnych strat. Jednak wtedy Rojo zdał sobie sprawę, że z wody nadchodzą dwa kolejne oddziały nieumarłych wezwane z głębi rzeki w jakiej do tej pory się kryli. Tym razem były to dwa pełne oddziały, nie naruszone przez ostrzał kuszników i kierowały się wprost na pikinierów związanych walką z ostrzelanym wcześniej oddziałem.



---



Carsten



Vivian zawahała się na chwilę ale nie było czasu na myślenie. Widać było jak rzeki wychodzą kolejne oddziały nieumarłych aby dołączyć na pole bitwy. Jakby to co się działo do tej pory było tylko przygrywką dla właściwej bitwy i wódz nieumarłych miał nieskończone zasoby swojej przeklętej armii. Imperialna szlachcianka kiwnęła więc swoją mokrą głową i ruszyła razem z Sylwańczykiem w kierunku wlaczących pikinierów. Nie mieli daleko. Z bliska widać było trzonki pracujących nad wrogiem pik a potem plecy ich właścicieli. Ich kapitana łatwo było rozpoznać po ozdobnym hełmie z piórami i pełnej zbroi jaka wydawała się w tych nocnych ciemnościach jaśnieć na tle szarej, żołnierskiej masy. Wszyscy, łącznie z kapitanem byli zajęci walką więc dwójce z Imperium udało się do nich podejść bez kłopotu.

Najpierw zaczął Carsten. Próbował przekonać kapitana do oddania medalionu pokazując mu ten zdobyty niedawno na wodzu nieumarłych. Rojo był jednak albo za bardzo rozkojarzony toczącą się walką albo co innego bo popatrzył na trzymany medalion co wyglądał jak zrobiony ze złota. Z wizerunkiem wyszczerzonej czaszki zrobionej w całkiem egzotycznym stylu. Ale albo nie uwierzył, albo może myślał, że porozmawiają o tym później, po walce albo coś takiego bo pokręcił przecząco głową.

- Nie wiem o czym mówisz! A teraz wybaczcie ale jestem trochę zajęty! - krzyknął aby być słyszalnym mimo bitewnego zgiełku. Wskazał swoim rapierem na nieumarłych jakich właśnie wykańczali jego pikinierzy. Ale już było widać z pół tuzina z wbitymi tam i tu bełtami jacy szli ku nim aby dołączyć do walki z nim i jego oddziałem.

- Głupcze! Zaraz nas zaleją jak go nie powstrzymamy! Musisz nam oddać medalion! Pierścień, fant cokolwiek to było co zabrałeś tutejszym umarłym! - krzyknęła zirytowana szlachcianka jaka do tej pory tylko stała obok Carstena. Kapitan zawahał się przez chwilę. Ale pokręcił w końcu głową - To nie twoja sprawa! Nic ci nie będę oddawał! Co moje to moje! - odkrzyknął jej po chwili tego zastanowienia.

- Gdzie go masz?! - krzyknęła ponownie przesuwając dłońmi przed twarzą mężczyzny ale nie dotykając go. Dłonie przesunęły się w dół, tuż przed jego napierśnikiem i zsuwały się w dół.

- Co ty robisz kobieto?! Oszalałaś?! - Rojo wydawał się być kompletnie zaskoczony poczynaniami czarno i czerwonowłosej kobiety co po ciemku i w przemoczonej sukni i włosach już nie wyglądała tak dumnie, godnie i elegancko jak zazwyczaj. Raczej jak jakaś zmokła kura albo szalona wiedźma.

- Jest! - krzyknęła triumfalnie kobieta gdy jej dłoń zatrzymała się nad lewą dłonią czarnobrodego kapitana.

- Co jest?! O co ci chodzi?! - estalijski oficer był nadal zaskoczony ale i chyba zaniepokojony tym niezrozumiałym zachowaniem kobiety. Ta nie odpowiedziała. Złapała go za nadgarstek, całkiem mocno i szarpnęła do siebie. Zaskoczony tą siłą i zdecydowaniem okazywanym przez uczoną kapitan dał krok do przodu zatrzymując się prawie na niej jakby mieli razem tańczyć. Ale ona uniosła jego lewy nadgarstek i rozerwała rękaw jego koszuli. Okazała się bransoleta czy coś takiego, po ciemku niezbyt było widać.

- Jest! - zawołała triumfalnie szlachcianka i zerwała tą bransoletę jednym ruchem po czym puściła nadgarstek kapitana.

- Oddawaj! To moje! - krzyknął rozjuszony oficer z Estalii.

- Masz swoje zajęcie! A ja swoje! - odkrzyknęła mu kobieta cofając się kilka kroków od walczącego oddziału. Rojo wydawał się być niezdecydowany czy podążyć w pościg za nią czy zostać ze swoimi ludźmi którym groziło, że zaraz zaczną walkę z nowym przeciwnikiem. Po momencie niezdecydowania wybrał swoich ludzi.

- Zapłacisz mi za to! - rzucił jeszcze do uchodzacej kobiety ale odwrócił się do niej plecami i dołączył do szeregu swoich pikinierów. A chwilę potem zwarli się z napierającym oddziałem ostrzeliwanych wcześniej nieumarłych.

Carsten więc pewnie był jedynym świadkiem jaki mógł widzieć dalsze poczynania panny von Schwarz. Gorączkowo zerwała coś z bransolety a ją samą rzuciła na ziemię, tracąc nią zainteresowanie.

- Medalion! - krzyknęła rozkazująco do Carstena wyciągając dłoń po brakujący do kompletu element.

- Mam nadzieję, że wiesz co robisz. - odpowiedział Sylwańczyk oddajac jej medalion. Ale i dobywając miecza. Stanął obok i widział jak szlachcianka gorączkowo coś próbuje chyba dopsaować obie części medalionu. A nieco dalej już dochodziło do nowej fali starć. Nieumarłe oddziały jakie wynurzyły się z odmętów rzeki zwarły się albo zaraz miały się zewrzeć z żywmi obrońcami.

- Nie bój się, wiem co robię! To jedyny sposób aby ich skutecznie powstrzymać! Pilnuj mnie rycerzu aby nikt mi nie przeszkadzał! Ważą się nasze losy! - krzyknęła Vivian do stojącego obok czarnowłosego ociekajacego rzeczną wodą tak samo jak ona. Chyba skończyła z tym medalionem bo uniosła go wysoko nad głową. I zaczęła coś krzyczeć. Rozkazujące słowa w dziwnym, obcym języku jakiego Carsten nie znał i chyba nawet nie słyszał wcześniej. Krzyczała a scalony medalion bujający się w jej dłoni chyba zaczynał się świecić dziwnym blaskiem. Z początku nic się nie działo. Żywe oddziały wciąż zmagały się z nieumarłymi. Ale w pewnym momencie ten rytm bitwy zmienił się. Zaczął tracić na spistości, wdarł się w niego jakiś chaos. Stopniowo zaczął cichnąć. Żwyi wciąż stali z bronią w ręku o krok czy dwa od atakujących ich szkieletów. I patrzyli na nich z zaskoczeniem. Bo stopniowo te szkilety wciąż odziane w resztki pancerzy i hełmów konkwiskadowrów przestawały walczyć i nieruchomiały w jakimś niemym oczekiwaniu. To było tak nagłe i zaskakujące, że ani żołnierze, ani oficerowie nie wiedzieli jak się zachować. Więc odruchowo też przerwali walkę i cofnęli się o krok czy dwa. Patrzyli po sobie, po tych znieruchomiałych szkieletowych napastnikach, po sąsiadach. Ale wydawało się, że to nienaturalne zawieszenie broni objęło całą scenę walk przy rzece. Tylko jedna postać wciąż zdradzała aktywność. Ten czarny, straszyny wódz w ciężkiej zbroi jaki do tej pory tak beztrosko znosił trafienia strzałami i rapierami. On jeden wyszedł z szeregu nieumarłych tarczowników i ruszył wzdłuż plaży. Jednak w pewnym momencie zatrzymał się i zaczął trząść głową, zaciskać pancerną pięść jakby walczył z jakąś niewidzialną siłą. Aż przestał. Stanął wówczas prosto i nieruchomo. A Vivian wysyczała coś krótko i rozkazująco wskazując przed siebie. Czarny wódz nieumarłych odwrócił się do niej plecami i bez słowa ruszył w kierunku rzeki. Zaś za nim cała jego nieumarła armia. Po paru chwilach nie było już na brzegu nikogo z nich. Tylko te padłe, rozkrajane i potłuczone trupy żywych i nieumarłych, mokra od krwi i rzecznej wody plażą. I zaskoczone tym wszystkim oddziały przerzedzonych żywych. Bertrand co stał w pierwszym szeregu razem ze swoimi przygodnymi sojusznikami z milicji widział jak ten rycerz najpierw opuszcza swój oddział a potem odchodzi w stronę plaży jakby chciał pójść ku szkieletowym wojownikom jacy już nie walczyli z pikinierami Rojo. A potem zatrzymał się no i po chwili jakiejś dziwnej, wewnętrznej walki z samym sobą czy czymś niewidzialnym odwrócił się ku rzece i dał rozkaz swojej armii. Wszyscy jak jeden, karny oddział odwrócili się i ruszyli ku rzece niknąć w niej ostatecznie. Carsten jaki stał razem z Vivian za plecami pikinierów miał lepszy widok na korelację zachowania nieumarłych z tym co robiła kobieta w przemoczonej sukni. Wyglądało jakby w jakiś sposób dzięki skompletowanemu medalionowi i swojej wiedzy udało jej się zapanować nad nieumarłymi na tyle aby zmusić ich do odwrotu.

Na plaży zostały tylko oddziały żywych. Nieumarli zniknęli bez słowa w rzecznej głębinie tak samo nagle jak się pokawili. Po zażartej walce jaką stoczyli na plaży wydawało się to nagłe i zaskakujące. Co więcej gdzieś zza pleców, od strony obozu, też docierała ta dziwna cisza. Brak odgłosów walki całych oddziałów jakie do tej pory były tłem dla sytuacji na plaży. Wygladało jakby tam od strony lądu też był koniec walki.


---


Mecha 63


Przekonywanie Rojo do oddania talizmanu


Carsten OGŁ 50-10-20=20; Rojo SW 50; rzut: 75; 50+20-50=20; 20-75=-55 > d.por > nie ma mowy, zapomnij o tym

Vivian OGŁ 65-10-20=35; Rojo SW 50; rzut: https://orokos.com/roll/946713 46; 50+35-50=35; 35-46=-11 > m.por > było blisko ale po namyśle raczej nie


---


Test dowodzenia > wytrwałość w walce za 50% strat oddziału


Bertrand OGŁ 55-10=45; rzut: https://orokos.com/roll/946742 4; 45-4=41 > śr.suk

Zoja OGŁ 50; rzut: https://orokos.com/roll/946742 54; 50-54=-4 > remis
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline