|
Archiwum sesji z działu Warhammer Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Warhammer (wraz z komentarzami) |
| Narzędzia wątku | Wygląd |
02-07-2022, 22:51 | #291 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | Tura 63 - 2525/2526 Hexennacht; wieczór/noc Czas: 2525/2526 Hexennacht; północ Miejsce: 4,5 dni drogi od Leifsgard, dżungla, obóz ekspedycji Warunki: na zewnątrz: jasno, odgłosy dżungli, pogodnie, flauta, gorąco Bitwa Sytuacja robiła się coraz bardziej dramatyczna. Gdy już się wydawało, że szala zwycięstwa przechyli się na korzyść żywych z odmętów rzeki wyłoniła się nieumarła horda i ruszyła do generalnego szturmu na całej linii walk. Na lewym skrzydle obrońcy obozu otoczyli i wybili te dwa czy trzy ostatnie szkielety jakie wcześniej wyłoniły się z rzeki gdy opuszczał ich Carsten i Vivian. Teraz śmiałkom porucznika Carrery wreszcie udało ich się wybić do nogi likwidując ten martwy opór. Ale nie mogli się zbyt długo cieszyć zwycięstwem czy chwilą oddechy. Bo właśnie na brzeg dotarła część nieumarłej hordy jaka się wyłoniła z odmętów rzeki na niemy zew swojego wodza. Szli z niewzruszoną determinacją nic sobie nie robiąc z losu swoich poprzedników. - Za mną chłopcy! Na nich! Nie takim już dawaliśmy radę! - krzyknął bojowo Carrera i popchnął swoich żołnierzy do kolejnego szturmy. Ci musieli być już zmęczeni wcześniejszą walką ale mimo to zaatakowali ociekającą rzeczną wodą odłam nieumarłej fali. Puklerzyści ruszyli i mieli tylko kilka kroków na rozpęd nim się nie zwarli z nowym oddziałem nieumarłych. Szczęknęła stal broni uderzającej o broń, pancerze i tarcze. Estalijscy śmiałkowie znów okazali się lepszymi szermierzami od nieumarłych konkwistadorów. Ale ci tak samo jak ich poprzednicy nie przejmowali się tym i niezmordowanie parli do wyrżnięcia przeciwnika. Nawet jak żywym wspieranym przez strzały z łuków wojowniczek królowej Aldery udało się powalić pierwszego z nich. Pozostali bez wahania napierali na estalijskich pojedynkowiczów chcąc ich zepchnąć z plaży a ci walczyli o to aby nie dać się zepchnąć i zablokować im drogę w głąb obozu. Pojedynek tych dwóch stron wydawał się być bardzo wyrównany. Oddział porucznika Carrery poniósł pewne straty we wcześniejszym starciu ale nadal zachował większość zdolności bojowej. Czy to jednak wystarczy aby pokonać nowych przeciwników nikt nie wiedział. Bliżej centrum podobnie morscy rozbójnicy pod wodzą kislevskiej szablistki wreszcie uporali się ze swoimi przeciwnikami. Ostatni nieumarły konkwistador padł pod ciosami marynarskich toporków i tasaków. Wilki morskie wznieśli okrzyki zwycięstwa. Sporo zapłacili za ten sukces. Prawie połowa z nich padła na piach skotłowanej plaży. Ale mimo to wygrali! Niemarli nie mieli instynktu samozachowawczego więc walczyli z niezłomną determinacją do ponurego końca. Żaden z nich nie ustępował ani nie uciekał, trzeba było ich wybić co do nogi. Jednak gdy Glebova unosiła jeszcze swoją szablę w geście zwycięstwa dojrzała maszerujące na nich kolejną grupę szkieletów. - Jeszcze trochę kamraci! Jeszcze trochę! Za chwałę i złoto! Do abordażu! - krzyknęła przyboczna kapitana de Rivery wznosząc do góry szablę. Po czym wskazała nią nacierających przeciwników. Na czele swojego oddziały uderzyła w kontrszarży na nowy oddział nieumarłych. Oba oddziały starły się chwilę potem. Tym razem jednak marynarzy było już na początku starcia prawie o połowę mniej niż nieumarłych napastników. W pierwszej chwili impet uderzenia wilków morskich był na tyle duży, że ich tasaki, szable i toporki zdawały zdobywać sobie przewagę. Padł jeden i kolejny z nieumarłych wojowników. Ale i ci nie byli tylko chłopcami do bicia. I wkrótce któryś z marynarzy wrzasnął ochryple po czym padł z krwią tryskającą ze świeżych ran. Nie było wiadomo czy przeżyje ale na pewno resztę tej walki miał już z głowy. To zachwiało wytrwałością marynarzy. W ich ruchy wkradł się chaos i brak koordynacji. Nawet cofnęli się i można było odnieść wrażenie, że strata połowy kolegów w walce to dla nich zbyt wiele. - Wytrwajcie! Już prawie ich mamy! Dawaj, dawaj, jeden z drugim! Na nich! - krzyczała Glebowa też wyczuwając ten kryzys u swoich towarzyszy. Sama dała przykład z werwą atakując swojego szkieletowego przeciwnika. Pomogło na tyle, że jej kamraci zebrali się do kupy. I jeszcze raz stawili opór nacierającej masie nieumarłych. Nieco obok wciąż walczyli pancerni gwardziści pancernej kapitan. Ich długie i ciężkie miecze siały spustoszenie w szeregach szkieletów. A mocne, imperialne pancerze zdawały się byc odporne na ataki zardzewiałych mieczy i szabel. Ciężka broń w sprawnych rękach gwardzistów przecinała płyty i kolczugi razem z napędzanymi plugawą magią kośćmi jakie miały chronić. Cięły je jak porządna siekierka jakieś patyki na ognisko. Czerepy pękały razem z hełmami jakie miały je chronić a mocny cios potrafił przepołowić przeciwnika na dwoje lub odrąbać ramię czy nogę. W krótkim czasie oddział ciężkiej, imperialnej piechoty dorżnął szkielety jakie niedawno wyłoniły się z rzeki aby ich zaatakować. - Piersi w walkę! Pierwsi w śmierć! Chwała imperatorowi! - zakrzyknęła zwycięska kapitan a za nią okrzyk powtórzyli jej ludzie. Co prawda ubyło im dwóch kolegów jacy leżeli nieruchomo i skuleni na skotłowanym piasku ale jako jedyny oddział obrońców rozbili doszczętnie jeden a teraz drugi oddział szkieletowej piechoty. I mieli okazję złapać oddech i rozejrzeć się dookoła. Ale u sąsiadów nie wiodło się dobrze. Po ich lewej flance marynarze Glebowej walczyli z prawie dwukrotnie liczniejszym przeciwnikiem a po prawej podobnie przerzedzony oddział milicji pod chwilowym dowództwem Bertranda. A gwardziści Koenig nie mogli się rozdwoić. Bertrand z ulgą mógł dostrzec, że milicjanci dołączyli do niego i pomagając mu zalepić tą dziurę pomiędzy oddziałami już walczących gwardzistów a pikinierów. Jednak pod względem zdolności bojowych to znacznie im ustępowali. W końcu to raczej na co dzień byli drwale, tragarze, piekarze i szefcy których w razie potrzeby mobilizowano. Wtedy stawiali się z własną bronią, często związaną z ich codziennym zawodem a pancerzy to prawie nikt z nich nie miał. Teraz zaś przyszło im się zmierzyć z ciężką piechotą nieumarłych i ich wodzem. Już sam ich widok chodzacych trupów wzbudził lęk w milicjantach tak samo jak w bardziej zaprawionych w walce oddziałach. Mimo to zwarli się z nimi w walce. Szkieletowi tarczownicy okazali się trudniejszym przeciwnikiem. Walczyli z nieumarłą furią płonącą w ich pustych oczodołach. Bertrandowi udało kilka razy trafić tego z którym walczył. Jego rapier pchniety silnym ramieniem przebił się przez zasłonę miecza, ominął tarczę i trafił w napierśnik gdzieś pod obojczykiem przeciwnika. I jego też przebił. Zwykłego człowieka takie trafienie by zabolało i mniej zażartych przeciwników pewnie by zachęciło do rejterady. Ale nie tych bardziej zaangażowanych w walkę. Ten szkielet z jakim walczył był widocznie z tych bardziej zaangażowanych bo próbował mu się odwinąć. Co prawda nie udało mu się ale lekko ranny Bertrand miał z nim sporo roboty. Nie zanosiło się na to, że będą padać pod jego rapierem jak zboże przed kosiarzem. Ale nie walczył sam. Tego szkieleta walnął w ramię któryś z milicjantów. Skorzystał z okazji i trzepnął go jakąś lagą jakiej używał jako maczugi. To starczyło aby osłabionego rapierem szkieleta powalić na mokrą plażę. Ale ogólnie to dało się wyczuć, że milicjanci nie są równorzędnym przeciwnikiem dla wodza nieumarłych i jego gwardzistów. Wódz nieumarłych i jego oddział wyrzynali ich w zastraszającym tempie. Walczące regularne oddziały też ponosiły straty ale ich pancerze, nawet lekkie zawsze były w stanie wybronić chociaż część trafień przeciwników. Mieli też do czynienia z chyba odpowiednikiem zwykłej, nieumarłej piechoty. Zaś milicjanci pozbawienie profesjonalnego ekwipunku i umiejętności, osłabieni widokiem chodzących trupów padali raz za razem. W parę chwil Bertrand zorientował się, że została mu już z połowa tego przypadkowego oddziału jaki go wspomógł w walce. I zdradzali objawy paniki. Już zaczynali pękać, chwiać się i bliscy byli rejterady. Musiał użyć swoich wodzowskich talentów aby ich powstrzymać aby wytrwali w walce. Udało się ale i tak sytuacja była kiepska. Ich przeciwnicy zdążyli w krótkim czasie byli bliscy zdobycia prawie dwukrotnej przewagi liczebnej i już zaczynali zawijać się wokół przetrzebionych milicjantów co groziło, że niedługo ich okrążą. Pikinierzy Rojo też dobili dwóch ostatnich szkieletowych przeciwników z pierwszego oddziału jaki w ostatniej chwili zablokowali aby nie wdarł się do obozu lub nie wyszedł na tyły któregoś z już walczących oddziałów obrońców. Wywalczona do tej pory przewaga była już zbyt duża aby dwóch ostatnich przeciwników mogło nie ulec zmasowanemu atakowi pik kierowanych wprawnymi rękami estalijskich weteranów. Zanim jednak mogli odtrąbić zwycięstwo, pod wpływem zewu swojego wodza, do ataku ruszył ostrzeliwany do tej pory oddział. Kusznicy Rojo i Bertranda mieli ciężką przerpawę aby ich trafić. Nie mieli bezpośredniej widoczności więc musieli strzelać raczej w miejsce gdzie spodziewali się zastać jakiś oddział wroga i to pod sporym kątem co zdecydowanie nie sprzyjało precyzji trafień. Jednak ostrzał trwał na tyle długo, że salwa estalijskich i bretońskich bełtów raz za razem pruła wodę, wbijała się w ziemię albo pancerze czekających na swoją kolej przeciwników. Sprawiło to, że gdy w końcu padł rozkaz do ataku to oddział nieumarłych napastników był już zredukowany przez te bełty prawie o połowę. Ale nadal był. I ruszył z nieumarłą obojętnością do szarży na pikinierów. Ci dopiero co uporali się z pierwszym oddziałem gdy dostrzegli kolejny. Był o połowę mniej liczebny od poprzedniego ale i pikinierzy ponieśli straty i byli zmęczeni dotychczasową walką. - Pamiętajcie o złocie! Oni chcą odebrać nam nasze złoto! Nigdy! To złoto jest nasze! Nie oddamy go ani zywym ani umarłym! Płaciliśmy za nie krwią i życiem i jest nasze! Dalej kamraci! Naprzód! - krzyczał czarnobrody kapitan pewnie najlepiej znając swoich ludzi i co ich może zmobilizować do wytrwania w walce. Chwilę potem oba oddziały zwarły się ze sobą. Rząd sterczących pik uderzył w miecze, szable i pancerze nieumarłych. Jeden, potem drugi ociekający zgniłą wodą napastnik padł a nie zdołali jeszcze zadać pikinierom wyraźnych strat. Jednak wtedy Rojo zdał sobie sprawę, że z wody nadchodzą dwa kolejne oddziały nieumarłych wezwane z głębi rzeki w jakiej do tej pory się kryli. Tym razem były to dwa pełne oddziały, nie naruszone przez ostrzał kuszników i kierowały się wprost na pikinierów związanych walką z ostrzelanym wcześniej oddziałem. --- Carsten Vivian zawahała się na chwilę ale nie było czasu na myślenie. Widać było jak rzeki wychodzą kolejne oddziały nieumarłych aby dołączyć na pole bitwy. Jakby to co się działo do tej pory było tylko przygrywką dla właściwej bitwy i wódz nieumarłych miał nieskończone zasoby swojej przeklętej armii. Imperialna szlachcianka kiwnęła więc swoją mokrą głową i ruszyła razem z Sylwańczykiem w kierunku wlaczących pikinierów. Nie mieli daleko. Z bliska widać było trzonki pracujących nad wrogiem pik a potem plecy ich właścicieli. Ich kapitana łatwo było rozpoznać po ozdobnym hełmie z piórami i pełnej zbroi jaka wydawała się w tych nocnych ciemnościach jaśnieć na tle szarej, żołnierskiej masy. Wszyscy, łącznie z kapitanem byli zajęci walką więc dwójce z Imperium udało się do nich podejść bez kłopotu. Najpierw zaczął Carsten. Próbował przekonać kapitana do oddania medalionu pokazując mu ten zdobyty niedawno na wodzu nieumarłych. Rojo był jednak albo za bardzo rozkojarzony toczącą się walką albo co innego bo popatrzył na trzymany medalion co wyglądał jak zrobiony ze złota. Z wizerunkiem wyszczerzonej czaszki zrobionej w całkiem egzotycznym stylu. Ale albo nie uwierzył, albo może myślał, że porozmawiają o tym później, po walce albo coś takiego bo pokręcił przecząco głową. - Nie wiem o czym mówisz! A teraz wybaczcie ale jestem trochę zajęty! - krzyknął aby być słyszalnym mimo bitewnego zgiełku. Wskazał swoim rapierem na nieumarłych jakich właśnie wykańczali jego pikinierzy. Ale już było widać z pół tuzina z wbitymi tam i tu bełtami jacy szli ku nim aby dołączyć do walki z nim i jego oddziałem. - Głupcze! Zaraz nas zaleją jak go nie powstrzymamy! Musisz nam oddać medalion! Pierścień, fant cokolwiek to było co zabrałeś tutejszym umarłym! - krzyknęła zirytowana szlachcianka jaka do tej pory tylko stała obok Carstena. Kapitan zawahał się przez chwilę. Ale pokręcił w końcu głową - To nie twoja sprawa! Nic ci nie będę oddawał! Co moje to moje! - odkrzyknął jej po chwili tego zastanowienia. - Gdzie go masz?! - krzyknęła ponownie przesuwając dłońmi przed twarzą mężczyzny ale nie dotykając go. Dłonie przesunęły się w dół, tuż przed jego napierśnikiem i zsuwały się w dół. - Co ty robisz kobieto?! Oszalałaś?! - Rojo wydawał się być kompletnie zaskoczony poczynaniami czarno i czerwonowłosej kobiety co po ciemku i w przemoczonej sukni i włosach już nie wyglądała tak dumnie, godnie i elegancko jak zazwyczaj. Raczej jak jakaś zmokła kura albo szalona wiedźma. - Jest! - krzyknęła triumfalnie kobieta gdy jej dłoń zatrzymała się nad lewą dłonią czarnobrodego kapitana. - Co jest?! O co ci chodzi?! - estalijski oficer był nadal zaskoczony ale i chyba zaniepokojony tym niezrozumiałym zachowaniem kobiety. Ta nie odpowiedziała. Złapała go za nadgarstek, całkiem mocno i szarpnęła do siebie. Zaskoczony tą siłą i zdecydowaniem okazywanym przez uczoną kapitan dał krok do przodu zatrzymując się prawie na niej jakby mieli razem tańczyć. Ale ona uniosła jego lewy nadgarstek i rozerwała rękaw jego koszuli. Okazała się bransoleta czy coś takiego, po ciemku niezbyt było widać. - Jest! - zawołała triumfalnie szlachcianka i zerwała tą bransoletę jednym ruchem po czym puściła nadgarstek kapitana. - Oddawaj! To moje! - krzyknął rozjuszony oficer z Estalii. - Masz swoje zajęcie! A ja swoje! - odkrzyknęła mu kobieta cofając się kilka kroków od walczącego oddziału. Rojo wydawał się być niezdecydowany czy podążyć w pościg za nią czy zostać ze swoimi ludźmi którym groziło, że zaraz zaczną walkę z nowym przeciwnikiem. Po momencie niezdecydowania wybrał swoich ludzi. - Zapłacisz mi za to! - rzucił jeszcze do uchodzacej kobiety ale odwrócił się do niej plecami i dołączył do szeregu swoich pikinierów. A chwilę potem zwarli się z napierającym oddziałem ostrzeliwanych wcześniej nieumarłych. Carsten więc pewnie był jedynym świadkiem jaki mógł widzieć dalsze poczynania panny von Schwarz. Gorączkowo zerwała coś z bransolety a ją samą rzuciła na ziemię, tracąc nią zainteresowanie. - Medalion! - krzyknęła rozkazująco do Carstena wyciągając dłoń po brakujący do kompletu element. - Mam nadzieję, że wiesz co robisz. - odpowiedział Sylwańczyk oddajac jej medalion. Ale i dobywając miecza. Stanął obok i widział jak szlachcianka gorączkowo coś próbuje chyba dopsaować obie części medalionu. A nieco dalej już dochodziło do nowej fali starć. Nieumarłe oddziały jakie wynurzyły się z odmętów rzeki zwarły się albo zaraz miały się zewrzeć z żywmi obrońcami. - Nie bój się, wiem co robię! To jedyny sposób aby ich skutecznie powstrzymać! Pilnuj mnie rycerzu aby nikt mi nie przeszkadzał! Ważą się nasze losy! - krzyknęła Vivian do stojącego obok czarnowłosego ociekajacego rzeczną wodą tak samo jak ona. Chyba skończyła z tym medalionem bo uniosła go wysoko nad głową. I zaczęła coś krzyczeć. Rozkazujące słowa w dziwnym, obcym języku jakiego Carsten nie znał i chyba nawet nie słyszał wcześniej. Krzyczała a scalony medalion bujający się w jej dłoni chyba zaczynał się świecić dziwnym blaskiem. Z początku nic się nie działo. Żywe oddziały wciąż zmagały się z nieumarłymi. Ale w pewnym momencie ten rytm bitwy zmienił się. Zaczął tracić na spistości, wdarł się w niego jakiś chaos. Stopniowo zaczął cichnąć. Żwyi wciąż stali z bronią w ręku o krok czy dwa od atakujących ich szkieletów. I patrzyli na nich z zaskoczeniem. Bo stopniowo te szkilety wciąż odziane w resztki pancerzy i hełmów konkwiskadowrów przestawały walczyć i nieruchomiały w jakimś niemym oczekiwaniu. To było tak nagłe i zaskakujące, że ani żołnierze, ani oficerowie nie wiedzieli jak się zachować. Więc odruchowo też przerwali walkę i cofnęli się o krok czy dwa. Patrzyli po sobie, po tych znieruchomiałych szkieletowych napastnikach, po sąsiadach. Ale wydawało się, że to nienaturalne zawieszenie broni objęło całą scenę walk przy rzece. Tylko jedna postać wciąż zdradzała aktywność. Ten czarny, straszyny wódz w ciężkiej zbroi jaki do tej pory tak beztrosko znosił trafienia strzałami i rapierami. On jeden wyszedł z szeregu nieumarłych tarczowników i ruszył wzdłuż plaży. Jednak w pewnym momencie zatrzymał się i zaczął trząść głową, zaciskać pancerną pięść jakby walczył z jakąś niewidzialną siłą. Aż przestał. Stanął wówczas prosto i nieruchomo. A Vivian wysyczała coś krótko i rozkazująco wskazując przed siebie. Czarny wódz nieumarłych odwrócił się do niej plecami i bez słowa ruszył w kierunku rzeki. Zaś za nim cała jego nieumarła armia. Po paru chwilach nie było już na brzegu nikogo z nich. Tylko te padłe, rozkrajane i potłuczone trupy żywych i nieumarłych, mokra od krwi i rzecznej wody plażą. I zaskoczone tym wszystkim oddziały przerzedzonych żywych. Bertrand co stał w pierwszym szeregu razem ze swoimi przygodnymi sojusznikami z milicji widział jak ten rycerz najpierw opuszcza swój oddział a potem odchodzi w stronę plaży jakby chciał pójść ku szkieletowym wojownikom jacy już nie walczyli z pikinierami Rojo. A potem zatrzymał się no i po chwili jakiejś dziwnej, wewnętrznej walki z samym sobą czy czymś niewidzialnym odwrócił się ku rzece i dał rozkaz swojej armii. Wszyscy jak jeden, karny oddział odwrócili się i ruszyli ku rzece niknąć w niej ostatecznie. Carsten jaki stał razem z Vivian za plecami pikinierów miał lepszy widok na korelację zachowania nieumarłych z tym co robiła kobieta w przemoczonej sukni. Wyglądało jakby w jakiś sposób dzięki skompletowanemu medalionowi i swojej wiedzy udało jej się zapanować nad nieumarłymi na tyle aby zmusić ich do odwrotu. Na plaży zostały tylko oddziały żywych. Nieumarli zniknęli bez słowa w rzecznej głębinie tak samo nagle jak się pokawili. Po zażartej walce jaką stoczyli na plaży wydawało się to nagłe i zaskakujące. Co więcej gdzieś zza pleców, od strony obozu, też docierała ta dziwna cisza. Brak odgłosów walki całych oddziałów jakie do tej pory były tłem dla sytuacji na plaży. Wygladało jakby tam od strony lądu też był koniec walki. --- Mecha 63 Przekonywanie Rojo do oddania talizmanu Carsten OGŁ 50-10-20=20; Rojo SW 50; rzut: 75; 50+20-50=20; 20-75=-55 > d.por > nie ma mowy, zapomnij o tym Vivian OGŁ 65-10-20=35; Rojo SW 50; rzut: https://orokos.com/roll/946713 46; 50+35-50=35; 35-46=-11 > m.por > było blisko ale po namyśle raczej nie --- Test dowodzenia > wytrwałość w walce za 50% strat oddziału Bertrand OGŁ 55-10=45; rzut: https://orokos.com/roll/946742 4; 45-4=41 > śr.suk Zoja OGŁ 50; rzut: https://orokos.com/roll/946742 54; 50-54=-4 > remis
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić |
04-07-2022, 12:05 | #292 |
Markiz de Szatie Reputacja: 1 | Carsten cieszył się, że Vivian dołączyła do niego, bo okazało się, że słusznie spodziewał się kłopotów przy próbie przekonania Rojo. Już szykował się, by siłą odebrać mu drugą część medalionu, nie zważając nawet na liczbę wiernych stronników Estalijczyka. Ubiegła go ponownie Schwartz sobie znanym sposobem zmuszając mężczyznę do poddania się jej woli. Przez moment zdawało się, że kobieta góruje nad Rojo śmiałością i zdecydowaniem, mimo wiotkiej sylwetki. Eisenowi było trudno to pojąć, lecz przyzwyczajał się do sądu, że tajemnicza szlachcianka-uczona jest nieobliczalna i groźna. Dostrzegł, że jej charakter każe sięgać po to, co konieczne do realizacji planów, bez zbytniego oglądania się na następstwa. Tak było również w tym przypadku, żegnani przez złorzeczenia Rojo oddalili się od jego oddziału. Czas był najwyższy, ponieważ Sylvańczyk bez trudu zorientował się, że sytuacja obozowych sił, bitność i dzielność nie gwarantują wcale zwycięstwa w koszmarnym boju. Ostatnio edytowane przez Deszatie : 05-07-2022 o 08:04. |
10-07-2022, 15:05 | #293 |
Reputacja: 1 |
Ostatnio edytowane przez Lord Melkor : 10-07-2022 o 15:08. |
10-07-2022, 21:50 | #294 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | Tura 64 - 2526.I.01; wlt; popołudnie (Powiedźmie) Czas: 2526.I.01; wlt; popołudnie (Powiedźmie) Miejsce: 4,5 dni drogi od Leifsgard, dżungla, obóz ekspedycji Warunki: namiot narad; jasno, gwar rozmów, ciepło; na zewnątrz: jasno, odgłosy dżungli, łag.wiatr, zachmurzenie, ciepło Wszyscy Było po bitwie. Był już dzień i było po bitwie. Tak wyglądał cały obóz. Dopiero w dzień było widać te straty. Spalone namioty, stratowane namioty, zapach spalenizny, łomot siekier wbijających nowe paliki pod nowe namioty, monotonny stukot młotów jakiw wbijały zniszczone podczas nocnych walk ogrodzenie. Pokrzykiwania sierżantów i bosmanów jacy kierowali tymi pracami. No i ciała. Niektóre z ciał żywych znaleziono dopiero w świetle dnia, podczas prac porządkowych. Większość zginęła w walce lub od ran nie dożywając poranka. Ale w niektórych wciąż tliło się życie. Dopoero w dzień jak była okazja zwiedzić obóz dało się oszacować, że walki musiały toczyć się na całym obwodzie. W nocy to raczej każdy miał dość fragmentaryczny obraz walki na tym kawałku pola bitwy w jakim uczestniczył. No i ciała nieumarłych. Nikt ich nie chciał dotknąć. Ale leżały zgniłe i odarte do kości strasząc swoim widokiem. Niekiedy wydawało się, że wciąż tli się w nich to upiorne życie. Trudno było to poznać bo chociaż ciała były nieruchome i martwe no i wyglądały jak martwe no to przecież w nocy właśnie te ciała chodziły, siekły pordzewiałymi szablami i rapierami więc pewności nie było. Rano wraz z końcem nocy spadł deszcz. Właściwie mżawka. Akurat jak zaczynało świtać i ta straszna Hexennacht z wolna ustępowała Powiedźmiu. Pierwszemu dniu nowego, 2526-go roku. Tradycyjnie urządzano festyn ku czci zwycięstwa tych co przeżyli tą straszną noc. I jak ona wyglądała tak jak tutaj, na tym zapomnianym przez dobrych bogów, zagubionym w błotnistej, mrocznej, tropikalnej dżungli obozie ekspedycji to właściwie można było zrozumieć dlaczego żywi tak radośnie obchodzą ten dzień. Jaki następował po przeklętej nocy gdzie pogranicze wymiarów i przenikanie przeklętych mocy do tego świata było tak silne. Kapitan de Rivera jak już w tym bladym, mżystym świcie zrobił pierwszy objazd po obozie, usłyszał pierwsze meldunki od dowódców oddziałów to gratulował ze swojego siodła i dodawał otuchy. Ale głównie to chyba chciał się zorientować na czym stoją. Nie wyglądało to tak źle. W sensie, że udało się obronić obóz przed niespodziewaną napaścią nieumarłych. No ale straty były. O ile strzelcy co walili na odległość i póki ich koledzy na pierwszej linii bronili do nich dostępu to raczej wyszli z tej walki bez większych strat to właśnie z tymi oddziałami zaangażowanymi w bezpośrednie starcie to już było różnie. Większość jakieś straty poniosła. Gdy mżawka się skończyła skończył się ten poranny letarg gdzie większość wojowników odpoczywała po nocnych zmaganiach a najczęściej byli tak zmęczeni, że kładli się spać w tym w czym byli albo nawer zasypiali na siedząco na ławie, składanym krześle, pieńku jakim siedzieli. Zmęczenie było powszechne. Pewnie dlatego jak de Rivera po tej mżawce zaczął przydzielać zadania to używał głównie tej ciżby służebnej jaka nie była zaangażowana w nocne zmagania. Im powierzył prace porządkowe, stawianie nowych namiotów w miejsce tych spalonych, naprawę tych co się dało naprawić, prace przy tym ogrodzeniu no i z ciałami. Te swoje co jeszcze żyły znoszono do lazaretu. Te co już nie to ich chowano w masowym grobie jaki lud służebny jaki wędrował razem z wojskiem miał wykopać nad brzegiem rzeki. Tu też znalazł zajęcie dla porucznika Carstena. Może dlatego, że miał do niego zaufanie a może dlatego, że był oficerem bez własnego oddziału więc często kapitan mu zlecał różne specjalne zadania. Nie inaczej było tego przedpołudnia. Dostał wezwanie do kapitana a na miejscu okazało się, że ma sporą kupę ciżby do dyspozycji oraz ma za zadanie dopilnowąc by te przeklęte, chodzące trupy wyzbierać co do jednego. Z obozu i okolicy. I zakopać w jakimś dole w dżungli. I najlepiej przygnieść jakimś kamulcem aby już stamtąd nie wylazły. To ostatnie to chyba był żart. No ale zadanie było poważne chociaż niewdzięczne. Widać było po twarzach służby, że nie uśmiecha im się noszenie tych przeklętych zwłok. To już grzebanie swoich zmarłych wydawało się czymś o parę oktaw mniej nieprzyjemnym. No ale przy okazji miał okazję przekonać się, że te zgniłe ciała i kościeje to w większości były rozisnae wzdłuż ogrodzenia no i na plaży przy rzece. Wewnątrz obozu ich było mało. Pewnie te co na początku ataku zdołały dzięki zaskoczeniu wejść do obozu od strony rzeki. Ale pojedyncze sztuki to jakoś się z nimi rozprawiono. Tylko jedna grupka ciał była z kilkadziesiąt kroków na zewnątrz obozu. Podobno tam w nocy kapitan poprowadził szarżę na czele konkwiskadorów gdy nieumarli wyłamali tą niezbyt mocną bramę. Szarża ciężkiej kawalerii przebiła się przez nich jak taran a za nią ruszyła część piechoty. Dlatego ciała żywych i nieumarłych znajdywali teraz także na zewnątrz bramy, tam gdzie w nocy toczyły się walki. Dość powszechne było zdumienie tym niespodziewanym odwrotem nieumarłych. Bo chociaż z urywków rozmów tu i tam, od lazaretu po naprawiane ogrodzenie trudno było słuchać detali to ogólny kontrkst dało się uchwycić. Dla pozostałych ten odwrót nieumarłych był bardzo zaskakujący. Może nigdzie tym przeklętym trupom nie udało się wedrzeć do obozu a tam i tu żywi zdawali się być w przewadze. Jednak potęga nieumarłych leżała także w tym, że nie zważali na własne straty i z przysłowiowo trupim uporze parli do przodu bez zmęczenia i wahania. Ile sił starczyłoby żywym aby stawiać im opór nie było do końca pewne ale na pewno wszyscy dziękowali dobrym bogom za ten niespodziewany odwrót. Szeptano, że to może przez to, że Hexennacht już się kończyła i tracili moc czy coś takiego. Faktycznie gdy walki niespodziewanie zamarły to już wiele tej nocy nie zostało chociaż jeszcze panowały nocne ciemności. Dopiero w południe uporano się z większością prac. A ci co nie pracowali wstawali w miarę pokrzepieni snem. Kuchnia stanęła na wysokości zadania a w południe, gorące i pochmiurne, całkiem przyjemnie było tak zwyczajnie i tradycyjnie stanąć w kolejce z miską i łyżką w ręku jakby nic się nie stało. To i ciepły posiłek w żołądku chyba najbardziej świadczyły żywym, że udało im się przetrwać tą przeklętą noc i wciąż są żywi. - Powiedźmie! Dzisiaj jest powiedźmie! Świętujmy! - rozległy się tam i tu odgłosy. I ten świąteczny i radosny nastrój zaczął stopniowo pochłaniać zmęczenie i grozę ostatniej nocy. Zwłaszcza, że już raczej nie było ciał ani żywych ani nieumarłych na widoku. Carsten miał okazję spotkać się ze swoimi towarzyszami jeszcze w te mrzyste rano. Zanim dostał wezwanie do kapitana. Na szczęście nic im nie było. Bastard przywitał go wesołym merdaniem ogonem i podskokami ciesząc się, że jego pan wrócił. Esteban i Babette też wyszli z tej nocy cało. I niezmiernie się z tego cieszyli. Tak samo jak z widoku czarnowłosego Sylvańczyka. No a potem jak dostał od kapitana nowe zadanie to musiał pożegnać się z imperialną szlachcianką. - Bardzo ci dziękuję za pomoc rycerzu. Nie wiem czy dałabym sobie z tym wszystkim radę sama. Jak mogę ci wynagrodzić twoją odwagę i poświęcenie? - zapytała zanim się rozstali. Na odchodne jednak prosiła aby nie chwalił się za bardzo tym co się wiązało ze zdobyciem medalionu bo pewnie łatwo by było zrozumieć te słowa dość opacznie. Bertrand trafił do lazaretu. Jako oficera no i kolegę to zajmował się nim sam Cezar. Kazał mu zdjąć ubranie aby mógł obejrzeć ranę, potem ją oczyścił, zacerował. To cerowanie nie było przyjemne bo trzeba było raz za razem wbijać igłę w żywe ciało aby szfy dobrze trzymały. Jednak estalijski medykus był zdania, że nie jest tak źle i w parę dni powinien się z tego wylizać. No i tam ich znalazła Isabella. Przejęła się bardzo. - Bertrandzie! Oh, na Panią, co ci się stało!? Wyjdziesz z tego? Cesarze czy to coś poważnego? - podbiegła do nich wyraźnie przejęta i chciała się upewnić, że jej starszy brat jest i zostanie żywy. Kawaler Arrarte uspokoił ją jednak tak samo jak przed chwilą jej brata a swojego pacjenta, że to nic poważnego. Mógł mieć rację bo Bretończyk chociaż czuł ból w zranionym boku a ten wymagał ostrożności w ruchach bo bolało go jeszcze bardziej jak się ruszał. No ale nie pierwszy raz podobnie oberwał więc zdawał sobie sprawę, że nie jest tak źle i werdykt Cesara wydawał się trafny. Jego kusznicy też wyszli bez większego szwanku z nocnych starć. Nie byli zaangażowani w bezpośrednią walkę tylko bez końca ładowali i strzelali. Żaden z nieumarłych oddziałów do nich nie doszedł. Musiałby zresztą najpierw przebić się przez pikinierów Rojo, potem jego kuszników albo jakoś obejść ich z flanki. Ale wreszcie, już po południu, kapitan de Rivera znów wezwał swoich oficerów i doradców. Podobnie jak prawie równo dobę temu tylko wtedy szykowali się na tą noc przeklętych mocy a teraz już na szczęście byli po. Przez te pół dnia dowódcy mogli dokładniej zorientować się w sytuacji i stanach podległych im oddziałów niż tak na gorąco rano. To składali teraz dokładniejsze raporty. Ogólnie wydźwięk niezbyt różnił się od tych porannych tyle, że teraz było więcej detali. Część strat rokowała nadzieję na zmniejszenie o ile zespołowi Cesara uda się ich odratować w lazarecie. Ale to się miało rozstrzygnąć w najbliższych dniach a na tą chwilę i tak byli wyłączeni z wszelkich aktywności. Niemniej tu też zaczynał się udzielać ten radosny nastrój jaki docierał przez ściany namiotu. No i w końcu było to Powiedźmie! Dzień święty i okazja do festynu. Kapitan de Rivera też zaczął sypać pochwałami dla tych co się szczególnie wyróżnili męstwem lub trzeźwością umysłu. Jak porucznik Yago Esperanza co wraz z nim w krytycznym momencie przy bramie zaszarżował na szturmujące ją oddziały wrogiej piechoty. Albo pancerną kapitan Koenig której początek kontrszarży jeszcze widział z siodła na własne oczy i zrobiło to na nim ogromne wrażenie. - My jesteśmy Gwardia. My jesteśmy najlepsi. - odparła dumnie dumna kapitan. Ale po ostatniej nocy chyba nikt nie mógł odmówić atutów jej i jej oddziałowi. Nawet jeśli do tej pory klecząca blachami pancerzy ciężka piechota nie miała za bardzo okazji aby się czymś wykazać albo zabłysnąć. - Ale chciałam zwrócić uwagę, że wszyscy walczący przy rzece stanęli na wysokości zadania. Na moim lewym skrzydle Zoja nieźle dała popalić temu plugastwu. A na prawym pikinierzy kapitana Rojo w ostatniej chwili zalepili skrzydło. Bo już się bałam, że dostaniemy atak z flanki. A potem kawaler de Truville poprowadził milicję i też zalepili dziurę między nami już pod koniec. A potem to nie wiem co się stało. Wyglądało, że te zdechlaki odwróciły się i wróciły do rzeki. Tak po prostu. - brunetka siedziała w swoim kaftanie jaki zakładała pod ciężkie, imperialne blachy. Więc była tak w połowie na bojowo. Ani w pełnej zbroi jak wczoraj ani tak na lekko, w samej koszuli i na bosaka jak zwykle chodziła po obozie. Swój wielki miecz położyła na stole przy jakim siedziała a u pasa miała tylko ten krótki, jaki ona i jej gwardziści nosili w specyficzny sposób. Z tyłu i rękojeścią tak poziomo, że czasem nawet była niżej niż ostrze w pochwie. Traktowali ten krótki miecz jako broń rezerwową bo jak było w nocy widać głównie polegali na swoich wielkich mieczach. Ale po obozie jak już zabierali to właśnie ten krótki miecz bo ich główna broń była zbyt wielka i nieporęczna aby ją wszędzie taszczyć ze sobą. A jednak to właśnie ta pancerna kapitan która wzbudziła taki podziw i wręcz zachwyt dowódcy stała się jakby rzeczniczką sąsiednich oddziałów i ich dowódców. Zwłaszcza tych co walczyli najbliżej niej i pewnie miała jakąś świadomość co tam się działo a tych dalszych niekoniecznie. - Doprawdy? - dopytał się kapitan ale imperialna oficer potwierdziła swoje słowa skinieniem głowy. De Rivera więc skinął swojemu skrybie a ten coś zapisał w otwartej księdze. - Oj tak. Dobrze, że u nas gwardziści i nasza dzielna i piękna kapitan była na prawej flance to się o nią nie martwiłam. Tylko tymi co przed nami. I dobrze, że sobie ci przeklęci poszli bo jeden oddział w końcu wyrżnęliśmy ale z tym drugim co spadł na nas zaraz potem to ciężko było Nie wiem ile byśmy jeszcze wytrzymali. - białowłosa Kislevitka siedziała w samej koszuli. Chociaż pewnie świeżej a niej tej brudnej, podartej i przepoconej w jakiej walczyła w nocy. Za szerokim pasem miała wsadzone dwa pistolety a u pasa swoją kislevską szablę. Potwierdziła słowa imperialnej oficer no i przyznała, że jak dla niej i jej wilków morskich to odwrót nieumarłych nastąpił w ostatniej chwili jak już nie była pewna ile jeszcze żywi wytrzymają w tym starciu. A w końcu ona był zaufaną przyboczną kapitana z jego starej załogi no a oni jego marynarzami więc słuchał jej uważnie. - Jeśli można panie kapitanie. - w pewnym momencie odezwała się milady von Schwarz. Znów wyglądała dostojnie i dystyngowanie. Roztaczając wokół siebie aurę chłodnej elegancji i dobrych manier. Miała ładnie ułożone włosy, z piękną kolią rzadkich, czerwonych pereł na szyi i wyglądała jakby dopiero co wyszła z salonu albo za chwilę miała tam iść. I w ogóle nie przypominała tej zmokłej, krzyczącej kury w ociekającej wodą sukni i ciemnymi, mokrymi strąkami włosów opadającymi na bladą twarz. Można było sądzić, że to dwie całkiem różne kobiety. Kapitan i reszta dowódców jak zwykle udzielił jej głosu więc kontynuowała. - Ja wiem, że ze mnie żaden oficer ani generał. I uważam, że wszyscy byliście wspaniali ostatniej nocy. Bez was zalałaby nas te śmierdząca hołota. - zaczęła elegancko a twarze rozjaśniły się uśmiechami słysząc taką pochwałę z ust tak pięknej i eleganckiej damy. - Chciałabym jednak pochwalić porucznika Carrerę i jego ludzi. Rzucili się jak lwy na tych wychodzących z wody obszarpańców. Dzięki czemu mogliśmy być bezpieczni w głębi obozu. - szlachcianka zwróciła uwagę na puklerzystów młodego porucznika. Którzy walczyli nieco na uboczu i trochę z dala od centrum i prawego skrzydła więc ich działalność mogła im umknąć. Ale akurat na początku walki von Schwarz była świadkiem ich szarży i teraz skoro była okazja do pochwał odwagi, wytrwałości i dzielnych czynów to nie omieszkała o tym wspomnieć. Młody porucznik aż się rozpromienił zyskując takiego świadka swoich czynów. Ale na tym imperialna uczona nie skończyła. - I jeszcze jak można to bym chciała wspomnieć o poruczniku Carstenie. Był u mego boku i zadbał o moje bezpieczeństwo nie dopuszczając żadnego wroga do mojego boku. Chciałabym teraz złożyć mu podziękowania skoro jest okazja. - szlachcianka obdarzyła czarnowłosego Sylvańczyka czarującym uśmiechem jaki zdawał się promienieć na cały namiot. I chyba nie jeden kawaler w lśniącym pancerzu teraz chętnie by był na jego miejscu aby zasłużyć sobie na taki uśmiech. Ale o wyczynach z rycerzem i medalionem nie zająknęła się nawet słowem. - A właśnie jak już mówimy o waszej dwójce… - odezwał się czarnobrody kapitan jaki chyba jako jeden z niewielu nie podzielał tej radosnej atmosfery jakiego ośrodkiem była szlachcianka o czarno - czerwonych włosach. Jakoś zniknął im z oczu przez większość dnia ale i on i oni mieli pewnie swoje zajęcia. Spotkali się dopiero tutaj, na tej naradzie. Teraz odezwał się jakby zamierzał dorzucić dziegciu do tej beczki miodu. I to właśnie zrobił. - Ona w nocy ukradła mi mój medalion! A on był razem z nią! - kapitan Rojo rzucił gniewnie oskarżenie pod adresem Vivian i Carstena. Widocznie nie zamierzał im zapomnieć i puścić płazem tego numeru z wczoraj jak niezbyt mógł coś przeciwdziałać związany walką z nieumarłymi. Ale tak jak im obiecał nie zapomniał i jak tylko trafiła się okazja to zaczął działać. Oskarżenie tak zaskoczyło pozostałych, że zrobił się szmer niedowierzania. Takie pospolite przestępstwo jak kradzież? I to z rąk tak dystyngowanej i dobrze wychowanej damy? - Możesz to wyjaśnić Maurizio? - poprosił kapitan swojego kolegę po fachu z jakim się znali jeszcze sprzed tej ekspedycji. Czarnobrody kapitan wzburzonym głosem wiele do wyjaśniania nie miał. Ale zdarzenie było krótkie i zaskakujące. Carsten złapał go w trakcie walki z trupami i mówił coś o medalionie, w ogóle nie miał pojęcia jakim i o co mu chodzi. A potem Vivian złapała go za rękę i zerwała ozdobną bransoletę która była pamiątkowa i wiele warta! A nie mógł ich ścigać bo nie chciał zostawiać swoich ludzi. Jak de Rivera usłyszał ta wersję popatrzył na Vivian i Carstena. Ale pierwsza odezwała się szlachcianka. - Bardzo za wszystko przepraszam. To moja wina. Carstena poprosiłam tylko o asystę i ochronę. Za tą bransoletę przepraszam, nie powinnam tego robić. Ale poniosła mnie ta gorączka chwili. Gdzieś ją potem zgubiłam. Ale proszę. Mam nadzieję, że to małe zadośćuczynienie wynagrodzi ci kapitanie twoją stratę i krzywdy moralne. - szlachcianka wstała i ku zaskoczeniu wszystkich zdjęła z szyi tą krwistoczerwoną kolię pereł i podała ją czarnobrodemu kapitanowi. Teraz ten się chyba nie spodziewał takiego obrotu sprawy. Bo machinalnie wziął ten podarek i obracał go w dloniach. Na tym świecie były rzeczy cenniejsze niż złoto. I perły uważano za bardziej stylowe i w lepszym guście niż dość powszechne złoto. No chyba, że ukształtowane mistrzowską ręką złotnika. I to chodziło o klasyczne, białe perły. Cenniejsze były czarne bo były jeszcze rzadsze a równie piękne. Ale czerwone trafiały się tak rzadko, że wydawały się tylko tutejszą legendą. A właśnie kolię takich pereł podarowała Vivian von Schwarz rozgniewanemu na nią kapitanowi. Ten w końcu rozpogodził się udobruchany takim podarkiem i ślicznymi przeprosinami od ślicznej damy i chyba był gotów puścić incydent wczorajszej nocy w niepamięć. Nawet rozbawił towarzystwo jak sam założył sobie na szyję ten czerwony podarek. O zmierzchu miał być apel poległych ostatniej nocy. I msza za zmarłych oraz dziękczynna dla dobrych bogów. Z racji tego, że nie mieli żadnego kapłana to miał ją poprowadzić główny dowódca wyprawy tak jak to się działo na statku jak był na pełnym morzu a nie było na pokładzie kapłana. A potem miała być wieczerza i chociaż taki symboliczny festyn. Dla oddania czci dobrym bogom no i z radości za przetrwanie tej plugawej nocy.
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić |
11-07-2022, 21:47 | #295 |
Markiz de Szatie Reputacja: 1 | Po nocnej bitwie Ostatnio edytowane przez Deszatie : 11-07-2022 o 23:35. |
21-07-2022, 01:23 | #296 |
Reputacja: 1 |
Ostatnio edytowane przez Lord Melkor : 23-07-2022 o 22:18. |
22-07-2022, 09:52 | #297 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | Tura 65 - 2526.I.04; bkt; zmierzch Czas: 2526.I.04; bkt; zmierzch Miejsce: 4,5 dni drogi od Leifsgard, dżungla, obóz ekspedycji Warunki: namiot narad; jasno, gwar rozmów, gorąco; na zewnątrz: noc, odgłosy dżungli, powiew, zachmurzenie, skwar Wszyscy - Co za dziki kraj. Albo leje albo taki upał, że chce nas wszystkich zadusić. - pułkownik de Guerra otarł ozdobną, delikatna chusteczką spocone czoło. Raczej pewnie nie tylko on tak uważał i coś podobnego dało się słyszeć w obozie i dziś i w ciągu ostatnich paru dni. Te dni zeszły na czuwaniu czy ci przeklętnicy z rzeki nie zaatakują ponownie. Na nieumarłych nikt się za bardzo nie znał więc liczono na kobiety. Dokładniej to na dwójkę tubylczych Amazonek jako przewodniczki i znawczynie tej krainy oraz Vivian von Schwarz która była chyba ich jedyną uczoną od takich tajemniczych spraw w obozie. Ale one uważały, że to raczej efekt tej przeklętej nocy w jakiej nachodziły na siebie ten wymiar i czas z innym, gdzie najłatwiej było przeniknąć niespokojnym duszom do tego świata. I raczej więcej nie powinni zaatakować. Czy tubylcze wojowniczki i imperialna uczona miały racje czy nie to jak na razie atak się nie powtórzył. Tą podwyższoną gotowość wczoraj naczelny kapitan odwołał i obóz zaczął wracać do rutynowego trybu. W lazaretach wciąż byli ranni po tej nocnej bitwie z przełomu starego i nowego roku i medykom nie wszystkich udało się uratować. Więc prawie codziennie znoszono jakieś przykryte płachtą ciało do tego improwizowanego cmentarza za obozem aby je pochować. Niemniej ostatecznie straty liczebne nie wyszły aż tak strasznie chociaż większość oddziałów zaangażowanych w walkę bezpośrednią straciło kogoś. Porządnego pochówku i cmentarza nie dało się jednak zorganizować z braku kapłana, zwłaszcza kapłana Morra. W jego zastępstwie ceremonię musiał prowadzić wódz naczelny tej wyprawy chociaż święceń kapłańskich nie miał. - To jeszcze nie tak źle. Teraz są najsuchsze miesiące w roku. Ten i kolejny. Po wiosennej równonocy już zaczynają się deszcze ale jeszcze w normie. Ale jak w czwartym miesiącu zaczyna się pora deszczowa to wszystko zamienia się w bagno i błoto. Pada właściwie każdego dnia i nocy. Tylko pytanie jak mocno i długo. Teraz mamy okres najlepszej pogody na jakąkolwiek działalność. My zaliczyliśmy końcówkę poprzedniej pory deszczowej w dżungli i naprawdę nie polecam. Nie chciałbym tu spędzać kolejnej. - czarnobrody kapitan chociaż też pochodził zza oceanu to jednak miał chyba największe doświadczenie w bytowaniu w dżungli nie licząc Togo i Amazonek. De Rivera ze swoją załogą też swoje przeszedł ale miał dużo respektów do doświadczeń pobratymca. - Nie mamy tyle zapasów co by siedzieć tu kolejną porę deszczową. Albo i do jej początku. Zresztą nie ruszyliśmy w dżunglę aby łowić ryby nad rzeką. No i słyszeliście Giacomo i Cesara. Tak czy inaczej trzeba ruszać dalej. - brunet z nieco rozczochraną brodą pokiwał głową dając znać, że zgadza się z czarnobrodym i wskazał dłonią na szefa kwatermistrzostwa jaki odpowiadał za zapasy i szefa służby medycznej gdy codziennie meldował o stanie chorych, pokąsanych i poranionych. Jeden mówił, że to robactwo jest jakieś przeklęte bo dobiera się nawet do mocno zasolonych ryb, suszonego mięsa i mąki. Drugi, że lazarety miały co robić z codziennych chorób, wypadków i rekonwalescentów z noworocznej bitwy. Większość z nich dochodziła do siebie albo już leżała na cmentarzu. A dzisiaj przez większość dnia panował tropikalny, wilgotny skwar i zaduch. Nawet jak słońce było skryte za chmurami przez większość dnia. A pod jego koniec dla odmiany spadła krótka ale mocna ulewa zmieniając wilgotną, czerwoną glebę w błotniste bajoro. Po niej do tej pory zostały błotniste kałuże i strumyki. Poza tym niezbyt się ochłodziło i w przeciwieństwie do bardziej umiarkowanych klimatów to opad nie przyniósł orzeźwienia. Zrobiło się nawet duszniej gdy ta wilgoć parowała tworząc wieczorne opary rzadkiej mgły. Po tej ulewie wszyscy najważniejsi dowódcy i osobistości przyszli tutaj, do namiotu narad. Kapitan w obiad rozesłał posłańców, że o zmroku odbędzie się ta narada. - Chciałbym ruszyć po najbliższym Festag. Całymi siłami, ku piramidzie. Z tego co mówią nasze sojuszniczki na piechotę to ze dwa dni drogi. Wiadomo, takiej karawanie jak nasza może zejść nieco dłużej. Ale nie jest to jakoś specjalnie daleko. - dowódca wskazał na obecne w namiocie Amazonki. Mogły one w ten sposób zalepić niedobory kadrowe zwłaszcza konnych zwiadowców. Chociaż odkarmieni górale Olmedo też już zdawali się być w pełni sił na tyle aby wrócić do swoich obowiązków. - Dlatego jutro wyruszy mniejsza grupa. Aby sprawdzić i jak trzeba znaleźć drogę dla głównych sił. No i zobaczyć jak się sprawy mają przy samej piramidzie. Te gady nadal tam są a jak nawet nasze gospodynie nie mogą się z nimi porozumieć to chyba marne szanse, że ustąpią po negocjacjach. Musimy być gotowi wywalczyć sobie panowanie nad piramidą. - kapitan wyjawił po co zebrał tutaj dowódców oddziałów na tą odprawę. Trzeba było ustalić skład takiej grupy rozpoznawczej. Wiadomo było, że grupka Amazonek na tych culhanach weźmie w niej udział jako przewodniczki. Kapitan szukał oddziału lub dwóch które ruszą razem z nimi.
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić |
28-07-2022, 19:32 | #298 |
Markiz de Szatie Reputacja: 1 | Patrzył jak jego ubłocony pupil brodzi w kałużach, szukając ochłody. Pies był najbardziej zadowolony z tutejszej aury i dawał temu wyraz. Co chwila nagabywał swojego pana do zabawy. Carsten podwinąwszy spodnie brodził w wodnistej brei w jaką zamieniła się obozowa polana. Wydarzenia ostatnich dni stopniowo wygaszały obawy związane z powrotem nieumartych. Codzienna rutyna obozowiska zadziałała niczym najlepszy lek na troski i zwątpienia. Jedynie nieszczęśnicy, którzy skonali od odniesionych ran, co jakiś czas brutalnie przypominali żywym o grozie tamtej pamiętnej nocy. Wtedy cień zdawał się zakradać w serca żołnierzy i zmuszał do refleksji na temat poniesionych strat. Patrząc na zmęczone oblicza dało się odczytać, iż każdy stracił już w dżungli przyjaciela, kompana lub powiernika. A przecież główny cel wyprawy nadal jawił się przed nimi za nieprzebytą kotarą mgieł. Piramida, która Sylvańczyk oglądał na własne oczy, mogła pochłonąć o wiele więcej istnień, niż ktokolwiek przewidywał. Ta myśl powodowała poważną minę ochroniarza i nie pozwoliła mu oddać się beztrosce z jaką swawoliło psisko. Ostatnio edytowane przez Deszatie : 28-07-2022 o 20:36. |
01-08-2022, 01:44 | #299 |
Reputacja: 1 |
Ostatnio edytowane przez Lord Melkor : 01-08-2022 o 01:46. |
04-08-2022, 17:59 | #300 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | Tura 66 - 2526.I.06; knt; ranek Czas: 2526.I.06; knt; ranek Miejsce: 5,5 dni drogi od Leifsgard, dżungla, obóz zwiadowców Warunki: - na zewnątrz: jasno, odgłosy dżungli, powiew, zachmurzenie, ciepło Carsten - Dobrze, że nie wzięliście wozów tylko muły. Nie są tak pojemne jak wozy no ale przelezą prawie wszędzie tam gdzie my. Z wozami byłby większy kłopot. - czarnobrody kapitan pochwalił wybór swojego kolegi po fachu w sprawie środków transportu logistyki ekspedycji. Póki byli w mieście albo maszerowali plażą to nie wydawało się takie istotne a nawet mniej efektywne od wozów. W końcu wół, koń czy mół albo ich para mogły przewieźć wozem więcej niż na swoim grzbiecie. Ale gdy chodziło o bezdroża to koła potrafiły być prawdziwą zawalidrogą. - Wiem. Przedzieraliśmy się z naszym kapitanem ze dwa lata temu przez taką dżunglę i bagna. Jak nam mroczniaki statek zatopiły i buszowały po wybrzeżu. Musieliśmy uchodzić w głąb lądu. W życiu by tamtędy żaden wóz nie przejechał. - Glebowa jak zwykle w takich zwiadowczych misjach reprezentowała kapitana de Riverę. Już z wcześniejszych wzmianek wynikało, że ona, kapitan i jego oryginalna załoga niechcący i z musu ale jakieś doświadczenia z życia w dżungli mają. Zresztą to miało stanowić jeden z atutów podczas negocjacji z hrabiną de Limą aby została głównym patronem i sponsorem wyprawy. - Na razie przyjemne ciepło. Ale potem pewnie się spaskudzi. - Miguel Olmedo i jego ludzi po tygodniu odpoczynku i dobrej szamy odzyskali na tyle siły, że kapitan znów zdecydował ich się wysłać na misję zwiadowczą. Podobnie jak Rojo zabrał swoich kuszników. Dwa dni temu zastanawiano się kto i w jakiej liczbie powinien wziąć udział w wyprawie rozpoznawczej. Im mniejsza grupa tym miała większe szanse umknąć gadziej uwadze. Ale też miała mniejsze możliwości obrony gdyby doszło do walki. A domyślnie powinni się już na tyle zbliżyć do piramidy, i to nie od strony nawiedzonych bagien, że mogli już natknąć się na patrole gadzich wojowników. Ostatecznie kapitan zdecydował się wysłać solidny pluton dając na miejscu dowódcom do zdecydowania jak nim rozdysponować. Pierwszy dzień po opuszczeniu obozu przy rzece upłynął dość monotonnie. Upał, półmrok, błoto i żrące insekty. Zdaniem Rojo Amazonki prowadziły ich dość dobrze. W końcu on już tu spędził kilka tygodni buszując po okolicach piramidy. Ale odkąd zajęły ją jaszczury miał zbyt skromne siły aby liczyć na coś więcej niż utarczki z ich patrolami. Nie było co marzyć aby zdobyć piramidę posiadanymi siłami. Ale teraz, w połączeniu z siłami ekspedycji de Rivery i wojowniczkami królowej Aldery zadanie robiło się znacznie bardziej realne. To był też jeden z powodów dla jakiego de Rivera poprosił kamrata aby ten udał się na ten zwiad. Poza Amazonkami miał chyba najlepszą świadomość okolicy i przydałoby się zdanie swojaka jak to sytuacja na miejscu wygląda. - Jak chcecie iść? My możemy dojść tam już dziś na wieczór. Mamy culhany. Ale z wami to nie. Wy piechota. Rozbić obóz i dojść pojutrze. Już blisko piramidy. Do południa wy dojść na miejsce. Ale tam już można spotkać gady. Te małe skinki trudno wypatrzeć. Lubią robić zasadzki. - Majo w swoim łamanym reikspiel zapytała o plany na ten drugi dzień. Ona, Kara i kilka wojowniczek królowej Aldery płynnie poruszały się na swoich pierzastych wierzchowcach o straszliwych dziobach jakie mogły rozłupać czaszkę w hełmie czy przebić żebra. Niemniej groźnie wyglądały ich szponiaste łapy. No i poruszały się szybko niczym konna kawaleria. Zwykle Majo i któraś z nich jechała na czele grupy zaś pozostałe chyba gdzieś tam z przodu albo po bokach. Piechurzy rzadko je widywali poza postojami. Najwyżej jak gdzieś tam przemykały między drzewami na swoich ptasich wierzchowcach. Pierwszy dzień był dość oczywisty. Wystarczyło kierować się ku piramidzie. Ale tego ranka kawaleria już miała szansę do wieczora stanąć u przysłowiowych wrót piramidy. Piesi nie mieli co marzyć o takiej prędkości więc trzeba było zdecydować gdzie mają rozbić się na noc. Im bliżej piramidy tym szybciej by pojutrze mogli dotrzeć do jej opłotków. Ale też była większa szansa, że natknął się na patrole gadów jakie by mogły wykryć taki biwak. A im dalej tym mniejsze no ale wtedy mniej kolejnego dnia mieliby na aktywności w pobliżu piramidy. Czas: 2526.I.06; knt; ranek Miejsce: 4,5 dni drogi od Leifsgard, dżungla, obóz ekspedycji Warunki: namiot narad; jasno, gwar rozmów, gorąco; na zewnątrz: noc, odgłosy dżungli, powiew, zachmurzenie, skwar Bertrand Panna Vivian von Schwarz, szlachcianka o nietypowej, dwukolorowej fryzurze nie wybierała się do piramidy razem z grupą zwiadowczą. Czas spędzała na pomocy przy rannych w lazarecie. Tych było coraz mniej. Większość poważnie rannych albo zmarła od zatrucia krwi chyba najczęstszej, pobitewnej przyczynie śmierci albo z osłabienia tymi ranami. Pozostali wracali powoli do zdrowia i było z nimi coraz lepiej. Ale mimo to chyba panna von Schwarz chciała się jakoś przydać w obozie bo odwiedzała ten lazaret urządzony w dwóch większych namiotach. Zaś w reszcie obozu echa przeklętej nocy stopniowo bladły. Gdy wczoraj kapitan wysłał grupę rozpoznawczą ku pirmaidzie dla wszystkich jasne stało się, że wkrótce ruszy za nimi i reszta obozu. Tylko obstawiano kiedy. Za tydzień? Za kilka dni? Za dwa tygodnie? Pewnie nie wcześniej niż ktoś wróci z tej wyprawy z jakimiś wieściami. W obozie podniosło to morale bo w końcu większość awanturników dała się zwerbować dla złota jakimi miały ociekać piramidy. Wtedy jak się zaciągali jeszcze nikt nie wiedział o jaszczurach jakie w międzyczasie zajęły ten kompleks pradawnych świątyń jakie poddane królowej Aldery uważały za swoje dziedzictwo. Wtedy nawet Amazonki wydawały się czymś na półmitycznym i schwytanie jednej z nich stało się sensacją na całe miasto. Wcześniej niby plotkowano, że gdzieś tam w dżungli podobno są jakieś plemiona wojowniczych kobiet ale mało kto wracał z opowieściami ze spotkania z nimi. No a teraz prawie na stałe któraś z nich była w obozie więc się chyba już wszyscy chociaż trochę z nimi oswolili. Chociaż gdy parę dni temu kilka w nich zawitało do obozu na tych swoich wielkich, pierzastych wierzchowcach znów nie przeszło to niezauważone. Odjechały jednak wczoraj jako przewodniczki grupy rozpoznawczej. Wraz z nimi Carsten, Zoja, Rojo i Olmedo. W obozie zaś wróciła rutyna. Skoro wszystko wskazywało na to, że o to złoto trzeba będzie walczyć z jaszczurami to nie zapowiadało się to tak łatwo jak zajęcie niebronionej piramidy. Ale też większość wyprawy była zawodowymi najemnikami i łupieżcami, byli gotowi walczyć o to złoto nawet z samymi demonami. Walka oznaczała, że pewnie ktoś zginie. Ale każdy był przy nadziei, że będzie tym który przetrwa i sięgnie po owe złote skarby jakie im kapitan obiecał jeszcze w Porcie Wyrzutków. Dało się dostrzec jaką nagłą estymą i szacunkiem zaczęli się cieszyć imperialni gwardziści kapitan Koenig. To, że imperialne wielkie miecze cieszyły się zasłużoną opinią elitarnej jednostki to pewnie każdemu się obiło coś o uszy i wcześniej. Ale przed Hexennacht podwładni kapitan niezbyt mieli okazji się czymś wykazać. Ona sama wzięła się za łby z jednym z norsmeńskim wojowników jak u nich biwakowali i potem stoczyła szarmancki pojedynek z Bertrandem. Zresztą zwycięski dla niego. Tyle, że w takim pojedynku liczyły się trafienia. W prawdziwej walce gdyby Koenig była uzbrojona w swój ciężki miecz i pancerz niekoniecznie wszystkie trafienia Bretończyka musiałyby się okazać skuteczne a każde jej trafienie mogło być groźne. Dopiero w Hexennacht imperialni gwardziści mogli udowodnić swoją renomę i prawdziwą wartość. Wcześniej póki się po prostu maszerowało lub obozowało albo liczyły się jakieś zdolności rozpoznawcze nie wydawali się zbyt przydatni. Ale w walce tak. Byli chyba jedynym oddziałem jaki do nogi wybił dwa oddziały nieumarłych i starł się z trzecim. Nawet kapitan de Rivera który zaszarżował w pewnym momencie bitwy na czele ciężkokonnych konkwistadorów nie mógł poszczycić się takim wynikiem. A inne oddziały nawet nie zbliżyły się do takich osiągnięć imperialnych wielkich mieczy. Trudno było uwierzyć, że ta bosonoga szatynka przechadzająca się po wąskiej plaży przy rzece, w spodniach z obciętymi do łydek nogawkami i samej koszuli to ta pancerna kapitan co w ową przeklętą noc, na czele swoich ludzi, dała tak skuteczny odpór nieumarłej hordzie. Jedynie krótki katzbalger i barwny beret z jeszcze barwniejszymi piórami zdradzał, że to nie jest jakaś służka czy markietanka. Zresztą w dość ograniczonej liczbie osób w obozie zapewne wszyscy kojarzyli ją jak i większość najważniejszych lub najbardziej charakterystycznych osobistości. Isabella wydawała się zadowolona, że brat został razem z nią w obozie. Wróciła do swojej ulubionej rozrywki w swatanie brata z jakąś dobrą partią. - A ta Anette to ci się podoba? Słyszałam, że podczas tej strasznej nocy była bardzo dzielna. Chociaż nie jest szlachcianką. Poza tym kobieta z mieczem. To chyba troszkę niestosowne. - zagaiła go przy śniadaniu znów biorąc pod lupę wolne panny bez parnerów i nażeczeństwa jakie mogłyby być dobrym materiałem na żonę dla jej brata. Sporo nasłuchała się o męstwie pani kapitan i jej gwardzistach i widocznie zrobiło to na niej spore wrażenie. No ale kapitan najemników wcale nie ukrywała swojego plebejskiego pochodzenia. Wręcz pusząc się tym, że do swojej pozycji i zaszczytów doszła sama siekając krwawo swoich wrogów. No a w Bretonii wojaczka była przypisana do mężczyzn jeszcze bardziej niż w Imperium czy Estalii. Więc narzeczona czy żona z takim bojowym doświadczeniem i niepokornym duchem mogłaby być bardzo kontrowersyjna na bretońskich salonach. Izabella miała więc ciężki orzech do zgryzienia jak potraktować kapitan Koenig. - No albo Vivian. Taka dostojna i uczona. Mogłaby zawstydzić swoją mądrością niejednego naszego mędrca. Lepiej zagadaj do niej póki każdemu nie wysypują się mieszki złota z kieszeni. - pod lupę wzięła następną kandydatkę chociaż akurat Vivian nie jako swoją bratową nie rozważała po raz pierwszy. Ją też imperialna uczona zdawała się fascynować i intrygować. - Albo Zoja. Tylko teraz jej nie ma. Wydaje się bardzo wesołą dziewczyną. No ale nie jest szlachcianką. Ale jak będziemy mieć tyle złota co mówią to pewnie można by jej kupić szlachectwo. Jakieś parcele aby ziemię miała i będzie dobrze. A zresztą naziwsko i tytuł by miała po tobie. - rozważała kolejną kandydatkę więc pewnie była w dobrym humorze tego pogodnego poranka. - No albo królowa Aldera. Taka wielka i egzotyczna pani. Albo któraś z jej Amazonek. Tylko trochę nie wiem jakie to by miało przełożenie na nasze tytuły. Niby królowa ale właściwie to jedną wioską rządzi. No i tą piramidą. Z drugiej strony ten cały Port Wyrzutków to na starym kontynencie byłby może małym miasteczkiem a tutaj to największa metropolia na wybrzeżu. Tu wszystko jest inne. Tylko z tymi Amazonkami to trochę nie wiadomo skąd się one biorą i gdzie są ich mężczyźni. Mam nadzieję, że ich nie zabijają tuż po ślubie czy co. Ale przecież skądeś muszą się brać kolejne Amazonki prawda? Inaczej by dawno wymarły albo coś takiego. - wróciła do kolejnych kandydatek bo chociaż egzotyczne i tajemnicze wojowniczy przypadły jej do gustu to nadal miały wiele tajemnic dotyczące ich zwyczajów i życia.
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić |