Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 04-07-2022, 17:10   #13
Sonichu
 
Sonichu's Avatar
 
Reputacja: 1 Sonichu ma wspaniałą reputacjęSonichu ma wspaniałą reputacjęSonichu ma wspaniałą reputacjęSonichu ma wspaniałą reputacjęSonichu ma wspaniałą reputacjęSonichu ma wspaniałą reputacjęSonichu ma wspaniałą reputacjęSonichu ma wspaniałą reputacjęSonichu ma wspaniałą reputacjęSonichu ma wspaniałą reputacjęSonichu ma wspaniałą reputację
&Kelly

Sama droga nie była warta zapamiętania. Ot, po prostu ruszyli na zachód oddalając się od centrum Chicago oraz jeziora Michigan. Początkowo domy, jeśli te rozpieprzone kawałki ścian, porośnięte jakimiś badylami jeszcze można było obdarzyć dumną nazwą domów. Po lewej zaś znajdowała się wielgaśna oczyszczalnia ścieków, oddzielona jednak od sporej wielopasmówki pasem trawiastej zieleni oraz wałem ziemnym. Znaczy kiedyś, albowiem obecnie wał został, pas zieleni również, ale składał się głównie ze świerzych krzaczorów przypominających istny busz oraz drzew, które dumnie wypinały ku niebu swoje liściaste włosy. Dalej po lewej minęli dawny Park Weteranów, obecnie przypominający klasyczny las, potem zaś przejechali przez byłe dzielnice mieszkalne. Generalnie w Chicago były osoby, które zamieszkiwały takie domy, ale nawet jeśli ktoś spogladał na nich, nikt nie odważył się ruszyć uzbrojoną po zęby ekipę.

Wreszcie osiągnęli cel wyglądający, cóż mniej więcej tak, jak się można było spodziewać, czyli chujowo. Kabina pilotów … ewidentnie tam nikt nie ocalał. Jedynie krótka modlitwa mogła pozostać dla tych, którzy jednak sprowadzili uszkodzony samolot na ziemię. Skrzydła, no cóż były, jedno przy samolocie, kolejne odrzucone gdzieś, leżące kilkadziesiąt metrów stąd. Podobnie ogon. Ponadto kopcący się silnik, zaś wrotami do wnętrza był rozchrzaniony kompletnie kadłub. Gdyby nie poszarpane blaszyska, wystajace kable i ine podobne atrakcje wyglądłby niczym rampa transportowych aeropłatów. Generalnie wygladało to fatalnie, ale centralna część trzymała się, co jedynie świadczyło, jak solidne kiedyś budowano pojazdy. Znaczym póki co się trzymała, bowiem, jak się wydawało Machowi, wszystko mogło pieprznąć lada moment. Niby nafty nie powinno już być w zbiornikach, skoro nic nie plonęło, ale kij wie. Ostetecznie na samolotach znał się niczym dziewica na karmieniu piersią.

Pierwszy pozytywny sygnał, Nakpena. Był pierwszy, ale rozsądnie nie wtrynił się do środka nie majac obstawy. Niby byli szybko swoim czerwonym samochodzikiem. On jeszcze szybciej, ale kij wie, czy jeszcze coś ich nie wyprzedziło. Niby Mach był lekarzem, ale wiedział to, zaś ci co nie wiedzieli, cóż, odeszli na inną stronę świata. Oczywiscie wiedzieli to rownież inni, nawet lepiej od niego. Szczególnie główna broń bojowa grupy, czyli siostry O’Haley. Chyba Irlandki lub Szkotki, hm, chyba się ich akurat o to nie pytał. Przynajmniej tak można było sądzić po całkiem śpierwnym nazwisku. Przypomniał sobie swoje prawdawne oraz prawdziwe, którego już nie używał od lat, Chaim. Kurka pieprzona, jak to syfiasto brzmi. Właściwie ogólnie uznawał, i generalnie mógł przysiąc nawet na swojego obrzezanego fiuta, że nazwiska narodowe brzmiały twardo i generalnie niefajnie. Zresztą, kogo obchodziły obecnie nazwiska. Liczyło się to, co potrafisz, a nie czy nazywasz się Chaim, O’Haley czy Chujcięwie.

Jeśli Nakpena był już na miejscu, znaczy że przynajmniej ze strony: ludzko - zwierzęco - zombiastyczno - robociej nic na bieżąco nie głoziło. Indianin miał sokole zmysły, bystrzejsze niźli wielu młodzików. Chłop nieraz przynosił do osady całkiem użyteczne ziółka, roslinki itp., które wykorzystywało się przy leczeniu oraz poprawianiu smaku alkoholu. Pędzenie bimbru cóż, należało do ulubionej części prac niektórych członków osady.
- Witaj bracie - Mach pozdrowił Nkapenę na powitanie wyskakując z samochodu.
- Witaj - odpowiedział Indianin, który potwierdzał wrodzoną powściągliwość swojej rasy. Noooo, skoro nie mówił nic więcej, chyba nie miał nic do powiedzenia, a to już faktycznie znaczyłoby, że nie wyczuwa nic paskudnego.

A później, no cóż, wzięli się za eksplorację, jeśli można tak nazwać ową penetrację pozostałości wspaniałego dawniej pojazdu. Ten wchodzi, ten penetruje, ten pilnuje. On nie decydował w tej sprawie, zaś niewątpliwie najbardziej kompetentne były siostry. Ostatecznie one zajmowały się ochroną osady. Inna kwestia, że sióstr to nie przypominały. Evelyn bardziej robiła za koszykarkę, zarówno wzrostem, jak fryzurą. Od Macha była wyższa pewnie z kilkanaście centymetrów. Chłop ze swoimi 172 sięgał jej do nosa, albo jeszcze mniej. Za to młodsza była właścicielką rudzielcowatej czupryny, kompletnie nie przypominającej blondu starszej siostry. No i ten zajebisty, oldskulowy warkoszyk! Kto teraz nosił warkocze? No właśnie chyba jedyna Dove. Starsza wyglądała na zaprawioną w bojach wojowniczkę, zaś przepaską na oku przypominała pirata, młodsza również oberwała w życiu co nieco, o czym świadczyły blizny. Jakkolwiek jednak nie było, obydwie miały odpowiednie doświadczenie, żeby wstawić, rozstawić, zaproponować oraz tak ustawić ekipę, zeby miało to jakiś sens. Ktoś musiał pilnować, ktoś musiał wejsć do środka, ktoś w środku musiał, jakby co, dysponować odpowiednią siłą ognia, gdyby wewnątrz czaiła się pułapka. Oczywiście prawdopodobieństwo nikłe, ale ci co potrafili przetrwać umieli owe nikłe coś sprawodzać do arcysupernikłego, albo wręcz zerowego.
- Jak idziemy? - lekarz zwrócił się z pytaniem do Evelyn.

Jednooka przekrzywiła kark aż strzyknęły kręgi. Zdjęła z ramienia karabin oddając go siostrze, a w zamian zza jej pasa wyciągnęła obrzyna. Złamała lufę spoglądając na tkwiące w środku loftki. W tymczasie rudzielec wepchnął jej do drugiej dłonie jeszcze dwa naboje puszczając wesołe oczko.
- Nakpena na szpice, dwa kroki ja, dwa kroki Liao i Mach zamykaja. Broń krótka, żadnych serii - zadecydowała szybko z trzaskiem zamykając broń - Uważać na głowy. Liao prawa flanka, Mach lewa. Reszta przód i góra. Thomas, Dove. Wy zabezpieczacie wrak, zgłaszać każdy ruch na perymetrze. Nie chcemy niespodzianek.
 
Sonichu jest offline