Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-07-2022, 01:31   #75
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 17 - 2520.03.33; abt (2/8); południe > święto Pierwszego Kufla

Miejsce: Góry Środkowe; pd-wsch rejon; dolina Zelbad - Steinwald; obozowisko karawany
Czas: 2520.03.33; Aubentag (2/8); południe
Warunki: ; na zewnątrz: jasno, umi.wiatr, deszcz, zimno



Wszyscy






https://media.istockphoto.com/photos...yCPPYP5UkLyTI=


- Pogoda jak pod psem. - burknęła Laura dorzucając kawałek mokrego drewna do ogniska. Wilgoć zasyczała w starciu z ogniem ale była na przegranej pozycji. Płomienie niechętnie owijały się wokół mokrego drewna ale wiadomo było, że w końcu odparują tą wilgoć swoim gorącem i pochłoną to drewno. Efektem zmagań tych dwóch żywiołów był dym i strzelanie mokrego drewna w ogniu. Ostateczny wynik tego starcia nie był do końca taki pewny bo wilgoć wciąż padała z góry. Deszczem. Dlatego każde drewno jakie wrzucano do każdego ogniska było tak mokre. Już samo rozpalenie ogniska nie było takie proste. Ale tu pomagały żary przewożone na wozach. Ten wagon obu szefowych szczególnie się do tego nadawał. I obie użyczały swojego żaru aby inni też mogli rozpalić swoje ogniska. Lub jak już im się udało rozpalić to pierwsze przy wagonie to inni brali płonące gałęzie jako zarzewie do własnych ognisk.

Tak, ta górska wiosna nie rozpieszczała swoją aurą. Odkąd karawana opuściła Zelbad pewnie niejeden podróżny z rozrzewnieniem wspominał przyjemne, suche ciepło wiejskiej chaty albo stodoły. Niestety teraz ten okruch cywilizacji jawił się jako niedościgły luksus. Trzeba było podróżować na własnych nogach w tej słocie i błocie. Często zmagając się z mgłą, deszczem i wiatrem. Nawet jak już nie było śniegu i lodu to ta górska kraina była bardzo niegościnna. Brakowało zwyczajowych przydrożnych karczm i wiosek jakie zwykle były rozmieszczone tak aby po jednym dniu podróży była szansa skryć się i ogrzać pod dachem. Tutaj jedynym dachem dysponowały obie szefowe w swoim wagonie. Ten podróżny dom na kołach sprawdzał się całkiem nieźle. Wewnątrz było sucho i ciepło jak w wiejskiej chacie. Nawet jeśli torchę ciasno a po drodze bujało i kolebało się wszystko. W chłopskich wozach można było co najwyżej rozbić brezent jako improwizowane zadaszenie. Ale nie było tam tak szczelnie i sucho jak w podróżnej budzie. I wiatr potrafił wcisnąć się pod każdą szczelinę albo i wiać na wylot. Chociaż i tak to chroniło przed deszczem i częścią słoty. Więc kto mógł to szukał schronienia podczas jazdy właśnie na tych chłopskich wozach. A i tak większość musiała maszerować na własnych nogach. Tu znów udogodnieniem były własne siodła. Ale tych było bardzo niewiele. Właściwie poza liderkami karawany to tylko medyczka i kapłanka miały swoje wierzchowce. Z czego Inez rzadko jechała w siodle preferując suche i ciepłe zacisze wagonu. Więc to zwykle Petra z grzbietu swojego wierzchowca kontrolowała sytuację w karawanie.

- Jak wyście tędy przeszli wcześniej? - Uta zagaiła trochę żartem a trochę na poważnie obie szefowe. Bo z całej wycieczki tylko one przebyły chociaż raz tą trasę. I to na piechotę bo ten wagon i konie to kupiły dopiero w Lenkster.

- Sama nie wiem. Jakoś dałyśmy radę. Szliśmy, szliśmy aż doszliśmy. Chociaż wtedy jeszcze śniegi leżały. Znaczy niżej niż teraz. I powietrze było suchsze. Tych deszczy i mgieł tyle nie było. Tylko wiatr. Zawsze tu wieje jakiś wiatr. - Petra odparła z zastanowieniem zerkając na swoją partnerkę. Żadna z nich nie sprawiała wrażenia muskularnego i odpornego na wszystko chojraka. I nawet nie próbowały udawać kogoś takiego. Chociaż o całkiem innych charakterach to obie wydawały się być przede wszystkim młodymi kobietami. Petra mogła sprawiać bardziej męskie wrażenie ale pewnie dzięki spodniom no i zdecydowanej postawie lidera. Przy niej Inez zdawała się wpasowywać w tradycyjny ubiór i zachowanie kobiety, zwłaszcza kobiety wykształconej i z dobrymi manierami. Łatwo było ją wziąć za szlachciankę chociaż jeszcze nie miała żadnego “von” przy nazwisku a papiery złożone w Lenkster dopiero zaczynały swoją biurokratyczną podróż. Więc jak górski hrabia ją mianował szlachcianką wydawało się to być jakby zatwierdzeniem stanu faktycznego. Petra tutaj o wiele mniej wpisywała się w schemat szlachty. Sprawiała raczej wrażenie jakiejś awanturniczki, najemniczki i podobnego elementu jaki często był uważany za podejrzany. Zwłaszcza na szlacheckich salonach. No ale fizycznie żadna z nich nie wyglądała na mocarza to pewnie właśnie dziwiło Utę, że jakoś musiały wcześniej przbyć tą samą drogę i to na piechotę i niekoniecznie przy lepszej pogodzie niż to czego doświadczali teraz.

- Tak, tu często wieje. Czasem tylko lżej lub mocniej. A śnieg jak pada ale bez wiatru to nawet jest bardzo ładnie i malowniczo. Nie tak jak teraz. - Inez poparła koleżankę. Siedziały na przewalonym pniu drzewa przy jakim zaparkował ich wagon. Na ten pień położyły koce aby nie siedzieć na mokrym a ponad rozpostarły płachtę aby było jakiekolwiek zadaszenie. Parę osób mogło usiąść obok siebie w tych w miarę wygodnych warunkach pozostali musieli siedzieć sobie na pniach i kamieniach albo na tyczkach rozpościerać własne koce jak ktoś miał. Częto nie zdążyły jeszcze wyschnąć po przemoczeniu w poprzednim dniu. Wszystko wydawało się teraz mokre albo wilgotne. Ubrania, buty, płaszcze, brezenty, koce jakie chroniły właścicieli przed aurą. Tak samo siodła, uprzeżę i wierzchowce. Pogoda nie oszczędzała niczego i nikogo. Ciepło i suchość ogrzanej chaty, gorący piec, suche posłanie, brak wiatru były obecnie tylko wspomnieniem i niedościgłym marzeniem.

- Dlatego kupiliśmy konie i wagon. Mam nadzieję, że wozy dadzą radę dalej pojechać. - Petra skwitowała to dorzucając kolejną mokrą gałąź do ognia. Ognisko sypnęło iskrami i zabujało się od tego ruchu. Po chwili rozległo się strzelanie wilgoci z nowego polana. Był środek dnia. Zatrzymali się na popas. Po obiedzie był plan ruszać dalej.

- Jak dobrze pójdzie jutro dotrzemy tam. To już niedaleko. Tylko najpierw trzeba sprawdzić ten potok co wam mówiłam. - liderka w spodniach wskazała nowym patykiem w dal. Na północy widać było wzgórza i jakby rozdroże doliny jaką maszerowali od Zelbad. Widać było jak na szczycie wzgórza jest pewna regularność. I wybija się pionowa kreska albo dwie. To było Steinwald. Opuszczona stanica zamieszkała prze dwie, gorliwe sigmarytki jakie spotkały w drodze do Lenkster. Osiedliły się tu pod koniec jesieni lub na początku zimy. Jakoś ją przetrwały. No a w międzyczasie postawiły sobie za cel odbudowanie tamtejszej świątyni Sigmara. Co dla tylko dwóch osób w ocenie obu liderek to było zadanie na lata. Ale te wieści bardzo podbudowały Yvonne. Nie mogła się doczekać kiedy tam dotrze i będzie mogła osobiście spotkać i podziękować tym dzielnym, wspaniałym kobietom tak wielkiej wiary w jej patrona. Tylko, że to najprędzej jutro. O ile sforsują strumień.

Poprzednio jak byli pieszo to znaleźli miejsce gdzie można było po kamieniach poskakać na drugą stronę. Ale wtedy wody było mniej niż teraz. No i dla wozów ta droga odpadała. Trzeba było znaleźć jakiś bród albo coś wymyślić aby przeprawić wozy na drugą stronę. Pod tym względem nawet dla obu przywódczyń ekspedycji był to teren dziewiczy bo poprzednio jak pokicali po kamieniach to poszli dalej ku Zelbad i Lenkster. Nie szukali żadnego brodu.

A pogoda odbijała się na zdrowiu i samopoczuciu wyprawy. Generalnie gdyby Ostlandczycy nie byli tacy uparci to kto wie czy w Zelbad nie zostałoby więcej niż dwa wozy. Bo zostały. W jednej rodzinie żona się rozchorowała i chcieli zostać na miejscu. Drudzy kręcili nosem jakby trudy podróży im były już nie w smak. A może to właśnie Zelbad im się spodobało na tyle, że woleli zostać na miejscu niż jechać dalej do jakiegoś odległego i nieznanego im Bastionu. Więc mieli pierwsze zauważalne straty liczebne, chociaż nie z powodu wilków, banitów, górskich panter czy pogody. Uszczuplona o dwa wozy karawana ruszyła po tamtym dniu odpoczynku dalej. I wciąż jechała kolejną doliną okoloną przez górskie żleby i szczyty powyżej. Na nich wciąż leżał śnieg ale w dolinach to już była wiosna. I ta słotna, górska wiosna też dawała się im we znaki.

- Melisso jak chcesz, to możemy przyjąć jednego z twoich chłopców pod dach. My jakoś się pomieścimy z Petrą na jednej pryczy albo będziemy spać na zmianę czy co. Ale druga by była wolna. - Inez zaproponowała gościnę jednemu z ochroniarzy cyruliczki. Wiadomo było, że obecnie naznośniejsze warunki były w wagonie obu liderek. A pogoda i trudne warunki bardzo dały się we znaki trójce braci jacy byli ochroniarzami panny Blitz. Początkowe prychanie i kichanie przeszło w ciągu tych paru słotnych dni w gorączkę i ogólne osłabienie. Obecnie doszło do takiego stanu, że niezbyt mogli pełnić swoje ochroniarskie obowiązki. Odpoczynek w suchym i ciepłym miejscu na pewno by im się przydał. Nie tylko im dlatego ta widoczna pionowa krecha wież dawnej stanicy tak wabiła spojrzenia odkąd tylko dzisiaj ją dostrzegli. Inez i Petra uprzedzały, że to głównie kamienne ściany i raczej nie będzie takich luksusów jak w Zelbad no ale i tak jakoś wszystkim kojarzyło się to z domem i odpoczynkiem.

Obie łowczynie nagród, służka Sigmara i Magnus też siąpili nosami, kichali, prychali i mieli lekką gorączkę no ale jeszcze nie rozwinęło się to w nic poważniejszego. Melissa, Davandrel i Petra były w nieco lepszym stanie. Czasem im się kichnęło ale właściwie to raczej dominowało znużenie psychiczne tą ponurą aurą rodem z późnej jesieni. Szefowa w spodniach straciła zwyczajową werwę i ochotę do żartów, zrobiła się bardziej milcząca i ponura. Greta, Goli i Olga nie odczuwali jakichś specjalnych przykrości, aura też miała ograniczony wpływ na ich samopoczucie. Może nie było ani pięknie ani wygodnie no ale nie było też tak źle. Właściwie to jedynie Inez wydawała się teraz podtrzymywać innych na duchu i mieć dobry humor. Jakby przejęła częściowo pałeczkę od nieco markotnej koleżanki. Może była od niej odporniejsza a może chodziło o to, że w przeciwieństwie do niej większość czasu nie spędzała w siodle tylko w suchym, ogrzanym wagonie. Sama kuszniczka już w Zelbad niezbyt miała powodu do radości bo nic nie szło po jej myśli.

Uta i Laura mimo gderania Grety wybrały się w góry po śnieżną panterę. Petra od razu zapowiedziała, że jak zdobędą skórkę to ona chętnie ją od nich odkupi. Obie łowczynie nagród nie zniechęciły się brakiem ochotników do towarzyszy na tą wyprawę, zabrały kogoś z miejscowych w roli przewodnika i we trójkę poszli w góry. Nie było ich przez większość dnia. Wróciły wraz z deszczem takim jak teraz padał. Górski, zimny, nieprzyjemny deszcz. Wtedy rozpadał się pod koniec dnia chociaż z tego co mówiły spodziewały się tego i zaczęły wracać do Zelbad wcześniej. Ot nie zdążyły i końcówkę przeszły już w deszczu.

Tropy pantery znalazły. Co je bardzo ucieszyło, że nie są to jakieś mrzonki i wymysły tubylców. I to całkiem świeże tropy. Nawet jakąś ogołoconą częściowo do kości świeżą padlinę ofiary górskiego kota. Co też uznały za dobry znak. No ale nie samą panterę. Tej nie udało im się spotkać. Niemniej wracały dobrej myśli. Tym razem nic z tego nie wyszło ale doszły do wniosku, że jak w okolicach Zelbad sa górskie koty to i pewnie w reszcie gór także. Ot jak na przypadkowy spacer po górach trzeba by mieć sporo szczęścia aby natrafić na taką panterę. Ale jakby miały parę dni a nie jeden i to szybciej zakończony bo deszcz zaczął padać to pewnie mogłyby się spróbować z taką panterą. Obiecały sobie, że jak będzie jeszcze jakiś postój czy inna okazja albo potem już w Bastionie to znów spróbują. No ale wtedy wróciły z pustymi rękami więc póki co Petra musiała się obejść smakiem z tym pięknym futrem górskiego kota.

Obie łowczynie nie zdążyły wrócić na mszę jaką odprawiła siostra Yvonne. Z powodu tego deszczu msza na otwartym powietrzu nie należała do najprzyjemniejszych. Ale kapłanka zdając sobie sprawę, że ma tylko jeden dzień i jedną szansę na odprawienie tej uroczystości chciała ją zrobić jak należy. A prośba Inez aby przesunąć mszę na końcówkę dnia zaowocowała właśnie tym, że odprawiano ją podczas deszczu. Mimo to stawiła się większość populacji Zelbad i karawaniarzy. Ci pierwsi w ogóle nie zwracali uwagi na deszcz bo tak rzadko jakiś kapłan ich odwiedzał aby pełnić posługę, że byli wręcz zachwyceni tym, że młoda kapłanka spełniła ich prośbę. Zaś z karawaniarzy spora część była już wcześniej wiernymi ze świątyni na Podzamczu to znali siostrę Yvonne jako swoją kapłankę więc też zdawali się ją szanować a nawet lubić. Poza tym mimo deszczu okazało się, że siostra Yvonne ma dar do opowiadania. I zaserwowała podczas mszy przypowieść o tym jak Sigmar pokonał strasznego wija jaki pustoszył tą kraina. Nikt, ani zacni rycerze, ani mężowie stanu, ani bandy najemników czy barbarzyńców nie ośmielili się ruszyć na tego strasznego potwora. Dopiero sam Sigmar przybył na jęki i lamenty poddanych. I osobiście zabił smoka swoim poświęconym po trzykroć młotem jaki otrzymał od krasnoludzkiego płatnerza Alaryka Szalonego za uratowanie ich króla. Do dziś ten święty młot stanowi jedną z insygniów władzy imperatorów i obecnie dzierży go nasz miłoświe panujący Karl Franz I. Ta legenda była znana i stanowiła jeden z mitów założycielskich Ostlandu. Tradycyjnie uważano, że właśnie dlatego Sigmar jest patronem wszystkich Ostlandczyków, i z miast i wsi, i uczonych i chłopów, i wojowników i rzemieślników. I nawet jak w danej sytuacji zwracano się do innych dobrych bogów to jednak zawsze gdzieś tak ogólnie na pierwszym miejscu stawiano Sigmara jaki przed mileniami uratował tą krainę przed strasznym potworem. Biorąc pod uwagę jak rozkład sił w tych patronach dominował w kapliczce górskiej wioski nie było aż takie dziwne, że kapłanka Sigmara wybrała właśnie taką a nie inną przypowieść na mszę.

Niemniej służka boża ze wschodnich kresów Ostlandu ładnie mówiła o zjednoczeniu i wspólnym przeciwstawieniu się złym mocom, przeciwnościom losu i wrogom Imperium. Dość wyraźnie zaznaczyła, że oczekuje od wiernych współpracy przy odbudowie tego kawałka Imperium jaki obecnie znów znamionował ród von Falkenhorstów i odnawiał ciągłość wspólnoty z resztą Imperium w tej górskiej krainie jaka obecnie była cywilizacyjną dziurą pomiędzy prowincjami. I karawaniarze i tubylcy pokiwali głowami pomimo deszczu i zdawało się, że ta przemowa młodej kapłanki ich przekonała. Gdy następnego dnia rano karawana pod wodzą obu wysłanniczek górskiego hrabiego ruszała dalej mieszkańcy Zelbad żegnali się z nimi całkiem przyjaźnie.

Zaś Melissa i Inez wyrobiły się wtedy akurat przed deszczem. Albo po prostu jak chodziły po okolicznych lasach i zboczach to miały bliżej niż trójka jaka wybrała się na górskie koty. W połączeniu z poranną prośbą Inez o przesunięcie mszy sprawiło, że na nią zdążyły.

- Muszę ci się przyznać, że zawsze korzystam z opinii mojego eksperta. - powiedziała do Melissy wyciągając z torby księgę. Nawet dała jej ją pooglądać i przejrzeć. To był zielnik. Z rysunkami i opisem w klasycznym różnych roślin oraz jaką część rośliny można do czego użyć. Okazało się, że z Inez też nie jest zawodową zielarką i do tej pory raczej korzystała z półproduktów od zielarzy do dalszej obróbki. Ale trochę z nudów jak utknęła na całą zimę w Bastionie zaczęła studiować ten zielnik. Ale raczej teoretycznie. Bo zimą w górach to jak mówiła można zbierać śnieg, lód albo wiatr. Dopiero jak wiosna przyszła i niedługo przed tym jak ruszyli ku Lenkster miała okazję popróbować nieco z praktyki tego zielnika. Już szło jej całkiem dobrze z grzybami i jagodami bo te uznała za najłatwiejsze do znalezienia i rozpoznania. Potrafiła już dość dobrze oszacować teren w jakim mogły się znajdować no ale za prawdziwą zielarkę to się jeszcze nie uważała. Też dopiero uczyła się tego fachu. I chętnie powitała koleżankę co żywiła podobne zainteresowania. Tamte poszukiwania oprócz trójki braci co stanowili ich eskortę to towarzyszyło im jeszcze kilku zbrojnych jakich Inez ze sobą zabrała.

Samych wilków więcej nie spotkali. Chociaż póki byli w Zelbad albo okolicy czasem słychać było ich wycie. Uta wysnuła stąd wniosek, że pewnie ową wilczą dolinę traktują jak swój rewir łowiecki bo dalej coś ich było słychać coraz rzadziej. Pytanie czy dalej będą grasować między Lenkster a Zelbad pozostawało bez odpowiedzi.

Petra zaś mimo ostrzeżeń koleżanek postanowiła jednak spróbować z tymi górskimi rozbójnikami. Z jednej strony miejscowi o nich wiedzieli ale się na nich nie skarżyli na takie numery jakie ze swojej przeszłości wyciągnęły Greta czy Melissa. Petra wzięła to za dobry znak, że nie są to jacyś krwiożerczy barbarzyńcy co atakują wszystko co się rusza i nawet babuszce co do lasu po chrust poszła nie przepuszczą. Albo działali w innym rejonie niż Zelbad, albo potrafili się sami wyżywić, albo było coś co mieszkańcy Zelbad im nie mówili. Więc była zdania, że warto spróbować ich odnaleźć i przekonać do współpracy aby zwerbować jako eskortę czy pomocników. I widocznie wierzyła, że będzie w stanie nad nimi zapanować.

- Nie mamy co wybrzydzać kochani. Teraz wilki nam siedzą na ogonie a kto wie co jeszcze nam się napatoczy? Orki, zwierzoludzie, ogry? Każdy łuk czy miecz wtedy jest na wagę złota. A wcale nie mamy ich tak dużo. Zapomnieliscie już jaki wielki oddział łuczników mogliśmy wysłać do zasadzki na wilki? A jakbyśmy mieli ich ze dwa czy trzy razy więcej? A tak to większość to chłopi i rzemieślnicy. A rabusie jak rabują to na trakcie czy gdzie indziej ale nie tam gdzie mieszkają. - Petra była zdecydowana dać owym zbójnikom szansę. Bo na tych górskich pustkowiach trudno było o inną bazę werbunkową. Liczyła, że obietnica żołdu i stabilnych posiłków w służbie górskiego hrabiego przekonają owych banitów do właściwego zachowania. W starciu z takim przeciwnikiem o jakim mówiła a było całkiem realne, że mogą spotkać kogoś takiego to była gotowa zaryzykować wzmocnienie karawany oddziałem zbrojnych. W końcu zwerbowali już gebirgsjaeger a ci też momentami mieli opinię górskich maruderów i zbójników. I faktycznie tak wyglądali ze swoimi zarośniętymi gębami i prostolinijnym zachowaniem. A jak dotąd nie sprawiali w karawanie kłopotu a nawet w roli zwiadowców sprawdzali się całkiem nieźle.

Ruszyła więc wtedy po śniadaniu z ludźmi Eryka i paroma tubylcami jako przewodnikami i pomocą w ewentualnych negocjacjach. Widząc jak bardzo trójka rozmówczyń tryska entuzjazmem na taki pomysł ani im nie proponowała udziału w wyprawie ani im nie dała takiego rozkazu pozwalając spędzić ten dzień postoju wedle uznania. Nie było ich większość dnia. Wrócili tuż przed zmierzchem. Dorwał ich ten sam deszcz przed jakim zdążyły umknąć do Zelbad Inez i Melissa i dopiero podczas mszy im się oberwało. Podobnie jak Uta i Laura dostały tylko początkiem tego deszczu. Tak wyprawa Petry wracała z dobrą godzinę czy dwie w tym deszczu moknąc i marznąć przy tym kompletnie. Wrócili w kiepskich nastrojach bo nie tylko aura im nie sprzyjała ale jeszcze w jaskini gdzie mieli być ci zbójnicy nikogo nie znaleźli. Znaczy poza starym obozowiskiem. Ci co tam obozowali dłuższy czas już się wynieśli a tubylcy z Zelbad nie mieli pojęcia gdzie. A jak mieli tylko jeden dzień do dyspozycji to podobnie jak z łowami na górskie pantery - nie bardzo było już czas ich szukać. Do tego jeszcze chmurzyło się jakby zbierało się na deszcz więc wrócili. No a ten deszcz faktycznie lunął. A jakby tego było mało wieczorem te dwie rodziny zgłosiły liderkom, że zostają w Zelbad. Może na jakiś czas a może na stałe. W każdym razie nie jadą dalej. Z tuzina wozów w jedną noc zrobiła się dziesiątka. To podkopało humor Petry do reszty. Nie dość, że nie udało jej się zwerbować kogoś do wzmocnienia ekspedycji to jeszcze liczebnie osłabła gdy odpadły z niej dwa wozy. Ale następnego dnia rano karawana ruszyła dalej, ku sercu gór, gotowa stawić czoła kolejnym przeciwnościom.

No a gdy znaleźli się w drodze los nie oszczędzał górskich podróżników. Pierwszego dnia wycieczki jeden młodziak z chłopskiej rodziny potknął się na tyle pechowo, że spadł z jadącego wozu a potem sturlał się po zboczu. Potłukł się i karawana musiała się zatrzymać a pechowego młodzieńca pozbierano i zaniesiono jako pacjenta do Melissy. A po obiedzie spotkali jakiegoś trapera czy myśliwego z łukiem jaki z zaciekawieniem obserwował ich przemarsz. Widocznie to była duża rzadkość aby widzieć tu tak liczne wycieczki obcych.

Drugiego dnia był Festag, dzień świątynny. Ale obie szefowe zdecydowały się opóźnić wyjazd o jeden symboliczny dzwon aby Yvonne mogła odprawić mszę. Bo w końcu był dzień świątynny jaki służył do oddawania czci dobrym bogom. Jednak ogólnie zdecydowały się jechać dalej. Przy południowym popasie jak kilku ludzi próbowało usunąć belkę aby zrobić miejsce na przejazd ta obsunęła się im z mokrych i zmarzniętych rąk i trochę ich potłukła. Znów trafili do Melissy jako pacjenci. Co prawda nie było to coś poważnego ale jednak przy rozbijaniu tego popasu musiała poświęcić czas i uwagę aby przeczyścić rany i zadrapania no a potem założyć im opatrunki. Za kilka dni powinny być po tym jedynie świeże blizny. No ale spora część karawany uznała to za zły omen i karę dobrych bogów, że się nie przestrzega dnia wolnego. A pod wieczór spotkali pastuchów ze stadem owiec. Byli niemniej zaciekawieni widokiem karawany jak wczoraj ten łucznik. Nawet mogli wymienić jakąś owcę na coś innego o co trudno było w górach. Obie liderki chętnie kupiły od nich kilka sztuk jakie potem powierzyły chłopom z karawany.

Zaś wczoraj z pół dnia nad doliną jaką jechali wisiała mgła. Znów doszło do wypadku. Jeden z woźniców nie zauważył skrytego w trawie pniaka czy jakiegoś progu i wozem grzmotnęło. Poza momentem zaskoczenia i przestrachu nic się nikomu nie stało. Prawie. Jakaś skrzynia czy beczka obluzowała się i przygniotła jego dorosłej córce stopę. Znów Melissa zyskała zajęcie i nowego pacjenta. Nawet było to nieco zabawne bo dziewczyna jeszcze nigdy nie była u cyrulika a już na pewno nigdy się żaden nie zajmował tylko nią. To nawet była całkiem dzielna pomimo boleści w spuchniętej kostce i stopie i z zafascynowaniem obserwowała z bliska zabiegi prawdziwej cyruliczki co się zajmowała tylko nią. A potem, po popasie, zwiadowcy znaleźli jakieś leżące w trawie rohatyny. Były mokre, brudne i nieźle zarośnięte świeżą trawą. Ale nadal wciąż dobre. Zastanawiali się potem do kolacji co one tam robiły? Pewnie je zgubił albo porzucił jakiś myśliwy. Pewnie jesienią skoro zdążyła wiosenna trawa tak porosnąć te kijaszki. Ale więcej nie wymyślili. To było wczoraj.

Dziś rano przed, w trakcie albo po śniadaniu kolejni pacjenci meldowali się u Melissy. Raczej nie byli w takim stanie co by wymagało czegoś więcej niż szybką kontrolę i zmianę opatrunków. Ten potłuczony pierwszego dnia młodzian to już właściwie nic mu nie było. Za to właśnie trójka jej ochroniarzy już gorączkowała i kaszlała na całego. A teraz, jak już znów się rozpadało i zatrzymali się na popas to widać było jakieś resztki kamiennych ścian. Niezbyt było wiadomo co to mogło kiedyś być bo sponad trawy i krzaków niewiele tego wystawało. Za to dla obu szefowych stanowiło niezły punkt orientacyjny bo za tymi ruinami miał być ten potok o jakim mówiły.

No i dziś był ostatni dzień Pflugzeit. Czyli święto krasnoludzkiego pierwszego kufla. I Goli mimo, że był jedynym krasnoludem w karawanie zamierzał uświęcić tradycję khazadów i otworzyć te beczki z tegorocznym piwem po które zasuwał z Lenkster aż do Risted i prawie spóźnił się a odjazd karawany. Sam Goli mógł być rad, że na tym końcu świata spotkał swojego krajana. Tamten zresztą też był nie mniej zaskoczony. Nie spodziewał się ani karawany ani tym bardziej jakiegoś pobratymca w tej zapomnianej przez krasnoludzkich bogów dziurze. On sam był też przypadkiem.

Wpakował się w obietnicę dostarczenia paczki do rąk własnych Alexowi z Zelbad. Wyraźnie to słyszał: "Alex z Zelbad". To miał być ktoś z gebirgsjaeger z Lenkster więc sprawa się wydawała dość prosta. Więc się zgodził. Po drodze mu było do Lenkster i też tam miał swoje sprawy. No ale okazało się, że owego Alexa z Zelbad nie ma w rejestrze na nowy sezon. Więc pewnie wciąż jest w tym Zelbad. Okazało się, że to jakaś wiocha w górach. No to sprawy się skomplikowały. Ale słowo jest słowo. Gotrikson wziął paczkę, i śmiało ruszył w góry. Niestety okazało się, że po tych górach pętaką się jakieś cholerne wilki. Całymi hordami! Pewnie by go wykończyły no ale prawie w ostatniej chwili przyszło mu na pomoc jakichś dwóch pastuchów co pochodniami i krzykami odpędziły wilki jakie już rozwaliły nogę krasnoluda i szykowały się to samo zrobić z jego gardłem. Sprawy więc skomplikowały się troszkę bardziej. No ale zaraz wyprostowały! Bo okazało się, że ci dwaj to są właśnie z Zelbad więc prawie dotarł na miejsce. I chyba ci dobrzy ludzie zanieśli go do swojej wiochy bo obudził się już na miejscu. No nic to, dzielny i wytrwały Gotrikson pomyślał, że odda tą paczkę jak jest na miejscu, wyzdrowieje i wróci do Lenskter. Ale sprawy się nieco bardziej skomplikowały.

Okazało się, że ten Alex to raczej ta Alex. Co bardzo zdumiało khazada. Bo takiej możliwości nie brał wcześniej pod uwagę. A imię rzeczywiście dość uniwersalne a nie przyszło mu do głowy pytać o to wcześniej. Cały czas było, tylko, że “Alex z Zelbad”. Ci z Zelbad też do końca nie byli pewni bo mieli jednego Alexa no ale on był ojciec, i rodzinę miał i nigdy nie był w Gebirgsjager. Więc chociaż “Alex” i “Zelbad” się zgadzało to reszta raczej nie.

No i była Alexandra jaką zwykle wołali Alex. Tak bardzo, że ona sama też już od dawna tak się przedstawiała i reagowała na to zdrobnienie. Trochę dziwna była bo zamiast szykować się chłopa znaleźć to w zeszłym sezonie poszła w niziny, do Lenkster właśnie. Potem wróciła przed zimą. A teraz znowu poszła. Ale nie do Lenskter tylko do tych zbójników. No i sprawy dla Gotriksona znów się skomplikowały. Bo słowo jest słowo a obiecał dostarczyć paczkę do rąk własnych. Więc jak się wykuruje do reszty pewnie ruszy na poszukiwania tych zbójników i Alex z Zelbad. Sam Goli niezbyt mógł mu pomóc bo jak rozmawiali to już było sporo po tym jak Petra z pieszymi wyjechała z Zelbad a potem jak wrócili mokrzy i zmarznieci to i tak się okazało, że ich nie znaleźli. Póki co Goli zamierzał wypić na jego cześć coś z tego nowego piwa skoro dzisiaj było święto krasnoludzkiego piwa. Tamten trunków nie miał bo ze swojego majątku miał tyle co na sobie. Poza toporem i pancerzem niewiele miał zbytku i to raczej on bazował na gościnie i dobroci mieszkańców Zelbad niewiele mając do zaoferowania w zamian. Dlatego tak ciepło się o nich wyrażał.


---



- Myślisz, że długo będzie tak padać? - Petra zagaiła Utę jaka zdawała się mieć talent do przepowiadania pogody. Milcząca zazwyczaj tropicielka chwile wpatrywała się ponure niebo z jakiego padał na ten zimny padół zimny deszcz non stop próbując zgasić ogniska. Ale póki dokładano nowych gałęzi, nawet mokrych, to na to się nie zanosiło. Po chwili dała znać, że na drugim końcu doliny się przejaśnia więc jest nadzieja, że deszcz nie będzie padał do zmierzchu.

- Trzeba rozpoznać strumień. Znaleźć przejście dla wozów na drugą stronę. Wezmę Eryka i jego ludzi. Ktoś jeszcze pisze się na wycieczkę? - niebieskowłosa w spodniach popatrzyła na pozostałych. Uta, Laura i Yvonne nie czuły się najlepiej to dały znać, że raczej wolałyby zostać przy ognisku. Szefowa pokiwała głową przyjmując to do wiadomości i popatrzyła na pozostałych. Póki nie było brodu nie było co ruszać wozami dalej. Ale jak żadnego nie znajdą to był niezły klops z przeprawieniem wozów na drugi brzeg. Dlatego Inez zostawała na miejscu jak nie było jeszcze pewne czy nie będą tu nocować.

- Poproszę w kuchni aby zrobili dla was coś dobrego. Coś ciepłego. Żeby czekało jak wrócicie. - Inez zachęciła ich aby im jakoś wynagrodzić to forsowanie się dla dobra całej karawany. Nawet Petra choć ostatnio coś chodziła markotna uśmiechnęła się do niej wesoło tak jak dawniej bywało znacznie częściej.

- O piękna pani! Dla takiej nagrody i uśmiechu na twym pięknym licu gotowam góry pokonać i morza przepłynąć! - zawołała dziarsko klękając na jedno kolano przed siedzącą na pniu koleżanką jakby była jakimś amantem z rycerskiego etosu. Złapała się za serce i ucałowała dłoń Inez do kompletu tej kompozycji rozbawiając ją do rozpuku. Zresztą i na innych twarach skupionych przy ognisku pojawiły się uśmiechy rozbawienia tym małym, żartobliwym skeczem.

- Dobrze to ja chyba też się skuszę. Może nie spadnę z siodła ani nic takiego. - powiedziała Yvonne zachęcona na tyle aby się zgłosić. I faktycznie z grzbieru wierzchowca łatwiej się podróżowało niż na wałsnych nogach. A z obecnego składu grupy zwiadowczej tylko Petra miała konia.

- O piękna pani, twa śmiałość i poświęcenie może konkurować tylko z twoją urodą i wcziękiem. - kuszniczka w spodniach dalej komediowała składając teraz hołd kolejnej pani jaka zdecydowała się dołączyć do grupy rozpoznawczej.


---



Mecha 17

Odporność terenowo - pogodowa (ODP + skille)


Melissa 35+10+10+10=65-20=45; rzut: https://orokos.com/roll/947322 46; 45-46=-1 > remis = mod 0; nie jest tak źle ale ostatecznie może być

Davandrel 35+10+10=55-20=35; rzut: https://orokos.com/roll/947323 41; 35-41=-6 > remis = mod 0; nie jest tak źle ale ostatecznie może być

Greta 40+10=50-20=30; rzut: https://orokos.com/roll/947324 6; 30-6=24 > ma.suk = mod 0; jakoś to będzie

Lenart, Will, Hektor rzut: 93 > sp.porażka = mod -25; poty i gorączka, b.silne przeziębienie

Magnus rzut: 74 > śr.porażka = mod -10; słaba gorączka i przeziębienie

Goli rzut: 21 > ma.suk = mod 0; jakoś to będzie

Petra rzut: 45 > remis = = mod 0; nie jest tak źle ale ostatecznie może być

Inez rzut: 13 > śr.sukces = mod 0; jest w porządku

Olga rzut: 26 > ma.sukces = mod 0; jakoś to będzie

Laura rzut: 61 > śr.porażka = mod -10; słaba gorączka i przeziębienie

Uta rzut: 79 > śr.porażka = mod -10; słaba gorączka i przeziębienie

Yvonne rzut: 55 > śr.porażka = mod -10; słaba gorączka i przeziębienie
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline