Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 10-07-2022, 21:50   #294
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 64 - 2526.I.01; wlt; popołudnie (Powiedźmie)

Czas: 2526.I.01; wlt; popołudnie (Powiedźmie)
Miejsce: 4,5 dni drogi od Leifsgard, dżungla, obóz ekspedycji
Warunki: namiot narad; jasno, gwar rozmów, ciepło; na zewnątrz: jasno, odgłosy dżungli, łag.wiatr, zachmurzenie, ciepło


Wszyscy



Było po bitwie. Był już dzień i było po bitwie. Tak wyglądał cały obóz. Dopiero w dzień było widać te straty. Spalone namioty, stratowane namioty, zapach spalenizny, łomot siekier wbijających nowe paliki pod nowe namioty, monotonny stukot młotów jakiw wbijały zniszczone podczas nocnych walk ogrodzenie. Pokrzykiwania sierżantów i bosmanów jacy kierowali tymi pracami. No i ciała. Niektóre z ciał żywych znaleziono dopiero w świetle dnia, podczas prac porządkowych. Większość zginęła w walce lub od ran nie dożywając poranka. Ale w niektórych wciąż tliło się życie. Dopoero w dzień jak była okazja zwiedzić obóz dało się oszacować, że walki musiały toczyć się na całym obwodzie. W nocy to raczej każdy miał dość fragmentaryczny obraz walki na tym kawałku pola bitwy w jakim uczestniczył. No i ciała nieumarłych. Nikt ich nie chciał dotknąć. Ale leżały zgniłe i odarte do kości strasząc swoim widokiem. Niekiedy wydawało się, że wciąż tli się w nich to upiorne życie. Trudno było to poznać bo chociaż ciała były nieruchome i martwe no i wyglądały jak martwe no to przecież w nocy właśnie te ciała chodziły, siekły pordzewiałymi szablami i rapierami więc pewności nie było.

Rano wraz z końcem nocy spadł deszcz. Właściwie mżawka. Akurat jak zaczynało świtać i ta straszna Hexennacht z wolna ustępowała Powiedźmiu. Pierwszemu dniu nowego, 2526-go roku. Tradycyjnie urządzano festyn ku czci zwycięstwa tych co przeżyli tą straszną noc. I jak ona wyglądała tak jak tutaj, na tym zapomnianym przez dobrych bogów, zagubionym w błotnistej, mrocznej, tropikalnej dżungli obozie ekspedycji to właściwie można było zrozumieć dlaczego żywi tak radośnie obchodzą ten dzień. Jaki następował po przeklętej nocy gdzie pogranicze wymiarów i przenikanie przeklętych mocy do tego świata było tak silne.

Kapitan de Rivera jak już w tym bladym, mżystym świcie zrobił pierwszy objazd po obozie, usłyszał pierwsze meldunki od dowódców oddziałów to gratulował ze swojego siodła i dodawał otuchy. Ale głównie to chyba chciał się zorientować na czym stoją. Nie wyglądało to tak źle. W sensie, że udało się obronić obóz przed niespodziewaną napaścią nieumarłych. No ale straty były. O ile strzelcy co walili na odległość i póki ich koledzy na pierwszej linii bronili do nich dostępu to raczej wyszli z tej walki bez większych strat to właśnie z tymi oddziałami zaangażowanymi w bezpośrednie starcie to już było różnie. Większość jakieś straty poniosła.

Gdy mżawka się skończyła skończył się ten poranny letarg gdzie większość wojowników odpoczywała po nocnych zmaganiach a najczęściej byli tak zmęczeni, że kładli się spać w tym w czym byli albo nawer zasypiali na siedząco na ławie, składanym krześle, pieńku jakim siedzieli. Zmęczenie było powszechne. Pewnie dlatego jak de Rivera po tej mżawce zaczął przydzielać zadania to używał głównie tej ciżby służebnej jaka nie była zaangażowana w nocne zmagania. Im powierzył prace porządkowe, stawianie nowych namiotów w miejsce tych spalonych, naprawę tych co się dało naprawić, prace przy tym ogrodzeniu no i z ciałami. Te swoje co jeszcze żyły znoszono do lazaretu. Te co już nie to ich chowano w masowym grobie jaki lud służebny jaki wędrował razem z wojskiem miał wykopać nad brzegiem rzeki. Tu też znalazł zajęcie dla porucznika Carstena. Może dlatego, że miał do niego zaufanie a może dlatego, że był oficerem bez własnego oddziału więc często kapitan mu zlecał różne specjalne zadania. Nie inaczej było tego przedpołudnia. Dostał wezwanie do kapitana a na miejscu okazało się, że ma sporą kupę ciżby do dyspozycji oraz ma za zadanie dopilnowąc by te przeklęte, chodzące trupy wyzbierać co do jednego. Z obozu i okolicy. I zakopać w jakimś dole w dżungli. I najlepiej przygnieść jakimś kamulcem aby już stamtąd nie wylazły. To ostatnie to chyba był żart. No ale zadanie było poważne chociaż niewdzięczne. Widać było po twarzach służby, że nie uśmiecha im się noszenie tych przeklętych zwłok. To już grzebanie swoich zmarłych wydawało się czymś o parę oktaw mniej nieprzyjemnym. No ale przy okazji miał okazję przekonać się, że te zgniłe ciała i kościeje to w większości były rozisnae wzdłuż ogrodzenia no i na plaży przy rzece. Wewnątrz obozu ich było mało. Pewnie te co na początku ataku zdołały dzięki zaskoczeniu wejść do obozu od strony rzeki. Ale pojedyncze sztuki to jakoś się z nimi rozprawiono. Tylko jedna grupka ciał była z kilkadziesiąt kroków na zewnątrz obozu. Podobno tam w nocy kapitan poprowadził szarżę na czele konkwiskadorów gdy nieumarli wyłamali tą niezbyt mocną bramę. Szarża ciężkiej kawalerii przebiła się przez nich jak taran a za nią ruszyła część piechoty. Dlatego ciała żywych i nieumarłych znajdywali teraz także na zewnątrz bramy, tam gdzie w nocy toczyły się walki.

Dość powszechne było zdumienie tym niespodziewanym odwrotem nieumarłych. Bo chociaż z urywków rozmów tu i tam, od lazaretu po naprawiane ogrodzenie trudno było słuchać detali to ogólny kontrkst dało się uchwycić. Dla pozostałych ten odwrót nieumarłych był bardzo zaskakujący. Może nigdzie tym przeklętym trupom nie udało się wedrzeć do obozu a tam i tu żywi zdawali się być w przewadze. Jednak potęga nieumarłych leżała także w tym, że nie zważali na własne straty i z przysłowiowo trupim uporze parli do przodu bez zmęczenia i wahania. Ile sił starczyłoby żywym aby stawiać im opór nie było do końca pewne ale na pewno wszyscy dziękowali dobrym bogom za ten niespodziewany odwrót. Szeptano, że to może przez to, że Hexennacht już się kończyła i tracili moc czy coś takiego. Faktycznie gdy walki niespodziewanie zamarły to już wiele tej nocy nie zostało chociaż jeszcze panowały nocne ciemności.

Dopiero w południe uporano się z większością prac. A ci co nie pracowali wstawali w miarę pokrzepieni snem. Kuchnia stanęła na wysokości zadania a w południe, gorące i pochmiurne, całkiem przyjemnie było tak zwyczajnie i tradycyjnie stanąć w kolejce z miską i łyżką w ręku jakby nic się nie stało. To i ciepły posiłek w żołądku chyba najbardziej świadczyły żywym, że udało im się przetrwać tą przeklętą noc i wciąż są żywi.

- Powiedźmie! Dzisiaj jest powiedźmie! Świętujmy! - rozległy się tam i tu odgłosy. I ten świąteczny i radosny nastrój zaczął stopniowo pochłaniać zmęczenie i grozę ostatniej nocy. Zwłaszcza, że już raczej nie było ciał ani żywych ani nieumarłych na widoku.

Carsten miał okazję spotkać się ze swoimi towarzyszami jeszcze w te mrzyste rano. Zanim dostał wezwanie do kapitana. Na szczęście nic im nie było. Bastard przywitał go wesołym merdaniem ogonem i podskokami ciesząc się, że jego pan wrócił. Esteban i Babette też wyszli z tej nocy cało. I niezmiernie się z tego cieszyli. Tak samo jak z widoku czarnowłosego Sylvańczyka. No a potem jak dostał od kapitana nowe zadanie to musiał pożegnać się z imperialną szlachcianką.

- Bardzo ci dziękuję za pomoc rycerzu. Nie wiem czy dałabym sobie z tym wszystkim radę sama. Jak mogę ci wynagrodzić twoją odwagę i poświęcenie? - zapytała zanim się rozstali. Na odchodne jednak prosiła aby nie chwalił się za bardzo tym co się wiązało ze zdobyciem medalionu bo pewnie łatwo by było zrozumieć te słowa dość opacznie.

Bertrand trafił do lazaretu. Jako oficera no i kolegę to zajmował się nim sam Cezar. Kazał mu zdjąć ubranie aby mógł obejrzeć ranę, potem ją oczyścił, zacerował. To cerowanie nie było przyjemne bo trzeba było raz za razem wbijać igłę w żywe ciało aby szfy dobrze trzymały. Jednak estalijski medykus był zdania, że nie jest tak źle i w parę dni powinien się z tego wylizać. No i tam ich znalazła Isabella. Przejęła się bardzo.

- Bertrandzie! Oh, na Panią, co ci się stało!? Wyjdziesz z tego? Cesarze czy to coś poważnego? - podbiegła do nich wyraźnie przejęta i chciała się upewnić, że jej starszy brat jest i zostanie żywy. Kawaler Arrarte uspokoił ją jednak tak samo jak przed chwilą jej brata a swojego pacjenta, że to nic poważnego. Mógł mieć rację bo Bretończyk chociaż czuł ból w zranionym boku a ten wymagał ostrożności w ruchach bo bolało go jeszcze bardziej jak się ruszał. No ale nie pierwszy raz podobnie oberwał więc zdawał sobie sprawę, że nie jest tak źle i werdykt Cesara wydawał się trafny. Jego kusznicy też wyszli bez większego szwanku z nocnych starć. Nie byli zaangażowani w bezpośrednią walkę tylko bez końca ładowali i strzelali. Żaden z nieumarłych oddziałów do nich nie doszedł. Musiałby zresztą najpierw przebić się przez pikinierów Rojo, potem jego kuszników albo jakoś obejść ich z flanki.

Ale wreszcie, już po południu, kapitan de Rivera znów wezwał swoich oficerów i doradców. Podobnie jak prawie równo dobę temu tylko wtedy szykowali się na tą noc przeklętych mocy a teraz już na szczęście byli po. Przez te pół dnia dowódcy mogli dokładniej zorientować się w sytuacji i stanach podległych im oddziałów niż tak na gorąco rano. To składali teraz dokładniejsze raporty. Ogólnie wydźwięk niezbyt różnił się od tych porannych tyle, że teraz było więcej detali. Część strat rokowała nadzieję na zmniejszenie o ile zespołowi Cesara uda się ich odratować w lazarecie. Ale to się miało rozstrzygnąć w najbliższych dniach a na tą chwilę i tak byli wyłączeni z wszelkich aktywności. Niemniej tu też zaczynał się udzielać ten radosny nastrój jaki docierał przez ściany namiotu. No i w końcu było to Powiedźmie! Dzień święty i okazja do festynu.

Kapitan de Rivera też zaczął sypać pochwałami dla tych co się szczególnie wyróżnili męstwem lub trzeźwością umysłu. Jak porucznik Yago Esperanza co wraz z nim w krytycznym momencie przy bramie zaszarżował na szturmujące ją oddziały wrogiej piechoty. Albo pancerną kapitan Koenig której początek kontrszarży jeszcze widział z siodła na własne oczy i zrobiło to na nim ogromne wrażenie.

- My jesteśmy Gwardia. My jesteśmy najlepsi. - odparła dumnie dumna kapitan. Ale po ostatniej nocy chyba nikt nie mógł odmówić atutów jej i jej oddziałowi. Nawet jeśli do tej pory klecząca blachami pancerzy ciężka piechota nie miała za bardzo okazji aby się czymś wykazać albo zabłysnąć.

- Ale chciałam zwrócić uwagę, że wszyscy walczący przy rzece stanęli na wysokości zadania. Na moim lewym skrzydle Zoja nieźle dała popalić temu plugastwu. A na prawym pikinierzy kapitana Rojo w ostatniej chwili zalepili skrzydło. Bo już się bałam, że dostaniemy atak z flanki. A potem kawaler de Truville poprowadził milicję i też zalepili dziurę między nami już pod koniec. A potem to nie wiem co się stało. Wyglądało, że te zdechlaki odwróciły się i wróciły do rzeki. Tak po prostu. - brunetka siedziała w swoim kaftanie jaki zakładała pod ciężkie, imperialne blachy. Więc była tak w połowie na bojowo. Ani w pełnej zbroi jak wczoraj ani tak na lekko, w samej koszuli i na bosaka jak zwykle chodziła po obozie. Swój wielki miecz położyła na stole przy jakim siedziała a u pasa miała tylko ten krótki, jaki ona i jej gwardziści nosili w specyficzny sposób. Z tyłu i rękojeścią tak poziomo, że czasem nawet była niżej niż ostrze w pochwie. Traktowali ten krótki miecz jako broń rezerwową bo jak było w nocy widać głównie polegali na swoich wielkich mieczach. Ale po obozie jak już zabierali to właśnie ten krótki miecz bo ich główna broń była zbyt wielka i nieporęczna aby ją wszędzie taszczyć ze sobą. A jednak to właśnie ta pancerna kapitan która wzbudziła taki podziw i wręcz zachwyt dowódcy stała się jakby rzeczniczką sąsiednich oddziałów i ich dowódców. Zwłaszcza tych co walczyli najbliżej niej i pewnie miała jakąś świadomość co tam się działo a tych dalszych niekoniecznie.

- Doprawdy? - dopytał się kapitan ale imperialna oficer potwierdziła swoje słowa skinieniem głowy. De Rivera więc skinął swojemu skrybie a ten coś zapisał w otwartej księdze.

- Oj tak. Dobrze, że u nas gwardziści i nasza dzielna i piękna kapitan była na prawej flance to się o nią nie martwiłam. Tylko tymi co przed nami. I dobrze, że sobie ci przeklęci poszli bo jeden oddział w końcu wyrżnęliśmy ale z tym drugim co spadł na nas zaraz potem to ciężko było Nie wiem ile byśmy jeszcze wytrzymali. - białowłosa Kislevitka siedziała w samej koszuli. Chociaż pewnie świeżej a niej tej brudnej, podartej i przepoconej w jakiej walczyła w nocy. Za szerokim pasem miała wsadzone dwa pistolety a u pasa swoją kislevską szablę. Potwierdziła słowa imperialnej oficer no i przyznała, że jak dla niej i jej wilków morskich to odwrót nieumarłych nastąpił w ostatniej chwili jak już nie była pewna ile jeszcze żywi wytrzymają w tym starciu. A w końcu ona był zaufaną przyboczną kapitana z jego starej załogi no a oni jego marynarzami więc słuchał jej uważnie.

- Jeśli można panie kapitanie. - w pewnym momencie odezwała się milady von Schwarz. Znów wyglądała dostojnie i dystyngowanie. Roztaczając wokół siebie aurę chłodnej elegancji i dobrych manier. Miała ładnie ułożone włosy, z piękną kolią rzadkich, czerwonych pereł na szyi i wyglądała jakby dopiero co wyszła z salonu albo za chwilę miała tam iść. I w ogóle nie przypominała tej zmokłej, krzyczącej kury w ociekającej wodą sukni i ciemnymi, mokrymi strąkami włosów opadającymi na bladą twarz. Można było sądzić, że to dwie całkiem różne kobiety. Kapitan i reszta dowódców jak zwykle udzielił jej głosu więc kontynuowała.

- Ja wiem, że ze mnie żaden oficer ani generał. I uważam, że wszyscy byliście wspaniali ostatniej nocy. Bez was zalałaby nas te śmierdząca hołota. - zaczęła elegancko a twarze rozjaśniły się uśmiechami słysząc taką pochwałę z ust tak pięknej i eleganckiej damy.

- Chciałabym jednak pochwalić porucznika Carrerę i jego ludzi. Rzucili się jak lwy na tych wychodzących z wody obszarpańców. Dzięki czemu mogliśmy być bezpieczni w głębi obozu. - szlachcianka zwróciła uwagę na puklerzystów młodego porucznika. Którzy walczyli nieco na uboczu i trochę z dala od centrum i prawego skrzydła więc ich działalność mogła im umknąć. Ale akurat na początku walki von Schwarz była świadkiem ich szarży i teraz skoro była okazja do pochwał odwagi, wytrwałości i dzielnych czynów to nie omieszkała o tym wspomnieć. Młody porucznik aż się rozpromienił zyskując takiego świadka swoich czynów. Ale na tym imperialna uczona nie skończyła.

- I jeszcze jak można to bym chciała wspomnieć o poruczniku Carstenie. Był u mego boku i zadbał o moje bezpieczeństwo nie dopuszczając żadnego wroga do mojego boku. Chciałabym teraz złożyć mu podziękowania skoro jest okazja. - szlachcianka obdarzyła czarnowłosego Sylvańczyka czarującym uśmiechem jaki zdawał się promienieć na cały namiot. I chyba nie jeden kawaler w lśniącym pancerzu teraz chętnie by był na jego miejscu aby zasłużyć sobie na taki uśmiech. Ale o wyczynach z rycerzem i medalionem nie zająknęła się nawet słowem.

- A właśnie jak już mówimy o waszej dwójce… - odezwał się czarnobrody kapitan jaki chyba jako jeden z niewielu nie podzielał tej radosnej atmosfery jakiego ośrodkiem była szlachcianka o czarno - czerwonych włosach. Jakoś zniknął im z oczu przez większość dnia ale i on i oni mieli pewnie swoje zajęcia. Spotkali się dopiero tutaj, na tej naradzie. Teraz odezwał się jakby zamierzał dorzucić dziegciu do tej beczki miodu. I to właśnie zrobił.

- Ona w nocy ukradła mi mój medalion! A on był razem z nią! - kapitan Rojo rzucił gniewnie oskarżenie pod adresem Vivian i Carstena. Widocznie nie zamierzał im zapomnieć i puścić płazem tego numeru z wczoraj jak niezbyt mógł coś przeciwdziałać związany walką z nieumarłymi. Ale tak jak im obiecał nie zapomniał i jak tylko trafiła się okazja to zaczął działać. Oskarżenie tak zaskoczyło pozostałych, że zrobił się szmer niedowierzania. Takie pospolite przestępstwo jak kradzież? I to z rąk tak dystyngowanej i dobrze wychowanej damy?

- Możesz to wyjaśnić Maurizio? - poprosił kapitan swojego kolegę po fachu z jakim się znali jeszcze sprzed tej ekspedycji. Czarnobrody kapitan wzburzonym głosem wiele do wyjaśniania nie miał. Ale zdarzenie było krótkie i zaskakujące. Carsten złapał go w trakcie walki z trupami i mówił coś o medalionie, w ogóle nie miał pojęcia jakim i o co mu chodzi. A potem Vivian złapała go za rękę i zerwała ozdobną bransoletę która była pamiątkowa i wiele warta! A nie mógł ich ścigać bo nie chciał zostawiać swoich ludzi. Jak de Rivera usłyszał ta wersję popatrzył na Vivian i Carstena. Ale pierwsza odezwała się szlachcianka.

- Bardzo za wszystko przepraszam. To moja wina. Carstena poprosiłam tylko o asystę i ochronę. Za tą bransoletę przepraszam, nie powinnam tego robić. Ale poniosła mnie ta gorączka chwili. Gdzieś ją potem zgubiłam. Ale proszę. Mam nadzieję, że to małe zadośćuczynienie wynagrodzi ci kapitanie twoją stratę i krzywdy moralne. - szlachcianka wstała i ku zaskoczeniu wszystkich zdjęła z szyi tą krwistoczerwoną kolię pereł i podała ją czarnobrodemu kapitanowi. Teraz ten się chyba nie spodziewał takiego obrotu sprawy. Bo machinalnie wziął ten podarek i obracał go w dloniach. Na tym świecie były rzeczy cenniejsze niż złoto. I perły uważano za bardziej stylowe i w lepszym guście niż dość powszechne złoto. No chyba, że ukształtowane mistrzowską ręką złotnika. I to chodziło o klasyczne, białe perły. Cenniejsze były czarne bo były jeszcze rzadsze a równie piękne. Ale czerwone trafiały się tak rzadko, że wydawały się tylko tutejszą legendą. A właśnie kolię takich pereł podarowała Vivian von Schwarz rozgniewanemu na nią kapitanowi. Ten w końcu rozpogodził się udobruchany takim podarkiem i ślicznymi przeprosinami od ślicznej damy i chyba był gotów puścić incydent wczorajszej nocy w niepamięć. Nawet rozbawił towarzystwo jak sam założył sobie na szyję ten czerwony podarek.

O zmierzchu miał być apel poległych ostatniej nocy. I msza za zmarłych oraz dziękczynna dla dobrych bogów. Z racji tego, że nie mieli żadnego kapłana to miał ją poprowadzić główny dowódca wyprawy tak jak to się działo na statku jak był na pełnym morzu a nie było na pokładzie kapłana. A potem miała być wieczerza i chociaż taki symboliczny festyn. Dla oddania czci dobrym bogom no i z radości za przetrwanie tej plugawej nocy.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline