Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 02-08-2022, 01:29   #7
Aro
 
Aro's Avatar
 
Reputacja: 1 Aro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputację
TW: Post zawiera nieoznaczone lekkie (non-explicit) treści BDSM oraz nawiązania do emocjonalnej manipulacji.




“Stosuj się do świata,
Ubierz w uprzejmość oko, dłoń i usta”
- “Makbet”, William Shakespeare



Dawniej

“Czerwony Młyn” był lokalem pospolitego sortu i taką klientelę sobie cenił. Wszystko w życiu i naturze miało swoje miejsce i nie inaczej było z tym lunaparem wciśniętym na skraj jednego z mętnych kanałów Perpignanu. Kamienica ze skromnym wewnętrznym dziedzińcem, odrestaurowana nakładem czasu oraz pieniędzy przez Pascala Moulina, piastowała w mieście specyficzne miejsce - dla biedoty w nędznych, szmaciano-drewnianych konstrukcjach, które mieli czelność nazywać budynkami, jawiła się niczym szczyt luksusu, architektoniczny biały kruk czy legendarny pałac króla o złotym dotyku; dla uprzywilejowanych bogaczy w metaforycznych wieżach z kości słoniowej z kolei jawiła się nijak, pozostając jedynie gniazdem marnych rozrywek godnych jedynie maluczkich i nic nieznaczących mrówek, zapomnianym tak prędko jak inne mało istotne detale z życia chamstwa i pospólstwa. W tymże złotym środku właśnie, na pograniczu dwóch światów, “Młyn” odnalazł swoją własną niszę. Rzeczona nisza była starannie pielęgnowana, reputacja kabareto-pijalni ściśle kultywowana jak Perpignan długi i szeroki, strategicznie podsycana plotkami o innych, bardziej... osobistych usługach oferowanych w murach kamienicy. O klientelę dbano w “Młynie”, równie gorliwie jak o odpowiedni jej dobór w zgodzie z charakterem przybytku. “Pospolitość aż do bólu”, chciałoby się rzec. Czasami tylko przeplatana przyjezdnymi czy miejscowymi nuworyszami z głodem wrażeń.

Głód, bez znaczenia czy był głodem fizycznym czy metaforycznym, szło zaspokoić w “Młynie”. Gusta i smaki bywały różne, ale personel lokalu gościnność miał we krwi. Tak jak Jehan Amelien Baudelaire, który swoje życie w Perpignanie zbudował właśnie wokół tego lokalu, z przyjaźnią z Pascalem stanowiącą fundament tejże konstrukcji. Budowa nie trwała długo; tam gdzie Matka Natura poskąpiła Frankijczykowi tradycyjnie męskich przymiotów, tam podarowała mu inne. Nie poskąpiła mu chociażby urodziwej twarzy, która z łatwością mogłaby należeć do jakiegoś marmurowego bożka, czy melodyjnego i delikatnego głosu, którym potrafił zjednać sobie ludzi. Naturalna charyzma była jego największym atutem, wzmacniana jeszcze bardziej przez odpowiednie wychowanie i doświadczenia, z czego Jehan doskonale zdawał sobie sprawę. Finezja była jego forte, o potędze fizycznej mógł tylko pomarzyć. Szczęśliwie jednak, starodawna maksyma że “wiedza to potęga” nic nie straciła na prawdziwości nawet przez Eshaton. Wiedza dalej stanowiła cenny towar, ba!, można było pokusić się o stwierdzenie, że zyskała nawet na wartości w tym nowym porządku świata. Każdy w tym frakcjonowanym świecie był nośnikiem informacji mniej lub bardziej ważnych. Każdy miał też swoją cenę, swoje słabości i swoje grzechy. Przepływ informacji leżał teraz w rękach brokerów, takich jak Jehan - czule i starannie tkających swoje sieci, zbierających kontakty i do bólu pragmatycznych manipulatorów.

A że cenna wiedza wymagała poświęceń, cóż...

C’est la vie.




Kruczowłosa Losaneta, prawa ręka ochmistrzyni na usługach jednej z Rodzin Górnego Miasta, prowadziła samotny żywot. Z twarzy znaczonej znamieniem przyrodzonym i śladami po ospie, zielone oczy z zazdrością i smutkiem spoglądały na radosne pary złączone czułymi uczuciami, desperacko pragnąc tegoż samego. Losaneta o brzydkiej twarzy nader wszystko pragnęła uwagi kawalera, bliskich chwil i przyjaznego ramienia.

Jehana poznała pod piekarnią, z której codziennie odbierała pieczywo dla jaśniepani, przypadkiem zderzając się z nim w wejściu pewnego deszczowego dnia. Piękny i szarmancki Jehan, który zawsze był dla niej taki miły, który zdawał się darzyć ją sympatią i który z czasem stał się jej powiernikiem. Jehan, który zawsze gotów był wysłuchiwać jej narzekań na ochmistrzynię, opowieści o Rodzinie czy plotek zasłyszanych od innych służek; który zawsze służył wsparciem czy dobrą radą, czasami nawet ramieniem na którym mogła się wypłakać. Jehan, do którego zaczynało należeć jej serce.


Jehan, który sycił jej głód oszczędnymi okruchami, strategicznymi słowami i starannie cyzelowanymi gestami.

Jehan bez cienia skrupułów za marmurową fasadą.




Babunia Berta, jak czule zwano jedną z rynkowych sprzedawczyń, wiele już w życiu przeszła. Wiekowa kobieta była stałym punktem dzielnicy, od lat zajmując ten sam stragan na targowisku i sprzedając swoje domowe wyroby, nie zjawiając się na swoim stanowisku tylko parę razy przez ten czas, gdy musiała pogrzebać swoich synów i dwójkę wnucząt. Babunia lubiła i ceniła sobie swoją rutynę dnia codziennego, późnym popołudniem zwijając stragan i ciągnąc resztki towaru z powrotem do mieszkania na dwukółce, ale gdy pewnego dnia uczynny młodzieniec zaoferował jej pomocną dłoń, przyjęła ją z wdzięcznością.

Jehan prędko stał się częścią rutyny Babuni, częściej niż rzadziej - o ile inne rzeczy czy sprawunki nie wymagały jego uwagi - zjawiając się przy jej straganie na kilka minut przed zamknięciem targowiska, by pomóc w wędrówce do domu. Z czasem zaczął nawet odwiedzać staruszkę w jej mieszkaniu, często z drobnym upominkiem w kieszeni czy nawet butelką wina zwędzoną z “Młyna”. Babunia była nie tylko kornukopią życiowych lekcji i anegdotek, ale jej status ukochanej osiedlowej osobistości i własny stragan na rynku oznaczały, że wiele plotek, pogłosek i wieści obijało się o jej uszy. Rzecz oczywista, że dzieliła się nimi z Jehanem, którego traktowała jak własnego wnuka.


Więź i sympatia okazały się być dwustronne w tym przypadku, do czego Jehan nie przyznawał się nawet przed samym sobą.




Bastien Batisse nosił na swoich obszernych barkach nie lada ciężar odpowiedzialności. Od młodzieńczych lat z przymusu przejmując rolę opiekuna swojego rodzeństwa, następnie wstępując do straży miejskiej i z czasem obejmując jakże prestiżowe stanowisko zastępcy zarządcy portu. Presja życia naciskała nań ze wszystkich możliwych stron, nie zostawiając ani chwili wytchnienia i dodając tylko do ciężarów, zmuszając go do przybrania maski pewnego siebie stoika, odpowiedzialnego i sumiennego obywatela, perfekcjonisty w każdym calu. Persona, jaką na co dzień przywdziewał Bastien, rozsypywała się w pył gdy miał tylko chwilę dla siebie, gdy w ciemności swojej sypialni niemiłosiernie rozkładał samego siebie na czynniki pierwsze, nienawidząc przywdziewanej maski, jakże dalekiej od tego kim był naprawdę.

Przypadkowe spotkanie pewnego wieczoru, w jednym z portowych barów, okazało się być uśmiechem Fortuny. Jehan okazał się być tym wszystkim, czym Bastien chciał być. Nie musiał nikogo ani niczego udawać i Batesse, mimo że przerastał Frankijczyka wzdłuż i wszerz, czuł się przy nim mały. Sama naturalna siła prezencji i osobowości blondyna miażdżyła Bastiena, wciągając go w maelstrom szaleńczych myśli. W jednej chwili, w ułamku sekundy, postanowił włożyć całą swoją siłę w dalszą grę, chcąc dalej pławić się w jego obecności, zbudować swoją fałszywą personę na nowo, by zaimponować Jehanowi... Ale nie tego potrzebował. Jehan wiedział lepiej, prędko przejrzał jego grę.

I nagle zniknęła presja. Bastien nie musiał już udawać, odnajdując sposób na zrzucenie z siebie ciężaru, za zamkniętymi drzwiami pchnięty eksperymentalnymi gestami ku wolności.

Ku wolności, którą odnalazł w bólu. W dłoni zaciśniętej i ciągnącej za kędzierzawą czuprynę, w smukłych palcach zaciskających się na gardle. W ustach muskających ucho, z których spływał słodki jad. Werbalne sztylety, wokalizujące najgłębiej skrywane myśli i odzierające go z kokonu fałszu. Żelazne melodie komend nieznoszące sprzeciwu, zwiastujące poniżenie lub pokutę. Ukąszenia skórzanego pasa, zostawiające za sobą czerwone pręgi na oliwkowej skórze. Żelazny uścisk na szczęce, ślad uderzenia na twarzy.

Wolność w uległości.


Bastien był osobistą klęską Jehana, obracając w pył jego zasadę niemieszania pracy z przyjemnością. Bądź, co bądź, Baudelaire był tylko człowiekiem.

A całkowita kontrola nad pół-Hybrispańczykiem była jak narkotyk.




22 sierpnia 2595, szlak z Pradesu do Perpignanu

Schludnie odziany Baudelaire, kurtuazyjny i starannie cyzelujący słowa, przy pierwszym poznaniu rzadko kiedy jawił się komukolwiek jako przewodnik po dziczy. Był miejskim zwierzęciem na wskroś, znał się na rzeczy i odnajdywał w Perpignanie jak ryba w wodzie, ale gdzie takiemu było wyrywać się na prowincję? Drobny młodziak o łagodnych rysach, z jasną kaskadą włosów rozlewającą się za ramiona, prędzej przypominał panicza jakiegoś mieszczańskiego rodu, aniżeli najemnego przewodnika i tylko szło czekać, aż wyjdzie szydło z worka i okaże się, że Baudelaire słabo nadawał się na szlak. Jakież było tedy zdziwienie, gdy Jehan trudy i znoje podróży znosił bez słowa skargi, z brudem pod krótko obciętymi paznokciami, pyłem i kurzem na twarzy czy włosami sklejonymi potem. Nawet na temat okolic Perpignanu okazał się posiadać bogate zasoby wiedzy, niemalże tak encyklopedyczne co na temat samego miasta Bordenoirów, których wisior nosił na szyi. Zaiste, przewodnik idealny.

Do samej karawany pasował jednak niby pięść do nosa, wyróżniając się nawet w tej zbieraninie mogącej podchodzić pod kalejdoskopową karawanę. Sama alabastrowa skóra, nietknięta przez letnie słońce, przywodziła na myśl wampiry ze starych opowieści, zwłaszcza że na skąpanym w żarze szlaku Jehan stawiał tylko na prostą koszulę i podwinięte rękawy, czasami nawet rozsznurowając materiał po splot słoneczny. Srebrne widma półksiężycowatych blizn na ciele od czasu do czasu łapały światło, ale w zestawieniu z bielą cery mogły równie dobrze być nieuchwytnym mirażem. Wyblakły płaszcz w kolorze królewskiej purpury, jaki Baudelaire przywdziewał gdy zachodziło słońce, zdradzał ślady częstego użytkowania i wprawne oko mogło dostrzec, że był wzmacniany od środka i służył Bordenoirowi za pancerz. Jehan podróżował lekko, w przeciwieństwie do reszty. Ubranie na plecach, parę niezbędnych podróżnych akcesoriów, mizerykordia o posrebrzanej rękojeści i krótki łuk z kompletem strzał. Nic, co za bardzo mogłoby obciążać jego samego czy wynajętego od Jednookiego Mustafy na tą okazję konia.

Jak lekko podróżował, tak lekko odnajdywał się w karawanie i mieszanej zgrai, nie wchodząc nikomu w paradę ani nie narzucając nikomu swojego towarzystwa. Zawsze kurtuazyjnie i z uśmiechem na twarzy odpowiadał na pytania innych, zabawiał anegdotkami jeśli ktoś sobie tego życzył lub dzielił się wiedzą na temat okolicy jeśli w kimś odezwała się ciekawość, dbając o kulturę wypowiedzi i odpowiednią tytulaturę, nie szczędząc “mości panów”, “mes amisów” czy - w przypadku Anji - “nadobnych panienek”. Gdzie należało i wymagała tego etykieta kłaniał głowę i zniżał wzrok, elementarne zasady savoir-vivre’u znając na wylot. I tylko czasami, gdy był pewien że nikt nie zwracał na niego uwagi, Jehan pozwalał sobie na długie, analizujące spojrzenia zielonych oczu.

Piątkę dzikich szczeniąt w awangardzie, których ujadania i szczeknięcia można było podsumować jako żałosne próby pokazania, którego z nich Matka Natura obdarzyła największym kutasem, Jehan trawił najgorzej. Pomimo ostrej niechęci do kwintetu idiotów, nie mógł odmówić sobie obserwacji ich dynamiki i zachowań wiedząc, że za buzującym testosteronem i patologiczną potrzebą samochwalstwa mogły kryć się nie lada słabości czy kompleksy, których nawet ojcowskie bogactwa nie były w stanie stłamsić. Ruiza z kolei unikał jak ognia. Jeśli bogaci tatusiowe zawierzyli mu nie tylko bezpieczeństwo swoich synów, ale i ufali że w razie potrzeby utemperuje ich pociechy, Jehan nie miał najmniejszej ochoty na znalezienie się w centrum uwagi starszego Miecza.

Rentona również omijał szerokim łukiem, ale z zupełnie innych, bardziej przyziemnych powodów. Sierżant Rezysty najzwyczajniej w świecie sprawiał wrażenie kogoś, kto chciał być zostawiony w świętym spokoju i Jehan nie miał w zwyczaju pchać się tam, gdzie zdecydowanie go nie chciano. Durmont z kolei, chociaż przyjemnie było na nią patrzeć, ignorował z pobudek czysto ideologicznych, zdecydowanie będąc przeciwnikiem idei szlachectwa, wyjątkowości przez urodzenie i wyższości z racji pochodzenia. Roszczeniowa szlachta, która na nic w życiu nie zapracowała, nie zasługiwała wedle Jehana na swój status. Pozycję i przywileje należało sobie w życiu wyrobić, a nie dostać z racji bycia wypchniętym z odpowiedniej macicy.

O wiele mniej przemyśleń Bordenoir miał na temat swojego pracodawcy, któremu robił za przewodnika. Jehan był wszak profesjonalistą i doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że - jak mawiali poeci - nie należy srać tam, gdzie się je. Wobec czego Kuoro Wanadu traktował z należytym mu szacunkiem, nie dopatrując się w nim przywar czy kłopotliwych cech, ani nie posyłając w jego stronę mentalnych wiązanek. Liczyło się tylko, że Neolibijczyk płacił mu za robotę. Rzecz miała się za to już zgoła inaczej, gdy szło o ostatnią kolorową osobowość ich orszaku. Yago Swarny wzbudził w Jehanie zainteresowanie niemalże od razu, bynajmniej z racji surowej urody którą Baudelaire postawiłby na równi z urodą Dupont (acz i to grało tu swoją rolę). Nie, w jego przypadku uwagę Bordenoira zawdzięczał swojemu jakże egzotycznemu pochodzeniu oraz naturalnej charyzmie, dzięki której karawana wzbogaciła się o pijanych rekrutów. Perpignan ściągało w swoje obręby wiele przeróżnych ludzi, ale Jehan jeszcze nigdy nie miał okazji na bliższe poznanie kogoś z odległego Pollenu, który w jego głowie urastał do mitycznej rangi. Plotki i opowieści, jedna wspanialsza od drugiej, docierały czasem do uszu Baudelaire’a i był niezwykle skory do przekonania się, czy jest w nich chociażby ziarno prawdy i Swarny, metaforycznie mówiąc, znalazł się na jego celowniku. Szlak nie był miejscem na zawieranie znajomości, nie w takim towarzystwie jak to i nie dla kogoś tak ostrożnego jak Jehan, ale młody Bordenoir już knuł “przypadkowe” spotkanie z Yago w Perpignanie.

Ach, Perpignan. Miasto było już bliżej, niż dalej i Jehan z utęsknieniem wypatrywał powrotu w znajomy miejski labirynt. Cała wyprawa do Pradesu była dla Baudelaire’a jedynie dobrze płatnym zleceniem, nudnym jak flaki z olejem, a górnicza osada równie mdła co jej rezydenci, z których część jechała w ich karawanie i zredukowana była w oczach Jehana do szarej, ponurej i bezimiennej masy. Nawet krajobraz, któremu nie można było odmówić surowego piękna, był Baudelaire’owi na tyle dobrze znany, że mógł z pamięci wymienić punkty orientacyjne leżące wzdłuż szlaku i odległości między nimi. Jedynie odległe pióropusze dymu były nowym widokiem. Nieco niepokojącym, ale odległość mitygowała tenże niepokój. Mimo wszystko marmurowa maska Bordenoira - dotychczas oscylująca między sztucznymi uśmiechami, a uprzejmą neutralnością - drgnęła w krótkim grymasie.

- Allons-y - mruknął pod nosem, gdy furmani w końcu ruszyli dalej.

Jehan szturchnął obcasami boki podstarzałego już wierzchowca, podobnie jak Durmont marząc o ciepłej kąpieli i wypatrując wygód, jakie niosło za sobą miejskie życie.
 
Aro jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem