| Przerzutka z doca Wesa wzruszył obojętnie ramionami na słowa Elizabeth.
- Gorzej mnie wołano - oznajmił, po czym odezwał się w stronę Arthura. - Szejeni dotrzymają umowy. Ta... ceremonia z fajką, to jak wasze przysięgi...
Urwał, jakby szukając odpowiednich słów.
- Jak to mówicie? Przysięga w twarzy Boga?
Oppenheimer w milczeniu przysłuchiwał się wymianie zdań. Przysiadł przy wygasłym ognisku, sięgnął po bukłak by przepłukać z ust posmak fajkowego ziela.
- Jeśli mam być szczery Elizabeth bardziej się obawiam naszego pryncypała. Imperia białych ludzi zbudowane zostały na zdradach, intrygach i kłamstwie, nie inaczej jest z herr McCoyem. Jesteśmy jedynymi osobami, które mogą powiązać go z napadem, ma zbyt wiele do stracenia by zostawić nas przy życiu. Bardzo cię zdziwię jeśli nie spróbuje nas oszukać. Czejeni to barbarzyńcy, ale jeśli Wesa twierdzi, że dotrzymają umowy gotowy jestem w to uwierzyć.
- Bez wątpienia McCoy jest wielką niewiadomą... a na jego miejscu wnet bym doszedł do wniosku, że lepiej nie dzielić się zdobyczą - stwierdził John.
- Ja nigdy nie powiedziałam, że ufam McCoyowi - Sprostowała "Ognista" - Gdyby sytuacja, aby zarobić mnie nie zmusiła to nie pracowałabym z nim. Nie mogę jednak zrozumieć pewnej sprawy. Z jakiego powodu ty dla niego pracujesz skoro nie zależy ci na zarobku? Z całego napadu będziesz miał całe zero, a nawet mniej, bo musiałeś wydać z własnej kieszeni, aby nasz plan się udał. Co cię pcha do tego zdania? - Elizabeth skierowała swój wzrok na "jednookiego demona".
Po pytaniu Elizabeth jedyne zdrowe oko Oppenheimera wydawało się teraz czarną dziurą, ślepiami rekina w których tli się drapieżna zapiekłość. Szubienicznik zastanawiał się nad odpowiedzią, choć bo ta wydawała się oczywista dla każdego kto przyjrzał się temu ponuremu obliczu.
- Ukatrupiony przez Rzymian Nazarejczyk lubił posługiwać się parabolami to i ja spróbuję. Wyobraź sobie psa, który przez większość swojego życia mieszka na farmie i pilnuje zagrody dla świń. Jest uwiązany do łańcucha, ale mu to nie przeszkadza, dobrze wykonuje swoje obowiązki. Do szczęścia wystarcza mu buda, posłanie, miska z wodą, trochę strawy. Pewnego dnia na farmie pojawia się głupiec, nazwijmy go Abe. Decyduje, że od teraz już nie można hodować świń i wszystkie należy wypuścić. Pies z dnia na dzień staje się niepotrzebny. Stary głupi poczciwy Abe spuszcza go z łańcucha, ale pies okazuje się mieć czarne podniebienie. Dziczeje i zaczyna iść za zapachem każdego, kto cuchnie Abe’em. Bo ten smród przypomina mu o życiu, który stracił. Dlatego gotowy jest rzucić się z zębami na każdego kto przesiąkł fetorem tego głupca. Resztę swojego życia poświeci na to by wszyscy, którzy znali, szanowali i wypełniali wolę Abe’a zrozumieli ważną lekcję. Niektórych psów nie wolno spuszczać z łańcucha, bo wtedy dzieją się bardzo złe rzeczy frau Dixon.
Elizabeth zrobiła głupią minę i tylko jej było wiadomo z jakiego konkretnie to powodu, a każdy mógł wyciągnąć z tego swoje wnioski.
- A więęęc… - Przeciągnęła bardzo długo wyraz - W tej opowieści jesteś tym psem spuszczonym z łańcucha, któremu zabrano życiowy cel, dobrze rozumiem? A więc kim jest Abe? I czym są owce?
- Świnie – poprawił „Ognistą” – Czarne świnie. A Abe? Możesz go znać pod imionami Uczciwy Abe, Stary Abe, Wujek Abe.
Oppenheimer splunął pod nogi.
- Chociaż podobno nie znosił tego przydomku i wolał gdy nazywano go po prostu Lincoln. Złoto, które wy sobie przywłaszczycie a ja oddam czerwonoskórym należy do ludzi, którzy wynieśli go na najwyższy urząd w tym kraju i doprowadzili do trzynastej poprawki.
- Pierdolenie. Nie kupuję tego - Rzucił do Oppenheimera James, który miał pecha do porządnej drzemki tego dnia. I poprzedniego. zwlekł się z posłania. Najwyraźniej nie było mu dane odpocząć, więc słuchał, chcąc nie chcąc rozmowy. - Bez paraleli. Nie mieszajmy do tego boga. Tego czy innego. Po prostu staram się zrozumieć, jak były nadzorca niewolników trafił na smycz bandyty, z której już kolejny raz chce się zerwać - dodał ironicznie rewolwerowiec. Zamiast drzemki odpalił sobie kolejnego fajka, wypuszczając kłąb dymu.
|