Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 03-08-2022, 13:49   #13
Aro
 
Aro's Avatar
 
Reputacja: 1 Aro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputację
Szlak z Pradesu do Perpignanu

Jehan na skinienie dłoni Wanadu zrównał się z nim bez chwili zwłoki, nadstawiając uszu z uprzejmością na twarzy, jak zwykle. Gdyby nie byli w siodłach, stałby niczym pomnik z palcami splecionymi za plecami, uważnie wsłuchując się w słowa Neolibijczyka, a tak siłą rzeczy był zmuszony do przyjęcia postawy luźniejszej, niż ta do której zdążył już przyzwyczaić swojego pracodawcę. Czy najnowsze zadanie mu polecone zrobiło na Jehanie wrażenie czy nie, ciężko było określić przez niezmieniony wyraz twarzy, ale zielone oczy zaiskrzyły się gdy Wanadu wręczył mu denary.

- Oczywiście, panie Wanadu - responsował Baudelaire ściszonym tonem. - Aczkolwiek uprzejmie zaznaczam, że najbliższa okazja i sprzyjające okoliczności najpewniej nadarzą się dopiero w Perpignanie. Mniemam, iż pańskim życzeniem jest zachowanie odpowiedniej dyskrecji, a na szlaku o taką ciężką.

A wzrok, który prześlizgnął się po reszcie orszaku dobitnie mówił “zwłaszcza w takim towarzystwie”.




Poniżej Uskoku Alderasa

A miało być tak pięknie... Granica Perpignanu była już niemalże na wyciągnięcie dłoni, zostało w sumie tylko przeciąć krąg wypalonej, jałowej ziemi który to wyznaczał obrzeża terytorium Bordenoirów i byliby o ile nie w domu, to w sumie już u jego progu. Nie do końca w stronach bezpiecznych i pozbawionych zagrożeń, o nie-nie, ale tam za miedzą zagrożenia były przynajmniej znajome i znane, w pewien sposób przewidywalne. ”Le diable on sait”, jak głosiło przysłowie. Na szlaku wszystko się mogło zdarzyć i jedynie uśmiechowi losu zawdzięczali nudę, jaką skąpana była ich wyprawa do Pradesu, oraz szczęściu, które zdawało się być na wyczerpaniu. Jak na złość tuż na finiszu, uprzednio ułożywszy do snu niepokoje i wprowadziwszy ich w fałszywe poczucie (względnego) bezpieczeństwa.

- Malparido - syknął pod nosem Jehan, uciekając się do ulubionego, zasłyszanego od Hybrispanów przekleństwa i zgrzytając zębami.

Wyłaniające się na trakt kształty zwarzyły nastrój prędko, zwłaszcza gdy zarejestrowano ich tożsamość i przynależność. Anabaptyści dla Jehana pozostawali jedynie odległym motłochem religijnych fanatyków, z rzadka kiedy widywanym w Perpignanie czy też okolicach, których dogmaty czy inne światopoglądy dla Baudelaire’a stanowiły zagadkę owiniętą enigmą, którą uważał za niewartą swojej uwagi. Ponurych krzyżaków widywał w mieście jedynie z daleka i teraz, stając z nimi twarzą w twarz, prędko zadecydował że nic, a nic nie zyskiwali przy bliższym poznaniu. I wbrew fantastycznemu mianu, jakie przybrało zbrojne ramię Złamanego Krzyża, Jehan z ubolewaniem wątpił by blokowali drogę w ramach wręczania zaproszeń na orgię. Prędzej krwawą rzeź.

Ale i to nie do końca. Nikt o zdrowych zmysłach nie zrezygnowałby z cennego elementu zaskoczenia, gdyby szykował zbójecki atak. Chociaż i tego Baudelaire nie wykluczał, zezując ponad głowami ariergardy ze swojego miejsca gdzieś na tylnej części karawany, śmigając zielonym spojrzeniem po wszystkich wokoło. To, że w pierwszym odruchu w ruch nie poszło żelazo, było chwilowym ledwo błogosławieństwo. Sytuacja była dynamiczna i prędko mogła obrać niebezpieczny kierunek, biorąc pod uwagę obecność buńczucznych jehammedanów; kierunek bliski hasłu “Deus vult” i pikujący w stronę krucjato-dżihadu. Jehan nie miał najmniejszej ochoty być złapanym w ogień krzyżowy, wzniecony przez religijne różnice. I choć przez chwilę nawet zabawił myśl o widowisku, które sprawdziłoby prawdziwość przechwałek kwintetu idiotów, to koniec końców miał nadzieję że Ruiz wykaże się zimną krwią i trzymać będzie swoich podopiecznych krótko.

Ale że Jehan nie lubił niczego zostawiać w gestii ślepego losu, to cmoknął na konia i podjechał bliżej środka orszaku, stając w strzemionach. Etykieta etykietą, ale rozmowę wolał przeprowadzić zza żywej tarczy w postaci awangardy.

- Bonjour, mes amis!

Melodyjny głos odbił się echem między okolicznymi drzewami. Na twarzy wykwitł ten jego profesjonalny uśmiech, a dłoń nawet spoczęła na sercu w zwodniczo serdecznym geście. Jehan w dupie miał serdeczność, gest był wyważony i przemyślany, uczyniony z pełną premedytacją po prędkiej kalkulacji. Symboliczny okręg z tuszu i sadzy, jaki na stałe zdobił wierzch dłoni każdego Bordenoira, miał sygnalizować wszem i wobec przynależność Baudelaire’a. Oraz zasiać ziarna pod kolejne słowa.

- Podróżujemy pod protekcją Pięści Perpignanu i konsul Elani - oznajmił Jehan. - Sprawy niecierpiące zwłoki wymagają niestety naszego bezzwłocznego powrotu do miasta i chociaż cieszymy się na to spotkanie...

”Jak na widok Pleśni,” dodał w myślach.

- ...z bólem serc musimy nalegać na możliwość dalszej jazdy tout suite. Wysłaliśmy naprzód gońca i zapewne oczekują już nas w Ille-sur-Têt, a być może i samym Perpignanie. Tuszę, że nie mają państwo nic przeciwko?

Z uśmiechem niesięgającym oczu, Jehan przejechał jeszcze raz spojrzeniem po anabaptystach. Dalej niby nonszalancko trwając w siodle, gotów był kontynuować rozmowę z orgiastykami, ale i przezornie gotów był zeskoczyć z siedziska i odnaleźć dogodną kryjówkę na szycie z łuku, na wypadek gdyby cuda dyplomacji (okraszone zdrową dozą decepcji) nie sprawdziły się tutaj. Baudelaire grał z przekonaniem, że krzyżakom nie paliło się do otwartego konfliktu czy naruszenia kruchego pokoju z Perpignanem. Wszak ich enklawy na północy istniały niejako tylko i wyłącznie z cichego przyzwolenia Bordenoirów, którzy w razie potrzeby nie zawahaliby się przed posłaniem jehammedańskich ogarów w tamte strony. Nie wspominając nawet o Neolibijczykach.

Ale te rozważania na temat lokalnej polityki, podobnie jak i kwestię dziwnej obecności anabaptystów w tych stronach, Jehan odłożył na później.

Nie ten czas, nie to miejsce.




__________________________________________________


Jehan zamierza łgać i kręcić, sztucznie nadmuchując znaczenie karawany. Ą-ę, bułkę przez bibułkę będzie insynuować że ich zniknięcie zostanie zauważone przez wysoko postawionych, że w razie zniknięcia będą ich (nas) szukać, itepe. Jakiekolwiek próby wymuszeń ze strony anabaptystów spotkają się z udawanym smutkiem i "przykro nam, ale nie". W przypadku zupełnego zerwania rozmów, czym prędzej opuści siodło i w pierwszej kolejności spróbuje znaleźć kryjówkę (między wozami, w drzewa raczej ucieknie jakby posypała się linia frontowa) i z niej będzie strzelać. Bez brawurowych akcji czy bohaterstwa, bo to nie w jego stylu.

 

Ostatnio edytowane przez Aro : 05-08-2022 o 13:53.
Aro jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem