rok 1878
9 maj
Stan Kansas.
Około południa, dotarli do Ellis City. Kolejne miasteczko na ich drodze, tym razem jednak mniejsze nawet niż poprzednie… ale była i stacja, był duży, kilkupiętrowy(!) hotel, wyglądający na nowy, i to z cegły, nie pasujący za cholerę do miasteczka, masa bydła, wielu kowbojów, no ale ogólnie… dziura.
- Dobra! Dajcie nam 5 minut! - Powiedziała nagle Melody - 5 minut! Nie będziemy spać w byle norze na piętrze kolejnego Saloonu, zobaczycie. 5 minut! - Wyszczerzyła ząbki do wszystkich, po czym zgarnęła ze sobą Elizabeth, i rumaki od bandytów z Ellsworth, i odjechały.
~
Wróciły po 10 minutach, bez zdobycznych koni, ale za to obie roześmiane…
- Jedziemy do hotelu! Ja stawiam! - Zakrzyknęła radośnie panienka Gregory - Ja stawiam, jedziemyyyy!
Jeszcze przed hotelem, zjawiło się kilku czarnych sługusów, którzy zabrali konie do stajni. Juki oczywiście towarzystwo wzięło ze sobą. Weszli do hotelu, z Melody zasuwającą na przodzie… wywołując zgorszenie wśród paru gości, jak i hoteliera, za kontuarem.
- Dzień… dobry… - Skrzywił się na widok wchodzących do przybytku, a indianina to już w ogóle.
- Dzień dobry, dzień dobry! - Powiedziała głośno Melody, błyszcząc ząbkami.
- W czym mogę… pomóc?
- To dobry hotel? Porządny, tak?
- No… tak.
- Chcemy pokoje! Sześć pokoi! Takie cacy pokoje, luksusowe…
- Hmm, panienko…
- Chce pan zarobić, czy nie??
- No tak, oczywiście…
- No to sześć pokoi, takich cacy! Do tego ummm… kąpiel! W każdym pokoju, czysta woda, mydełko, ręczniki.
- Tak…
- Konie już w stajni, nie? Zostajemy na noc…
- Tak…
- No i ten, fryzjer! Dla każdego! Ogolić, włoski przyciąć! I ten… porządny obiad?
- Mamy tu jadalnię, oczywiście…
- Dobra! To jeszcze… piwo do pokoi, tak po dwie flaszki, zimne, i whisky flaszka, jak ktoś będzie chciał. I… praczka by się przydała… i… jakieś przekąski w pokojach. Owoce, mogą być i słodycze, tak za pół godziny, co?
- T…tak… może wszystko być…
- To super! To jeszcze… cygara! Dooobre cygara, tak po dwa.
- Jak sobie panienka życzy. Chwileczkę panienko… - Hotelier z czołem zroszonym potem coś liczył, bazgrając ołówkiem po papierach - To będzie tak 30$...(miesięczny zarobek typowego kowboja)
- No i fajnie! - Melody odliczyła ową zapłatę, kładąc ją przed nim. A na gębie gościa wyrósł wielki uśmiech.
- Kogo wpisać do księgi? - Spytał już wielce uprzejmie.
- Hmmm… - Zamyśliła się Melody - Panna… frau… Fran… ciska… Open..timer? - Wypaliła dziewczyna.
A Oppenheimer zamrugał okiem.
Zresztą hotelier również. Parą.
- Eeee…?
- Ja jestem ze starego świata… kon-ty-nen-tu… - Przesylabowała Melody, szczerząc ząbki.
- Oczywiście… a pani świta?
- Świta? - Melody spojrzała na okno. Było południe.
- Pani towarzysze?
- No tak… towarzysze! Tak!
- Dobrze… - Facet wydał w końcu klucze do pokoi - Miłego pobytu!
- Będzie! - Odparła Melody, po czym pochwyciła pod jedno ramię Elizabeth, a pod drugie zaskoczonego Arthura - Idziemy jeść!
No i udali się wszyscy na posiłek.
~
Zasiedli przy dużym, okrągłym stole. Wystrój hotelu był luksusowy, jadalnia była luksusowa, wszędzie zaś obrazy, wypchane zwierzaki, dywany, damy w sukniach i gentlemani w garniturach, krzywiący się na widok zakurzonej bandy kowbojów i indianina… aż Gregory pokazała parce język, i skrzywili się jeszcze bardziej, a ona zachichotała. Po chwili zjawił się zaś równie "skrzywiony" kelner.
- W czym mogę pomóc? - Spytał wielce zadufanym tonem.
- Co na obiad? - Spytała uśmiechnięta Melody.
- Dziś… stek, lub zupa grzybowa… ekhem… znajdzie się jednak i fasolka… - Kelner się wrednie uśmiechnął.
A Melody również, i przywołała go do siebie paluszkiem. Gdy ten zaś się nieco bardziej zbliżył, i przy niej służalczo pochylił…
- Słuchaj no. Palnę cię w kule, to zaśpiewasz inaczej… nie, nie chcemy fasolki, jasne? - Powiedziała szeptem dziewczyna i zatrzepotała rzęskami, błyszcząc przy tym ząbkami.
- O… oczywiście prosze pani, najmocniej przepraszam proszę pani… - Kelner uśmiechnął się nerwowo.
Posiłek był bardzo dobry. Zarówno
stek z ziemniakiem nadziewanym masłem i serem, jak i
zupa grzybowa ze śmietaną, kto co chciał. Do tego i zimne piwko, woda z bąbelkami, lemoniada, whisky. Czego dusza pragnie.
- Szampana! - Krzyknęła nagle wesoło panienka Gregory, kończąc zupę - Dwie flaszki szampana!
- No co? Nigdy nie piłam… - Zwróciła się ciszej do towarzystwa.
A na deser, było żurawinowo-jabłkowe
ciasto z posypką, miodem i orzechami, do tego bita śmietana… i kawa, herbata? Pyyyyszności. Melody aż zjadła dwa kawałki, a potem masowała brzuch i się cichutko śmiała, że zaraz pęknie.
- Raz się żyje… - Uśmiechnęła się do wszystkich przy stole.
~
Pokoje były duże, i równie wystrojone, co cała reszta hotelu. Luksusy pełną gębą, żyć nie umierać.
Każdy pokój miał i własny "pokój kąpielowy" jak to tu nazwano, z dziwacznym, ponoć francuskim wynalazkiem zamiast bali, zwanym "wanną". W której już oczekiwała ciepła, i pachnąca(!) woda.
A wszędzie krzątali się służący, głównie czarni, zarówno panienki, jak i młodzianie, wielce grzeczni, i usłużni.
- Tak Sir, już Sir, tak Ma'am, już Ma'am…
A na niektórych, można było i
zawiesić oko?
Zabrano ich rzeczy do pralni, ale nikt nie musiał biegać nago, były bowiem "
szlafroki"(kolejne cudo z Francji?), niebieskie dla mężczyzn, a czerwone dla kobiet, i papucie.
Pokoje były łączone parami, oddzielone wewnątrz drzwiami zamykanymi na klucz. "Wychodki" były zaś na każdym piętrze, na obu końcach korytarzy. Po jednej stronie długiego korytarza męski, caaaałkiem po drugiej damski…
***
Komentarze jeszcze dzisiaj.