Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 06-08-2022, 16:46   #158
Aro
 
Aro's Avatar
 
Reputacja: 1 Aro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputację
Wieczór dnia poprzedniego


Dexter vel Morgden

Pogawędka w tileańskim toczyła się dalej, przerzedzając tłum jaki jeszcze niedawno otaczał da Capelliego. Imperialny system oświaty znajdował się jednak daleko w tyle w wielu naukowych kategoriach, wliczając w to języki obce i lingwistykę, przez co dźwięczny tileański dla większości (o ile nie całości) obecnych stanowił jedynie bełkot. Melodyjny i przyjemny dla ucha, ale bełkot mimo wszystko. Wobec czego Dexter i Corrado zostali pozostawieni samym sobie i nieniepokojeni przez nikogo mogli gawędzić w najlepsze.

Corrado da Capelli z uwagą wysłuchiwał słów Dextera, ze spojrzeniem weń utkwionym i nieopuszczającym go choćby na chwilę. Tileańczyk potakiwał grzecznie w rytm słowotoku oszusta, gdzieniegdzie tylko siląc się na krótkie “ach” czy “och”, lub dokładając nieco od siebie na temat rodzimej Tilei. Sam z siebie nawet napomknął o miejscu swego urodzenia, które to uwiecznił po wsze czasy w swoim nazwisku, ze słabo ukrywaną dumą w głosie napomykając o panujących tam czasach prosperity oraz idącym z nią w parze rozwoju. Capelli, wciśnięte na skraj lasu Sussurrio, urastało w jego słowach do rangi głównego eksportera drewna na południu Tilei, w którego grube floreny wlewał nie tylko Związek Szkutniczy i gildie stolarskie, a nawet sam Lucciński Bank Książęcy. Ileż prawdy było w tych rewelacjach z odległego południa? To wiedział sam tylko Corrado.

Na wzmiankę o Eigenhof uwaga Kanclerza wyostrzyła się jeszcze bardziej, a uprzejmy uśmiech drgnął nieco. Corrado odchrząknął, dobierając kolejne słowa już o wiele ostrożniej.

- Zaiste dobre wieści - da Capelli pokiwał głową. - Zwłaszcza w tych czasach, gdy dobrych wieści jest jak na lekarstwo. Baron Manfred jest teraz niezwykle zajętym człowiekiem, ale każdy sukces Eigenhofu jest sukcesem Serrig. Mamy nadzieję na owocną współpracę, gdy tylko pozwolą na to okoliczności.

Corrado oszczędnym gestem wzniósł pucharek wina.

- Za zdrowie szanownego Barona.




Tupik

Kości na krużganku zaterkotały ponownie, a Tupik prowadził dalej swój wywiad, strategicznie podsycając chęć dalszej gry fingowanymi porażkami. Sierżant rechotał za każdym razem, gdy smakował zwycięstwa, mimo że - gdy gra przeszła z przyjacielskiej w konkurencyjną - po dżentelmeńsku ograniczyli się jedynie do symbolicznych zakładów w miedziakach i stawka w porywach sięgała zaledwie jednego, góra dwóch srebrników. Ale nie o wysokie sumy tutaj wszak chodziło, a o dyskretne zdobycie informacji w przypadku Tupika i zabicie nudy w przypadku wąsacza. Atmosfera pozostawała tedy przyjemna i rozmowa toczyła się bez większych emocji, przerywana od czasu do czasu rzutami kości i przesuwaniem monet przez zwycięzcę.

- O la Boga, spalona karczma? W mieście? Jakże to? - Tupik uderzył w teatralnie przejęte nuty.

- Tak to, panie - strażnik nachylił się w stronę halflinga, mieląc w dłoniach kości. - Mówią, że czarownik jakiś zaszył się w “Rybce”, co ludność czarem mamił. Szczęśliwie inkwizytor, Rzeźnik osławiony, bawił na dworze jaśniepani i gusła wywęszył, czym prędzej sidła na niego zastawiając wraz z wiernymi sługami Jej Miłości. I w tych sidłach czarownik demona ognistego ponoć przyzwał, chcąc ujść z życiem, ale Oettingen życie swoje oddał by ludzi chronić, ale ognia tak łatwo nie zatrzymasz. Sfajczyła się “Rybka” i parę chałup, zanim chłopy ogarnęły pożar. Do tej pory chyba z gruzowiska wyciągają ludzi, ale szczęście w nieszczęściu że więcej tych ofiar nie było.

- Dużo zmarło?

- Eee - sierżant podrapał się po brodzie. - Będzie pewnie z tuzin. Nie licząc Oettingena i dwójki ludzi Jej Miłości. Świeć Sigmarze nad ich duszami.

Wąsacz przeżegnał się i cisnął ponownie kościami.

- Jutro podobnież chować będą tą dwójkę. Mieszaniec był u Gertrudy o pomoc i załatwienie pochówku prosić.

Tupik kiwnął tylko głową, pozwalając ciszy wkraść się na krużganek na parę uderzeń serca, niby w wyrazie szacunku i by uczcić pamięć poległych. Po chwili brnął jednak dalej, tym razem ściągając temat w kierunku rycerzy spod znaku krzyżomiecza.

- Pewno tak, nieszczęsny splot wydarzeń - sierżant machnął ręką o zbieg okoliczności. - Słyszałem o tych rycerzach, ale żem ich nie widział jak bawili na zamku. Podobno problem jakiś zrobili, dobrych ludzi błędnie o napaść oskarżyli, ale tą, no... rekompensę dostali ze skarbczyka i zawinęli się do swoich. Zastępy przechodziły wczoraj niedaleko, ludzi jak mrówków. Podobnież Baron ziemie im obiecał w zamian za pomoc w wojnie. Mówią ludzie, że to armia w bojach sprawdzona, profesjonalna jak te tileańskie kondotiery, ale tak po prawdzie...

Wąsacz przerwał na chwilę, przytykając jedno nozdrze, bezceremonialnie smarkając drugim w dół, na dziedziniec.

- ...to złamanego grosza bym im nie zawierzył. Kto to widział, nie dość żeby sprowadzać tutaj pograniczników, to jeszcze osadzać ich na naszych ziemiach. Baron na starość stępiał chyba. Jej Miłość jedyna tylko pozwoliła na przemarsz, a i tak podobnież pod przymusem z samego Nuln. Baronowi czkawką się to całe Bractwo odbije.

Sierżant kontynuował swoje narzekania bez większego ładu i składu, nader zgrabnie przechodząc po chwili z psioczenia na braci-rycerzy do psioczenia na szeroko pojętą politykę lokalną z Wusterburgiem na czele.




10. Sommerzeit 2524 KI


Requiescat in pace

Świt nadszedł w krwawych barwach, z nieboskłonem farbowanym odcieniami czerwieni, miejscami przechodzącymi w róż i złoto. Choć kur zapiał już nie raz i zamek powoli budził się do życia, to po biesiadzie dnia poprzedniego tempo pobudki było w wielu przypadkach leniwe i powolne. Kac nie motywował do wczesnego wstawania, ba!, wręcz przeciwnie, ale w przypadku Rusta, Waldemara i Leonidasa stanięcie na nogi przed innymi było wskazana. Ochmistrzyni Gertruda wywiązała się z danego słowa śpiewająco, załatwiając wszelkie sprawy związana z pochówkiem Gregera i Hansa z podziwu godną sprawnością, która mogła być skutkiem jej mało przyjemnego charakteru i statusu herod-baby na zamku. Jakby jednak nie było, pogrzeb miał odbyć się wczesnym porankiem, tuż za murami miejskimi.

I choć Serrig urastało w tych stronach do rangi miasta, w niektórych sferach życia nadal istniały braki i bolączki, jakie trapiły podobne siedliska ludzkości z dala od większych ostoi cywilizacji, co w przypadku pochówku widoczne było jak na dłoni. Kaplica postawiona na obrzeżach cmentarzyka po zewnętrznej stronie murów była poświęcona Morrowi, a jakże, ale brakowało weń kapłana. Wakat po poprzednim Morrycie, któremu została powierzona opieka nad duszami Serrig, nie został jeszcze obsadzony przez nulneńską świątynię, a ostatnie posługi - w ramach specjalnej dyspensy - przeszły pod pieczę miejscowego kościoła Sigmara, w osobie ponurego kapelana Randalfa.

Pogrzeb był kameralny. Nie było co się temu dziwić, biorąc pod uwagę fakt że zarówno Greger, jak i Hans chowani byli w obcych sobie stronach, gdzie nie zdążyli nawiązać za wielu znajomości, które poruszyłyby kogokolwiek na tyle, by na wieść o ich śmierci przywdziali żałobną czerń. Mimo tego, gdy kapelan Randalf dopełnił już duchowych ceremoniałów i opuścił świeże mogiły, a grabarze zaczęli zasypywać skromne trumny ziemią, zjawiła się niespodziewana postać. Właściwie dwie, ale to ta pierwsza ściągnęła na siebie ich uwagę. Prosta suknia w ciemnym kolorze nie zmyliła nikogo, Rust wnet połączył lisią twarz z jedną z dam dworu. Rudowłosa Fiona Daenzer może i należała do gołoty szlacheckiej, z rodowym majątkiem dawno utraconym przez jej zbyt rozrzutnych przodków, ale arystokrackiej mowy ciała nie wyzbyła się nic, a nic. Zresztą, status zauszniczki Lady Henrietty do tego nie motywował. Było-nie było Daenzerówna nie klepała zupełnej biedy i przywileje dalej się jej trzymały.

Fiona, jak skonstantowali, musiała zostać wysłana na pogrzeb przez Jej Miłość w geście uznania poświęcenia. Samej Pani na Serrig nie wypadało za bardzo zjawiać się na ceremonii pochówku byle sług, ale najwidoczniej pod żelazną fasadą biło nie do końca zlodowaciałe serce. Towarzysz panienki Daenzer, młody tileański kondotier na usługach Reuterówny, dźwigał nawet dwa proste wieńce, które złożył u stóp grobów. Fiona, ze splecionymi palcami, pochyliła teatralnie głowę w krótkiej - udawanej zapewne - modlitwie ku pamięci Gregera Bedhofa i Hansa Grubera, po krótkiej chwili unosząc na powrót spojrzenie.

- Jej Miłość pragnie przekazać wyrazy ubolewania nad tragiczną śmiercią pańskich towarzyszy - oznajmiła z udawanym smutkiem. - Pragnie również zapewnić, że pokryje wszelkie koszta pochówku, jako że polegli w służbie Serrig.

Iście pański gest.

- Jej Miłość oczekuje również państwa o dziesiątym dzwonie - Fiona kontynuowała. - W komnacie Rady.

Kolejne wezwanie nie zaskoczyło żadnego z nich.




Zamkowe perypetie

Choć niektórym marzył się dłuższy sen, trwający co najmniej do południa, szanse na to były nikłe. Wpierw służba zamkowa zaczęła budzić się do życia, wędrując po korytarzach wschodniego skrzydła, bez poszanowania dla gości gawędząc w najlepsze i tłukąc się niemiłosiernie; później zmiana wart z nocnej na ranną, podczas której halabardnicy udowodnili że niedaleko im do służących w kontekście generowania hałasu; na sam koniec natomiast poruszenie na dziedzińcu i stajenni szykujący wierzchowce i wozy. A na dokładkę, niczym wisienka na torcie, wezwanie od panicza Detlefa na wspólne śniadanie. Dziedzic może i ledwo co puścił matczyną spódnicę, ale i tak nie wypadało odmówić, na wypadek gdyby temperament jakim zasłynął ojciec “Łupacz” miał okazać się dziedzicznym.

Śniadanie w porównaniu z minioną już biesiadą bladło zupełnie, z przepychem zeszłego wieczoru zastąpionym prostotą dnia codziennego. Chrupiące świeże bochny chleba, tileańskie rogale, masło, wędzonka i sery, do tego jeszcze wybór marmolad, świeże warzywa i patery z owocami. Oraz flakony z przegotowaną wodą i ochrzczonym winem. Chłopską miarą dalej z odpowiednim dla “honorowych gości” przepychem, ale już nie tak ostentacyjnie i na umór jak przy powitalnej uczcie. Narzekać nikt nie miał zamiaru, zwłaszcza że dosyć prędko, gdy służący już ulotnili się z izby, Detlef zaczął kreślić plan najbliższych dni między kęsami i okazało się, że zamkowych wygód nie będą doświadczać długo.

- Lady Henrietta - na wspomnienie jaśniepani na twarzy dziedzica wykwitł lekki uśmiech - szczęśliwie zdołała odzyskać prochy świętych męczenniczek, jakie w geście dobrej woli przekazała nam podczas rozmów, abyśmy mogli przekazać je w ręce sióstr z Klasztoru Nieskończonego Miłosierdzia. Równie łaskawie ponownie uczyniła gest dobrej woli, oferując wspólną wyprawę i przekazanie tych relikwii kapłankom panienki Shallyi.

Detlef pociągnął parę łyków wody z pucharka, nie dostrzegając krzyżujących się nad stołem spojrzeń. Miejscami cynicznych, miejscami niedowierzających, a jeszcze indziej rozbawionych tonem głosu i wyrazem twarzy dziedzica, jakie przybierał gdy wspominał o Henriettcie choćby z imienia. Pierwsze symptomy szczenięcej miłości. Ach, młodość...

- Wyruszycie o południu - oznajmił Detlef. - Połowa z naszych żołnierzy ruszy z wami, a połowa zostanie ze mną w Serrig. Podobnie jak pan, panie Hohenheim.

- Mój panie? - Philippus zamrugał oczami, skonfundowany.

- Inne sprawy wymagają pańskiej ręki - panicz machnął dłonią. - Ale o tym później, na osobności. Panowie z kolei - pan Paczenko, Tupik i Dex...

Schlejer już miał poprawić młodego rycerza, ale ten zreflektował się w czas.

- ...i Morgden. Będziecie moimi oczami i uszami w tej wyprawie.

- Spodziewa się pan problemów? - Zapytał Schlejer.

- Kłopoty zapewne was znajdą prędzej czy później - odparł pół-żartobliwie Detlef, poważniejąc jednak przy kolejnych słowach. - Ale po drodze do Klasztoru bez wątpienia zatrzymacie się w Trzygłowiu, który jest wysunięty na flankę Teoffen. Swego czasu, przed laty, Serrig uderzyło na nasze ziemie z tamtego kierunku i oczekuję, że tamte strony ocenicie z należytą uwagą. Wątpię, aby Lady szykowała zdradziecki atak, ale mój Lord i ojciec oczekuje ode mnie należytej ostrożności.

- Kto ma komendę? - Semen uderzył od razu w bliższe konkrety.

- Pan na Trzygłowiu, wierny wasal Jej Miłości. Niejaki...


***



Lothar de Borg opadł na nich znikąd. Silne dłonie wczepiły się w ramiona Rusta i Leo jednako, a szlachecka sylwetka ściągnęła ich ku sobie w poufałym geście. Radość wylewała się ze szlachcica falami, a kroczącemu za nimi Waldemarowi szczepiony tercet aż przywiódł na myśl obraz żaków na uczelni po egzaminach końcowych. Nagłe zjawienie się Lothara zburzyło spokój powolnej wędrówki zamkowym korytarzem w stronę królestwa BruBru, gdzie kucharka już zapewne naszykowała dla nich porządną tacę ze śniadaniem. Posiłek musiał jednak jeszcze trochę poczekać, balast w postaci de Borga nie odpuszczał.

- Co, panowie, gotowi na zabawę?

- Tak wcześnie? Dopiero co dzień się zaczął - żachnął się Leo.

- Nie tutaj, Leoś, co ty - Lothar klepnął go w ramię. - W domu! Jak za starych, dobrych czasów. Pokażemy Rustowi, jak na prawdziwej prowincji się bawi, co?

Mieszaniec zamrugał, skonfundowany słowami swojego Lorda i przyjaciela. Rust za to pojął wnet, do czego odnosił się Lothar, pamiętając słowa Henrietty o prochach męczenniczek Shallyi, możliwości wspólnej wyprawy z rzeczonymi resztkami do Klasztoru oraz że rodzimy Trzygłów de Borga leżał w sumie po drodze do sanatorium pod auspicjami Pani Miłosierdzia. DeGroat szybko więc połączył ze sobą punkty, rachując że Lothar zepsuł niespodziankę, jaką Henrietta miała im obwieścić za parę godzin w komnacie Rady. Podobnie zresztą jak strzyżący uszami Waldemar.

- Ruszamy do Trzygłowia! - Oznajmił radośnie de Borg. - Jej Miłość zarządziła wspólną wyprawę z ludźmi Detlefa, a honor komendy został przydzielony nikomu innemu, jak mi. Wracamy na stare śmieci, przyjacielu. Nie będziemy musieli już mieć oczu wokół głowy, żebyśmy przypadkiem nie weszli w jakąś intrygę. Dwa, góra trzy dni i będziemy mogli otworzyć tą beczkę ciemnego Fezansaguet, co ją trzymałem na specjalne okazje.

- Ruszamy dzisiaj? - Leo upewnił się. - O której?

- Dzisiaj, dzisiaj - przytaknął z uśmiechem Lothar. - Wyruszyć mamy o...


***



- ...o północnym dzwonie stawicie się na dziedzińcu.

Spotkanie z Henriettą w komnacie Rady odbyło się w kameralnym gronie, bez Corrado nawet, co było jedyną niespodzianką, jaka spotkała tercet. Lothar zdradził większość szczegółów najnowszego zadania, jakie powierzone zostało im przez Reuterównę, a sama Lady - jak to miała w zwyczaju - nie bawiła się w przydługie rozmowy, od razu przechodząc do sedna sprawy i w prosty sposób kreśląc im plan na kolejne dni. Wyjazd z Serrig, podróż gościńcem na zachód, postój w Trzygłowiu, stamtąd Gołębim Szlakiem w głąb doliny by wreszcie stanąć pod Klasztorem Nieskończonego Miłosierdzia. Plan prosty jak konstrukcja cepa, mający na celu ocieplenie stosunków między Teoffen i Serrig. Chociaż ostatnia taka próba, która legła w gruzach w sposób efektowny, nie napawała optymizmem. Sceptycyzmu jednak postanowili nie wokalizować.

- Jeśli czujecie potrzebę dozbrojenia się, Corrado poinstruował już kwatermistrza aby zapewnił wam odpowiednie wyposażenie - oznajmiła Henrietta. - Prowiant i wszelkie inne rzeczy niezbędne w podróży zostaną wam zapewnione, a do tego każde z was zostało uwzględnione w liście żelaznym, który dostał Lothar, dzięki któremu przysługiwać wam będzie pełnia przywilejów na ziemiach Serrig, jak choćby wikt i opierunek w każdym zajeździe.

Tercet skłonił się tylko w odpowiedzi, rozbrojony chwilowo szczodrym gestem. Henrietta machnęła dłonią.

- Możecie odejść.

Zaczęli wycofywać się z komnaty, gdy Lady ponownie przemówiła.

- Rust. Parę słów na osobności.

DeGroat przystanął zaciekawiony, powracając w środek komnaty zajmowany przez stół, przy którym zasiadała Henrietta. Szlachcianka odczekała, aż drzwi zamkną się za Leonidasem i Waldemarem, zanim odezwała się w jego stronę, obitym butem odsuwając jedno z krzeseł, sygnalizując że może spocząć.

- Nasi znajomi bracia zakonni - tu grymas zjawił się na jej twarzy - wydają się interesować Klasztorem z jakichś przyczyn. Być może to kwestia zwyczajnego rozpoznania nowego sąsiedztwa, ale sprawa może mieć drugie dno. Wywiedz się, czy któryś z braci nie odwiedził ostatnio zakonu, a jeśli taka wizyta miała miejsce, wywiedz się czy ktoś coś wie. Siostra Constanza, która swego czasu służyła na zamku, do tej pory pozostaje wierną przyjaciółką Serrig. Może ci w tym pomoże.

- Oczywiście, Wasza Miłość.

Henrietta pokiwała głową, a jej pewność siebie zniknęła gdzieś w jednej chwili, gdy odchrząknęła i ciągnęła dalej, teraz już powoli i ostrożnie dobierając słowa.

- Siostra Constanza powinna mieć również wychowanka. Przynajmniej miała, być może jest teraz klasztornym nowicjuszem. Mniejsza - machnęła dłonią, nagle zafrasowana. - Powinien był niedawno skończyć dziesięć wiosen. Nie znam jego imienia, ale... Ale wiele by to dla mnie znaczyło, gdybyś dowiedział się, jak się miewa. W ramach osobistej...

Rustowi nie umknął fakt, że poznaczona bliznami dłoń Lady bezwiednie zawędrowała na jej brzuch.

- ...przysługi. Dyskretnie. Bardzo dyskretnie. Z najwyższą dozą dyskrecji, na jaką cię stać.

DeGroat pokiwał głową, że rozumie. Rozumiał. Chyba. Henrietta za to odzyskała trochę rezonu, i zwyczajowa dlań stal ponownie wkradła się w sylwetkę i głos. Dłoń opadła na oparcie krzesła, zaciskając się na drewnie.

- Jeśli wyczujesz chociażby cień możliwości, że jakieś nieszczęście może spaść na Klasztor - komenda nie znosiła sprzeciwu - bezpieczeństwo Constanzy i jej wychowanka powinno być twoim priorytetem. Choćbyś miał uciec się do... podstępnych sposobów na zapewnienie im bezpieczeństwa.

- Rozumiem - responsował Rust.

W geście niesłychanej serdeczności Henrietta nachyliła się w jego stronę i zacisnęła smukłe palce na jego dłoni. Szczery uśmiech wdzięczności wykwitł na szlachetnym licu.

- Dziękuję.

Serdeczna chwila nie potrwała jednak zbyt długo.

- Możesz odejść.




Podróże małe i duże

Na zamkowym dziedzińcu zaczęło wrzeć niczym w ulu już na długo przed południem, z tabunem służby wszelakiej szykującej wyprawę do Klasztoru. Cztery wozy zostały przyszykowane do wyjazdu - na pierwszym z nich załadowano prochy świętych męczenniczek będące powodem całej eskapady, na drugim z kolei znalazły się zebrane naprędce darowizny dla Klasztoru i samych sióstr. Kościół Shallyi cieszył się niesłabnącą popularnością jak Stary Świat długi i szeroki, a możni i bogaci mieli w zwyczaju wspierać kapłanki Miłosiernej charytatywnymi dotacjami. Nawet prości mieszkańcy Serrig, gdy po mieście rozeszły się już wieści o wyprawie, zebrali się pod zamkową bramą z własnymi darami ofiarnymi. Trzeci wóz wypełniły skrzynie z bagażami, prowiantem i ekwipunkiem zbrojnych, a i klatka z gołębiami pocztowymi też tam wylądowała. Czwarty natomiast był własnością samego Lothara i miał wieźć dobytek de Borga oraz jego świty, z którym przybyli na zamek paręnaście dni wcześniej w ramach złożenia przysięgi wierności, która łączyła Trzygłów z Serrig.

Choć nad wszystkimi przygotowaniami na dziedzińcu czuwał Corrado, czujnie obserwując krzątającą się służbę i wydający polecenia krótkim żołnierskim tonem, harmider i bałagan tylko przybrały na sile, gdy kolejny tabun służących wparował na dziedziniec. Henrietta, w przypływie nagłej spontaniczności, zarządziła wyprawę na polowanie wraz z Detlefem i zamiast jednej grupy, plac został miejscem przygotowań dwóch. Dwa razy ludu, dwa razy problemów. Nawet charakterystyczny stoicyzm i cierpliwość Corrado zostały wystawione na próbę. Tłum na dziedzińcu przerzedził się dopiero gdy Henrietta i Detlef wyłonili się z zamku, poprzedzeni przez paziów niosących klatkę z ukochanym tresowanym sokołem Lady. Reuterówna zaraz nakazała części orszaku, która była już gotowa do drogi, zaczekać na resztę za murami miasta.

Zjawiła się i Fiona Daenzer, którą delegaci Serrig mieli przyjemność już poznać. Z suknią wymienioną na strój podróżny, łudząco podobny do tych preferowanych przez Lady, i w pierwszej chwili pomyśleli, że szlachcianka planowała dołączyć do polowania na zwierzynę. Co okazało się poniekąd prawdą. Daenzer miała towarzyszyć im - wraz ze swoim kondotierem-ochroniarzem - do Trzygłowia, na co Lothar zareagował nader pozytywnie, pomagając lisicy w wejściu na konia, w zamian za co ta obdarzyła go uśmiechem. Widząc, jak Henrietta z kolei obdarza parę spojrzeniem pełnym zadowolenia, co bardziej wyczuleni na intrygi prędko zrachowali, jaki był rzeczywisty powód obecności Fiony w orszaku.

Południowy dzwon zdołał już przebrzmieć, gdy orszak ruszył w końcu w drogę, wiedziony przez Henriettę i Detlefa, jadących strzemię w strzemię w geście solidarności i przyjaźni.




Na szlaku

Orszak ciągnął się leniwym tempem po wygodnie ubitym gościńcu prowadzącym na zachód, przecinając żyzne niziny bogate w pola uprawne i hodowle zwierząt. Dzień był chłodniejszy niż te poprzednie, a wiatr schodzący z odległych jeszcze gór zupełnie już chłodził letnią aurę, sprowadzając ją na przyjemne poziomy. Karawana rozdzieliła się na pół dosyć prędko, na rozstajach ćwierć ligi od Serrig, z Henriettą i Detlefem skręcającymi na południe, w stronę Trzech Stawów i rozciągających się tam lasach, w głębi których przebiegała granica z włościami Pfeifraucherów. Prochowa procesja z kolei ciągnęła prosto na zachód, w stronę majestatycznych szczytów Gór Szarych i leżącego u ich podnóży Trzygłowia. Zbrojna eskorta, zapewniona po równi przez obie strony, liczyła zaledwie dziesiątkę żołnierzy. Jak zapewniali możni - i ci z Serrig, i ci z Teoffen - szlak miał być względnie bezpieczny i pozbawiony większych zagrożeń, acz w myśl zasady “strzeżonego Sigmar strzeże” postanowili łaskawie zapewnić należytą ochronę.

Po części mieli rację, bo pierwsza część podróży odbyła się bez większych wrażeń, w dobrych nastrojach. Lothar był zbyt zajęty rozmową z panną Daenzer, by poświęcać swoją cenną uwagę zawiadywaniu pochodem, wobec czego cały ciężar przewodnictwa spadł na Leonidasa. Mieszaniec znał tereny, wszak jeszcze nie tak dawno delegacja Trzygłowia przebyła tą samą drogę, tyle że w odwrotnym kierunku. Leo zarządził krótki postój nad jednym z licznych w okolicy strumyków, po niecałej godzinie zarządzając kolejny wymarsz. I ta część podróży przebiegała sprawnie i bez większych wrażeń, przynajmniej dopóki pech sobie o nich nie przypomniał i nieszczęście spadło na procesję.

Stary most nad jednym z dopływów Sollu trzeszczał złowrogo przy przeprawie, grożąc zawaleniem, ale groźby okazały się być puste, a obawy o runięciu w toń bezzasadne. Pierwsi jeźdźcy przedostali się na drugi brzeg bez problemu - wpierw delegaci, a za nimi panna Daenzer i jej kondotier Cesco - ale wóz już nie podołał. Nie, żeby to deski pomostu nagle puściły, o nie. Najzwyczajniej w świecie jedno z kół wzięło i trzasnęło, złamane w pół, stanowczo osadzając furgon w miejscu i blokując most dla reszty procesji. I najgorszy w tym wszystkim był fakt, że w Serrig nikt nie pomyślał o zabraniu ze sobą zapasowego koła. Złorzeczeniom nie było końca.

- Nie ma gdzieś blisko jakiegoś brodu? - Rzucił Semen.

- Ani w górę, ani w dół - pokręcił głową Leo. - Do tego silne prądy głębinowe, więc lepiej nie próbować forsowania wody.

- Dobra - zadecydował Lothar po drugiej stronie strumienia, gdy kozak powątpiewająco patrzył w spokojną taflę wody. - Złotopole jest ledwie pół ligi stąd, tak?

Mieszaniec przytaknął.

- Jedźcie. Powinni mieć tam stelmacha. Przyślecie kogoś z nowym kołem, a my poczekamy.

Nie było co strzępić języka, gdy rozwiązanie Lothara było jedyną sensowną propozycją. Delegaci ruszyli dalej, nie chcąc marnować ostatnich cennych chwil światła dziennego, a w ślad za nimi pojechali też Fiona i Cesco. Złotopole, gdzie mieli przenocować, rzeczywiście nie było aż tak daleko. Rozległe latyfundium należało niegdyś do Brenzingerów, a należące doń pola uprawne rozciągały się niemal pod widnokrąg, stanowiąc swego rodzaju spichlerz Serrig, ale ostatni pan na włościach pechowo bawił w Wusterburgu w momencie wybuchu rebelii i jego los do tej pory pozostawał nieznany. Henrietta dekretem uznała Herberta Brenzingera za zmarłego in absentia, a Złotopole przeszło w ręce tymczasowego zarządcy na czas poszukiwania dziedzica. Na zamku szeptano, że żaden spadkobierca miał się nie znaleźć, a Jej Miłość jedynie czekała na dogodny moment, by latyfundium przemianować na puściznę i przejąć bezpański majątek, powołując się na ius caducum.

Dym unoszący się nad Złotopolem dostrzegli z opóźnieniem. W wydłużających się cieniach cienka strużka była ledwo dostrzegalna, ale przybierała na mocy w niemalże tym samym tempie, z jakim zbliżali się do pierwszych zabudowań. Przez chwilę spodziewali się nawet kolejnego pożaru, które tak lubiły się ich ostatnio trzymać, ale gdy wjechali między chaty i w pole widzenia wszedł centralny placyk, prędko zidentyfikowali źródło dymu.

Potężne ognisko strzelające wokół iskrami, otoczone przez tłum tutejszych, z przestrachem szepczących między sobą i skulonych ku sobie. Garść najemnych zbirów o zakazanych mordach. Dwóch jegomości w kapeluszach o szerokich rondach, z symbolem Sigmara na piersiach. Jeden, z ropnymi krostami na twarzy ciskał kolejne zwoje, księgi i woluminy w płomienie z zapałem godnym lepszych spraw. Drugi, z ukośną blizną na twarzy, stał na prowizorycznym podium ze skrzyni i deklamował zawzięcie, z werwą. O herezjach, bluźnierstwach i sprzeniewierzeniu się wartościom. Żadna inkwizycja, a już na pewno nie wagi ciężkiej jak Oettingen, ale i tak. Łowcy czarownic, jak zwykło się ich wołać, potrafili rozpętać nie lada awanturę, która niejednego członka Świętego Oficjum przyprawiłaby o palpitacje serca.

W pierwszej chwili przybycie jeźdźców nie zostało za specjalnie odnotowane w zgromadzeniu przy ognisku, cała uwaga spoczęła na nich gdy panna Daenzer - w pokazie odwagi - wyrwała się nieco do przodu i podniosła głos, przebijając się przez fanatyczne kazanie bliznowatego.

- Co to ma znaczyć!?

Tłum zafalował i zamruczał, a łowcy zastygli na swoich miejscach. Prędko jednak odzyskali rezon.

- Wypalamy zepsucie, jakie zalęgło się tutaj - zadeklamował bliznowaty. - Zarządca w swoim przybytku trzymał heretyckie, bluźniercze i świętokradcze pisma, szerzące bezbożność wśród poczciwego ludu. Zobaczcie, o! Zbereźne rysunki nagich mężów.

Łowca pokazowo chwycił księgę, wszem i wobec pokazując rysunek człowieka witruwiańskiego pióra legendarnego Leonardo da Miragliano. Kondotier Cesco zaśmiał się ponuro i z nieukrywaną pogardą splunął w bok, mrucząc coś po tileańsku, co brzmiało jak “barbarzyńcy”. Fiona skrzywiła swą lisią twarz.

- A te słowa, jakimi opatrzony jest rysunek? - Szlachcianka nie zamierzała chyba odpuścić. - Co one mówią?

- Eee... - zająknął się łowca.

- Nie znacie liter, panie? - Daenzer zaszczebiotała.

Poruszenie wśród ludu było wyczuwalne, Tupik zauważył nawet, że gdzieniegdzie zerkano na nich z nadzieją, jak na salwatorów. Karzeł prześlizgnął spojrzeniem po budynkach, marszcząc brwi i zauważając, że większość drzwi stała otworem i nie kryła wnętrz, które wyglądały jakby przeszedł przez nie huragan. Waldemar z kolei szturchnął Rusta.

- Nie słyszałem jeszcze o łowcach, którzy nie potrafią czytać - wyszeptał. - A i większość z nich została zaciągnięta pod Wusterburg. Coś tutaj śmierdzi.

DeGroat mruknął tylko pod nosem w odpowiedzi, taksując duet rzekomych łowców spojrzeniem. Z zasady unikał jakichkolwiek religijnych fanatyków, ale litery prawa odnoszące się do działalności łowców czarownic znał doskonale, Orsini w końcu nie cierpiał przeciętności u swoich protegowanych. Wedle precedensów i kodeksów, łowcy licencjonowani przez szlachtę stawali na równi ze swoim benefaktorem, a ich działania oraz osądy w świetle prawa były interpretowane jako wychodzące wprost od szlacheckiego pracodawcy. Rust wiedział też, że szlachta nie miała w zwyczaju licencjonować byle kogo, a już na pewno nie nadgorliwych analfabetów. Szczerze wątpił też, by Henrietta choćby przez chwilę potrafiła znieść obecność łowców na jej ziemiach, a co dopiero mówić o równaniu ich ze sobą glejtem. Żelazna dama, żelazna pięść.

Waldemar miał rację. Coś tu śmierdziało.




_________________________________________

Więcej informacji również w poście w komentarzach.

5k100
 

Ostatnio edytowane przez Aro : 01-08-2023 o 16:07.
Aro jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem