| Alkohol, zaiste, cuda i zbrodnie czynił. Stawał u podstaw waśni, które rozwlekały się na latopisy i przyjaźni z dziada pradziada (czy tam z dziada-pradziada na wnuka-prawnuka). Bywało jednak częściej, że szarpiąc emocje, ciągnąc ludzi ku sobie i przeciw sobie, stawiał kruche efemerydy przyjaźni i konfliktów.
Takich przygód, które wychodziły potem z człowieka przez dzień, dni kilka, westchnienie za westchnieniem – westchnieniami różnej intensywności i treści (z przewagą zażenowania w składzie). Jakby jednak różnie nie bywało potem, tak wcześniej z reguły bywało podobnie, czyli dobrze. Dobrze, świetnie, szampańsko. Humory kwitły, czas robił się nienachalny i planować-radzić-dumać-marzyć można było w skali imperialnej.
Rust korzystał zatem, pomny, że nic nie może przecież wiecznie trwać. Że bal niech żyje i w ogóle, piosenka za piosenką, obudowując się w wieczorze. Towarzystwo rozpełzło się od stołu, gdzie startował, więc kroki poprowadziły go do kolejnych, wizytując to jeden, to drugi.
W manierze szerokiej szczerości opowiadał o Serrig jako o miejscu, gdzie wiele go zaskakiwało i nie ze wszystkim się zgadzał, ale tak, by rozmówcy akurat spojrzeli na sprawy ze swojej strony, gdzie zaskoczenia mogło być mniej, a zgoda większa. Czytał kolejnych przybyszów z Teoffen, sprzedając im przez szczerbaty sceptycyzm taką reklamę Henrietty, że sami zaczynali jej bronić i na chłopski rozum tłumaczyć Rustowi słuszność, co bardziej wątpliwych punktów. Rust-otwarta księga, człowiek dobrej woli, mówiący jak jest, do rany przyłóż, ostry, ale szczery suflował gościom slogany, do których w toku rozmowy sami dochodzili, zdroworozsądkowo przekonując do zakupu i samego sprzedawcę. Nie tylko docierali do prawdy wydobywając ją na światło dzienne, ale jeszcze potem oświecali innych. Piramida ambasadorów Serrig rozrastała się organicznie.
Toasty, rozmowy, parkiet, więcej toastów i więcej rozmów. Rust przyspieszał, a za nim przyspieszała biesiada. Tu przysiadł, tam zakręcił panną w tańcu (baczny należytej kurtuazji), gdzie mógł poklepał po ramieniu, a gdzie już głowa pozwalała, wziął się do braterskich misiów. Przypijał, napełniał gościom kielichy, wołał o kolejne dzbany i ruszał dalej.
W tym wszystkich, mimo rumieńców i wesołości, prowodyr trzymał się względnie zdrowo, zasilany porcjami chłodnego, wieczornego powietrza, które łapał w krótkich wyskokach. Dozowany po dziąsłach proszek, który dyskretnie otrzeźwiał w przerwach na siku, pozwalał Rustowi na ogląd sceny, którą sam nakręcał, pchając gości w coraz bardziej frenetyczną balangę. |