Anja już miała odpowiadać oficerowi Rezysty. Koń pod nią był wyjątkowo napięty, wręcz ponadprzeciętnie, jakby wyczuwając jakieś fantazyjne zło, które biczowało klacz złą energią. Panienka Durmont chciała uciec z tego miejsca, jak najdalej. Na słowa Ruiza już miała uderzyć piętą w bok Noiry i cwałem uciec z miejsca zdarzenia. Dwójka orgiastyków trzymała w pogotowiu rękojeści dwuręcznych mieczy, gęby, bo były to gęby zdawały się zimne, martwe, nieprzejednane. W ich uścisku Irandula, jak mawiał na nią ojciec, skryła się pod czerwonym płaszczem zasłaniając automatycznie twarz. A twarze anapbabytstów mierzyły ją lodowato. Zza ściany zlęknionego umysłu dochodziły słowa dowódców Mieczy, lecz na próżno. Przerażenia brało swoją cenę. W głowie, Anja zebrała myśli i wtedy usłyszała słowa sierżanta Rentona.
- Niech panienka Durmont - rzekł głośno. - Wasza miłość… - poprawił się. - Na koźle bezpiecznie odpocznie. - położył dłoń wielką jak bochen razowego chleba obok siebie na gładkim siedzisku deski od lat heblowanej dupami woźnic i pasażerów.
-Tak spocznę.- odpowiedziała młoda kobieta jak zamek karabinu automatycznego. Niemniej słowa Ruiza też miały swoją rację. Odparła więc.- Panie, nie przystoi uciekać i zostawiać kompanów, nawet tak krótko poznanych. Oddalając się narażamy się na gniew…- przecedziła słowa jak ziarna goryczy.- … Tych ludzi. Nie wątpie w Wasze oddanie, ale zachowajmy rozsądek, przyczajmy się i obserwujmy, a niebawem wszystko zakończy się dobrze, szczęśliwie.
Panna Durmont jakby mówiła te słowa, ku swojemu tylko zaspokojeniu. Ciarki na plecach drgały jej w nienaturalnym wzorze przerażenia. Zamknęła oczy i gdy je znowu otworzyła, była zupełnie spokojna, jakby spoczęła na niej święta łaska.