Kobieta usiadła na siedzisku wozu. Kiedy opadły jej emocje, zrozumiała swój błąd. Miecze Jehammeda patrzyli na nią łącznie z samym Ruizem z nutą rezerwy, wręcz kpiarskim powątpiewaniem. Skarciła siebie w głowie za tchórzostwo. Lecz przecież te zwierzęta wybiegły jak dzikie stado wilków, dzicy, brutalni- same młodziki niektórzy jeszcze gołowąsy, przez chwilę stanęli jak dęba i gdyby nie ich dowódca, nie zgrywali, by takich pewnych siebie. Zgięła swoją niechęć do siebie niczym papierową kulkę i postarała się wyrzucić z serca. Spojrzała znowu na kadetów Rentona. Ciągle mocno opici bimbrem oraz parzącym słońce wychodzili na najbardziej śmiałych. Teraz decyzja, by ruszyć przodem wydawała się bezsensowna. W oczach Ruiza, gdyby zmieniła zdanie, byłaby jeszcze bardziej przewrotną i niezdecydowaną pannicą z bogatego rodu. Opinia, reputacja, którą mogła sobie przysporzyć i ewentualne konsekwencje na umowę handlową nie dawały jej spokoju. Przybrała nieskazitelną pozę i odezwała się do Mathieu Rentona.
-Chyba pozostaje nam czekać. Czy też może nie?- rzuciła przewrotnie.- Panowie zapewne również podziwiają widoki… Po prawdzie mieliśmy szczęście. Nie zaszła potrzeba do nadmiernego frasunku. Proszę wybaczyć moje początkowe zaskoczenie.- mówiła już jakby do wszystkich.- Bernamot Gauthier to nie lada nazwisko. Choć wyobrażałam sobie go inaczej.
Anja chwyciła bukłak z wodą, leżący pod jej nogami wyjmując z szklanej butli zabezpieczonej wikliną gruby korek i złapała potężny łyk kryniczanki. Faktycznie mogła być już w Ille-sur-Tét a reszta karawany zapewne, by do nich dołączyła.