Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 17-08-2022, 18:09   #139
Arthur Fleck
 
Arthur Fleck's Avatar
 
Reputacja: 1 Arthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputację
występują: Arthur Oppenheimer i Francesca Opentimer

Oppenheimer spodziewał się ujrzeć w progu każdego, ale nie ją. Stała blisko, zbyt blisko i nagle stracił oddech jak wtedy gdy pętla zacisnęła mu się na gardle. Instynkt podpowiadał mu by po prostu zamknąć drzwi. Nie bał się śmierci, chorób, bólu ale uczucie jakie wywoływała w nim Melody przerażało go dogłębnie. Tak się musiał czuć alkoholik, przed którym postawiono szklankę najszlachetniejszej i najczystszej whisky. Ta konsystencja, ten aromat… Oppenheimer wypierał z siebie tą myśl, ale w duchu wiedział, że zapach kobiety to najwspanialsze z pachnideł. Wyczuwał go wyraźnie przez mydło i szampon. Wyczuwał też słodko-kwaśny zapach szampana i nagle po tych wszystkich latach ascezy zapragnął go spróbować, spić zachłannie każdą kroplę. Choć przelewały się przez niego niepożądane emocje, na zewnątrz pozostawał zimny jak polodowcowy głaz. Przynajmniej taką miał nadzieję.
Skup się na tym co ważne głupcze. Musisz się dowiedzieć kim ona tak naprawdę jest – skarcił siebie w myślach.
- A często zdarza ci się używać cudzych nazwisk? – odpowiedział zaczepnie, pytaniem na pytanie. Bolało go przyglądanie się temu nieskazitelnemu pięknu. Przypominało mu dawne, lepsze czasy, ale, jeśli miał doszukać się w jej spojrzeniu śladów kłamstwa, nie miał wyboru.

- Noooo… - Przeciągnęła słodko Melody, jednocześnie i słodko przekrzywiając główkę w bok, i prężąc tą smukłą, wiotką szyjkę - …w NASZYM fachu, to się zdarza… - Uśmiechnęła się.

Oppenheimer czuł się bezsilny. Nie mógł przebić się przez te słodkie, dziewczęce uśmieszki, dojrzeć czegoś więcej. Gdyby nie jej zimny wyraz twarzy po tym jak zastrzeliła maszynistów pewnie przestałby dociekać prawdziwej natury Melody. To był ten jeden moment, gdy na chwilę zdjęła maskę roześmianej od ucha do ucha dziewczyny. Nie dawał mu spokoju.
Oblicze szubienicznika stało się jeszcze bardziej zimne i mroczne, choć krew zawrzała na widok gładkiej, odsłoniętej szyi. Arthur sam nie wiedział czy bardziej wolałby ją dusić czy wgryźć się i wchłonąć jej woń.
- Skoro już tu jesteś porozmawiajmy.
Odsunął się od drzwi by zamknąć je gdy tylko dziewczyna przekroczy próg.

- Ok - Padła krótka i wesoła zgoda, po czym dziewczyna wkroczyła do jego pokoju, rozglądając się z zaciekawieniem wokół… a on, będąc już za nią, za przechodzącą Melody, wyczuł o wiele wyraźniej zapach kobiety. Tak… świeży, kręcący w nosie… wprost w mózgu, pobudzający do… działania?
Zbliżyła się do okrągłego stoliczka na środku pokoju, i z miseczki wzięła jabłko. Dopiero wtedy na niego spojrzała.
- A o czym porozmawiamy? - Panienka Gregory przelotnie się uśmiechnęła.

Szubienicznik przejechał językiem po zębach, przekonany, że w miejsce siekaczy wyrosły mu wilcze kły. Tak bardzo gardził mężczyznami, którymi kierowały chutliwe żądze a teraz sam, niczym bezrozumne zwierzę oddawał się swoim żałosnym popędom. Przy Melody tracił chłodny, zdrowy rozsądek. Była niczym jego nemezis, odwieczny wróg, którego wolałby zniszczyć, ale bez którego nie potrafi żyć. Próbował wyjść ze stanu oszołomienia, zignorować wypełniające pokój zapachy przywołujące niechciane wspomnienia. Dziewczyna jednak atakowała prawie każdy ze zmysłów. Zapatrzył się na jej usta, nieskazitelnie białe zęby a potem powiódł wzrokiem niżej, zatrzymując tam gdzie kończyła szyja a zaczynał szlafrok. Nie wiedział ile czasu znajdował się w stanie odrętwienia. Zmusił się jednak w końcu, żeby podejść bliżej. Chciał rzucić na nią swój cień, przestraszyć, wywołać niepokój tak jak to czynił za każdym razem gdy rozmawiał z ludźmi. Wzbudzanie strachu było jego pancerzem i tarczą. Kosmyki jasnych włosów, które opadały mu na czoło i twarz zaczesał dłonią do tyłu, by ukazać w pełnej okazałości oblicze upiora.
- Zazwyczaj staram się trzymać konwenansów panienko Gregory, ale męczy mnie już ta gra pozorów. Ciężko mi udawać i skrywać swoje myśli. Ty zasłaniasz się za uśmiechami, ja z reguły milczę. Teraz będzie inaczej. Zdradzę ci co myślę i czuję.
Choć każdy krok ważył więcej niż mógł udźwignąć, podszedł jeszcze bliżej, by osaczyć ją i przerazić.
- Zapytałem czy często zmieniasz tożsamości, bo mam wątpliwości, czy Gregory to twoje prawdziwe nazwisko. Wiele rzeczy mnie w tobie zastanawia. Wydaje mi się, że nie jesteś tym za kogo się podajesz. Podejrzewam, że wśród nas jest człowiek, który pilnuje interesów naszego pryncypała i spróbuje nas zdradzić. Pamiętasz co powiedziałem w czasie kolacji, gdy zatrzymaliśmy się w naszym pierwszym obozie? Złożyłem wtedy deklarację, że osobę, która jest donosicielem McCoya spotkają surowe konsekwencje.
W takim sytuacjach Oppenheimer zazwyczaj łapał ludzi za szyję, miażdżąc grdykę, odcinając tlen i próbując zmusić do mówienia. Arthur wyciągnął do Melody dłoń, lecz zamiast zacisnąć ją na krtani dziewczyny, musnął ją po policzku. Zrobił to czule i delikatnie. Gdy spojrzała w jego zdrowe oko nie zobaczyła już tam zimna i lodu.
- Prawda jest jednak, taka, że bez względu na to kim jesteś, nie potrafiłbym cię skrzywdzić frau. Dlatego zapytam ten jeden, jedyny raz i nigdy już nie wrócę do tego tematu. Czy jesteś osobą, za którą się podajesz?
Melody sympatycznie się uśmiechała, wpatrując w oko mężczyzny, a gdy wyciągnął ku niej dłoń, nawet nie drgnęła.

- Melody Gregory. Tak - Powiedziała, bez mrugnięcia, bez uciekania wzrokiem w bok - A w naszej bandzie, każdy może być wtyką McCoy'a… nawet pan, panie Arthurze - Przez jej usta przemknął cień uśmieszku - A może to był Gato? To by ułatwiło wiele?

Odstąpiła od Oppenheimera, odwróciła się tyłem, w końcu ugryzła jabłko.
- Zabrałbyś mnie na koniec świata, prawda? Opiekował, i nie pozwolił skrzywdzić? - Zerknęła przez ramię na mężczyznę - Jako… kogo? Przybraną córkę? Czy… - Nie dokończyła. Zrobiła kroczek w kierunku dużego łóżka.
- Melody Oppenheimer… - Szepnęła dziewczyna i zachichotała.

Arthur nie znał odpowiedzi więc milczał i tylko przyglądał się dziewczynie. Być może dla innych hotelowy pokój wydawał się duży i przestronny, lecz dla niego stał ciasną klatką. Wszystko wydawało się na wyciągnięcie ręki.
- Nie pragnę twojego towarzystwa panienko – odezwał się w końcu, nie wiedząc ile czasu minęło zanim ona skończyła mówić a on się na nią gapił – Jedyne czego potrzebuję, to wykonać zlecenie. A żeby tak się stało muszę pozostać skoncentrowany.
Zaschło mu w ustach, oblizał wargi.
- Zakładam, że byłaś ze mną szczera, więc i ja zdobędę się na osobiste wyznanie. Przypominasz mi kogoś, kogo znałem dawno temu, w poprzednim życiu. Być może z tego wynika moja słabość. Powinienem cię związać a potem przesłuchać, tak jak robiłem to dziesiątki razy. Zostawić na twoim ciele nowe bliny. Ale nie potrafię, jesteś jedyną osobą na tym świecie, której nie dałbym rady skrzywdzić. Jednocześnie twoja obecność przypomina mi o tym kim kiedyś byłem, co straciłem i czego już nie odzyskam. Dlatego ograniczmy nasze kontakty do minimum frau. Dla dobra przedsięwzięcia. Oboje jesteśmy przecież zawodowcami. Gdy już będzie po wszystkim nasze drogi się rozejdą i nigdy się nie zobaczymy, ale do tego czasu starajmy sobie nie wchodzić w drogę.

- Rozumiem… - Rozległ się cichy szept Melody - I… wiem. Widziałam… jak patrzysz.
Nadgryzione jabłko wylądowało nagle na łóżku Arthura. A ona… zsunęła poły szlafroka z ramion. Materiał opadł do lędźwi, ukazując jej blizny. Stała tam tak przed nim, półnaga, z błyszczącymi bliznami, głęboko oddychając. Była na wyciągnięcie ręki.

- Ubierz się – rozkazał Oppenheimer, ale nie był pewien czy wypowiedział te słowa na głos, czy jedynie bezdźwięcznie poruszył ustami. Próbował odwrócić wzrok, ale blizny pełzające po skórze dziewczyny były jak węże hipnotyzujące ofiarę swym pięknem i doskonałością. Nie pamiętał momentu, kiedy znalazł się za plecami Melody, zupełnie jakby jego ciałem kierowała jakaś pierwotna siła, nad którą chłodny, kalkulujący wszystko i pozbawiony sentymentów umysł, nie miał żadnej kontroli. Mogła teraz poczuć jego oddech na karku, gdyby zrobił pół kroku przywarłby do niej ciałem. Zimny upiór, na wpół martwe, wcielone zło na powrót stawało się żywym człowiekiem. Mężczyzną. Resztkami wolnej woli próbował zatrzymać rękę lecz w końcu jego palce spoczęły na jej zabliźnionej skórze. Z pokoju wyssano całe powietrze i nie mógł złapać tchu. Jego zmysły nigdy nie były tak wyostrzone jak teraz, chłonął nimi każdy najmniejszy detal jej kobiecości. Przesunął się bliżej i złożył pocałunek w miejscu, gdzie zadano jej kiedyś ból. Potem drugi, trzeci... Schodził coraz niżej, zbliżając do miejsca gdzie kończyły się blizny.

Melody drżała na całym ciele, a jej oddech przyspieszył. Stała tak, nie ruszając się nawet o cal, wśród lekko świszczącego oddechu, podczas gdy Arthur poznawał jej ciało… i nagle obniżony już szlafroczek opadł. Zsunął się już całkowicie z jej rąk i bioder, i wylądował na podłodze, odsłaniając już ostatnie skrawki skrywanego ciała.

Teraz stała przed nim naga, zmysłowa, niewinna. Oppenheimer wiedział, że nie ma już odwrotu, serce biło mu coraz szybciej pompując życiodajne płyny w rejony podbrzusza. Nie przestawał jej całować, uświęcając ustami każdy fragment jej blizn. Przyklęknął schodząc w rejony jej pośladków. Były idealnie wyrzeźbione, jedwabiście gładkie, stworzone by dawać mężczyznom przyjemność. Dopiero teraz poczuł jak bardzo jest spragniony. Bardziej niż wtedy, gdy po trzech dniach pętla zerwała się z szyi a on wpadł w pustynny piach, odwodniony i umierający. Rozchylił jej kształtne półkole, odsłaniając wilgotne źródełko, z którego tak bardzo teraz pragnął się napić. Krew w żyłach się zagotowała, był jak pies, który wyczuł sukę w rui, kierowała nim już tylko zwierzęca żądza. Wbił się ustami w jej kobiecość, w słodycz, od której pociemniało mu w głowie. Nic nie smakowało lepiej niż kobieta. Wssał się w nią, próbując językiem dotrzeć w głąb studni, do samego źródła skąd wybijały najpyszniejsze soki.

Z ust Melody co pewien czas wydobywał się cichy jęk, gdy Arthur pieścił jej ciało… a dziewoja rozchyliła nawet nieco nóżki, by ułatwić mu dostęp do swych najwrażliwszych rejonów. I zdecydowanie cała sytuacja działała na nią bardzo pobudzająco, "źródełko" było bowiem obfite… ale i nogi panienki Gregory zaczęły się trząść coraz bardziej, wprost wibrować. Albo była blisko spełnienia, albo już była wymagana zmiana pozycji?

Arthur czując jak dziewczyna drży oderwał się od jej pośladków, podniósł z kolan a potem zdecydowanie odwrócił do siebie. W jego oku płonął ogień, którego żadna siła nie była w stanie ugasić. Krew wciąż wrzała, posłał jej spojrzenie wygłodniałego drapieżnika a potem pchnął na łóżko. Chwycił za pasek szlafroka, zerwał go, szlafrok zsunął się bezszelestnie na dywan, pasek został w ręku. Stał teraz przed nią nagi, jego ciało, całe, bez wyjątku było twarde jak skała. Nie czekał długo. Położył się nad nią okrakiem, jego jasne, kosmyki włosów, opadły na jej twarz. Chciał spróbować jej ust, nie całował kobiety odkąd stracił żonę .Jednocześnie jego silne dłonie pochwyciły nadgarski Melody. Dziewczyna poczuła jak wokół nich zaciska się pasek od szlafroka, który Oppenheimer zamierzał przywiązać do wezgłowia łóżka by unieruchomić swoją kochankę.

Na twarzy dziewczyny gościła mieszanka podniecenia, i odrobiny strachu. Gdy pchnął ją na łóżko, aż zgubiła klapeczki… uśmiechnęła się. Tak lisio. Słodko. Bez najmniejszych oporów pozwoliła sobie związać ręce, wśród przyspieszonego oddechu, i cudnie unoszących się, i opadających w tym rytmie piersi. Przymknęła po chwili oczka, i lekko rozchyliła usteczka, podobnie zresztą jak uda, w zapraszających gestach…

Wciąż pochylał się nad nią, zachłannie biorąc w posiadanie usta, które tak ochoczo rozchyliła by mógł smakować jej pocałunki. Jedną dłonią muskał ją po twarzy, drugą zacisnął na jej kształtnej piersi miętosząc ją i pocierając twardniejący z podniecenia sutek. Niewiele jest rzeczy przyjemniejszych w dotyku niż młoda kobieca pierś, z namaszczeniem więc pieścił jeden z atrybutów jej kobiecości. Czując wilgotne ciepło na udzie, wiedząc że rozchyliła przed nim nie tylko swoje usta stał się jeszcze twardszy, choć wydawało się to zwyczajnie niemożliwe. Nie mógł dłużej czekać, żyły pokrywające jego męskość stały boleśnie nabrzmiałe, żołądź pulsowała domagając rozkoszy. Podniósł się, klęknął, przed nią, ujął za łydki i rozkrzyżował jej nogi odsłaniając najcudowniejsze tajemnice jakie skrywają niewiasty. Znalazła się w lubieżnej pozycji, jaka nie przystoi bogobojnych kobietom. Naga, związana, rozciągnięta na łóżku i oczekująca na spełnienie stanowiła kwintesencję piękna. Przez chwilę jak wampir chłonął ten obraz a potem wciąż trzymając ją za łydki wszedł w wilgotną szparkę.
Jęknęła. Długo i przeciągle, głośno, prężąc się na moment na łóżku. I miała szeroko otwarte oczy, wpatrujące się w sufit. A jej nadgarstki, związane paskiem szlafroku, aż poczerwieniały od ucisku materiału. Czyżby… był za duży? Dziewicą przecież nie była… chyba. Ciasna, bardzo ciasna, tak cudownie go sobą obejmująca, wilgotna, zapewniająca błogie doznanie swym wnętrzem.
- Proszę… powoli… - Zaskomlała dziewczyna, spoglądając w twarz Oppenheimera z migoczącymi oczkami. Ale uśmiechnęła się. Przejechała kokieteryjnie końcówką własnego języczka po swych ustach.

Melody odpowiedział złowieszczy błysk w oku jej kochanka. Zapatrzył się na jej usta, wykrzywione w lubieżnym uśmieszku. Ciasność jej pełnej soków kobiecości sprawiła, że jego umysł owładnęła gwałtowna, dzika żądza. Warknął, napinając mięśnie grzbietu. Zaczął się w niej rozpychać i wypełniać, wchodził mocno, namiętnie, wytrwale. I szybciej, coraz szybciej, zupełnie jak pociąg, w którym nie ma maszynisty, jest tylko żelazna maszyna napędzana parą, niezmordowana, niezniszczalna, pędząca ku zagładzie. Pokój wypełniały cichutkie jęki Melody, przyśpieszony oddech Arthura i skrzypiące sprężyny w łóżku, które poruszało się wraz z nimi. Puścił jej nogi i całymi dłońmi objął jędrne piersi. Ścisnął je do siebie, przez co stały jeszcze większe i bardziej apetyczne. Zachłannie wgryzł najpierw w jeden sutek, potem drugi, smakując ciało młodej bogini… i nie potrwało to już długo, gdy nadeszło spełnienie owych żądzy. Arthur w ostatniej chwili wyszedł jednak z Melody, i uraczył jej brzuszek swym nasieniem. Trwał tak chwilę, drżąc nad nią w spazmach spełnienia, ciężko i chrapliwie oddychając, jakby poza miejscem i czasem. A wzrok przesłaniała mgła, powoli jednak opadająca.

Słodka Melody, dziewczę mogące być jego córką, oddała mu się cała, sprowokowała go, a on uległ jej pięknu i słodkości… szaleństwie? Grze pozorów? Zakazany owoc… Nie uśmiechała się już. Leżała z twarzą zwróconą w bok, a jej usteczka utworzyły kreseczkę. W oczach zaś coś migotało. Drżała na całym ciele, i oddychała przez nosek, a jej uwięzione dłonie mocno zaciskały się na krępującym pasku, nadgarstki były zaś już mocno zaczerwienione…

Gdy nadeszło spełnienie, wróciło też otrzeźwienie. Oppenheimer w końcu ocknął się. Wciąż klęczał przed Melody. Zawstydzony swym uczynkiem odwrócił wzrok, starając się nie patrzeć na jej ciało. Zszedł z łóżka i z powrotem przywdział szlafrok. Okrył jej nagość pościelą a potem wziął za rozwiązywanie więzów. W końcu ją wyswobodził a pomieszczenie przez cały ten czas wypełniała wstydliwa cisza. Chciał zapytać dlaczego to zrobiła, czego od niego chce, ale chyba wolał nie znać odpowiedzi. Możliwe, że była obłąkana bardziej niż on, albo wyrachowana do takiego stopnia, że nawet szubienicznik wydawał przy niej naiwny jak dziecko. Mężczyzna położył obok niej szlafrok a potem bez słowa ruszył do łazienki. Zanim zniknął w środku, zatrzymał się przy drzwiach.
- Tak jak mówiłem frau…nie wchodźmy sobie więcej w drogę. To dla nikogo nie skończy się dobrze – powiedział po czym wszedł do łazienki, by dać jej czas na ubranie się i opuszczenie pokoju. I tak też nastąpiło. Najpierw cisza, cisza, później oddalające się kroki, i dźwięk zamykanych drzwi pokoju Oppenheimera. Odrobinkę mocniej niż wypadało. Tylko tyci. Albo mu się zdawało?

***

Oppenheimer przez kolejne długie minuty siedział w wannie, zanurzony po czubek brody w wystygłej wodzie. W ostatecznym rozrachunku okazał się głupcem, wiedzionym na pokuszenie przez niewiastę, której nie ufał i podejrzewał o nieczyste zamiary. Wystarczyła chwila spędzona sam na sam z Melody by złamał swoje zasady. Dziewczyna była trucizną, zatruwała jego myśli, odbierała zdrowy rozsądek, czyniła go słabym i żałosnym. Wiedział, że musi wyrzucić ją z głowy, z powrotem uciec w mrok, w lodowatą obojętność na ludzki los. W dzieciństwie ojciec opowiadał mu o wiosce we Fryzji gdzie się wychował, zanim przypłynął statkiem do Ameryki. Pod lasem mieszkała niewidoma szeptucha wróżąca z ręki. Pewnego dnia, jeden jedyny raz powróżyła również ojcu i jego kuzynowi. To od niej dowiedzieli się, że nazwisko Oppenheimer jest przeklęte na wieki i jeden z nich sprowadzi na ludzkość niewyobrażalną grozę. Arthur zapomniał o tej opowieści, ale powoli docierało do niego kogo miała na myśli starucha. To on był największym potworem jakiego nosiła ta ziemia, złoczyńcą nad złoczyńcami, diabłem w ludzkiej skórze, zmorą rodzaju ludzkiego, bestią stworzoną na szubienicy i przebudzoną gdy przyjął zlecenie McCoya. Od niego wyszedł pomysł by wykoleić pociąg i pozabijać w katastrofie pasażerów, to on przehandlował bezbronne kobiety, które trafią w ręce dzikusów i wciągał w to szaleństwo pozostałych a był to pewnie dopiero początek potworności jakich się dopuści. Jeśli zacznie mu zależeć, jeśli na powrót stanie Arthurem Oppenheimerem, kochliwym i prostodusznym pastorem z Santo Domingo, gotowym okazać litość przyszłym ofiarom i wrogom, zmienić plan lub nawet wycofać z przedsięwzięcia. O wiele łatwiej nosić w sobie krzywdy i ból gdy zadaje się go innym. Człowiek, który nie jest zdolny nikogo pokochać, do nikogo się przywiązać, ani z nikim przyjaźnić nie może nic stracić po za życiem. To czyniło Oppenheimera przeciwnikiem wyzbytym z sumienia i strachu. Tak było do dnia gdy nie poznał przeklętej Melody Gregory. Powinien zostać wtedy na stacji, pozwolić jej wykrwawić się w wagonie pocztowym. Teraz jedynym ratunkiem było wyrzucić ją z głowy, wymazać z pamięci jej zapach, uśmiech, blizny i ciało. By to zrobić musiał odtworzyć ból jaki mu kiedyś zadano, wrócić wspomnieniami na pustynię, do tamtego dnia gdy odrzucił wszystko co czyniło go człowiekiem, gdy przeklął Boga i obiecał światu zemstę. Zamknął oczy, wciągnął powietrze w płuca a potem zanurzył cały w zimnej wodzie. Nastała upragniona cisza, upragniona ciemność.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=yCPWthMwfM0[/MEDIA]

Gdy otwiera oczy, widzi, że leży twarzą w piachu. Próbuje się podnieść, ale nawet najmniejszy ruch sprawia mu ból. Każdy odsłonięty fragment ciała pokryty jest wrzodami po oparzeniach słonecznych, nie przypomina już przystojnego, młodego, blondwłosego mężczyzny lecz okaleczonego nieszczęśnika, który właśnie wyszedł z płomieni. Popękane usta wysuszone są na wiór, z pragnienia pali go w gardle. Na zawsze gładko ogolonej twarzy pojawił się trzydniowy zarost. Próbuje krzyczeć, ale orientuje się, że coś ściska go za krtań. Ból rozchodzący się po szyi jest obezwładniający, odbiera zdrowe zmysły. Gdy dotyka miejsca, które jest jądrem jego cierpienia wyczuwa sznur. Jest wrośnięty w otwartą niezagojoną ranę, w żywe, czerwone mięso. Dociera w końcu do niego że to pętla. Reszta urwanego sznura kołysze się nad nim, na gałęzi. Musiał w końcu spaść, ale dlaczego nie umarł? Spogląda w niebo, lecz nie dostrzega nic po za padlinożernym ptactwem, zataczającym leniwe kręgi nad jego głową. Orientuje się też, że w jednym oku stracił wzrok, nie widzi nic po za krwią, która wypłynęła w popękanych naczynek krwionośnych, gdy dusił się i umierał na szubienicy. Jeszcze przez chwilę Arthur Oppenheimer pozostaje mężczyzną, który dał się poznać jako pastor z Santo Domingo, zagubiony w swoich nałogach, ale w gruncie rzeczy, dobry poczciwy i uprzejmy, ale potem wracają wspomnienia. Leżąc pod drzewem gdzie go powieszono przypomina sobie co stało się z jego ciężarną żoną, co zrobili jej ludzie, których miał za przyjaciół. Z gardła wydobywa się zwierzęcy skowyt. Nikt nie jest w stanie go usłyszeć, bo sznur wciąż zaciska się na jego szyi. Nagle wzbiera się wiatr, powietrze robi rześkie, chłodne, z nieba spada rzęsista ulewa. Pustynia zaczyna topić się w deszczu, pustkowie wypełnia hipnotyczny szum wody. Ostatkiem sił wisielec przewraca się na plecy. Rozchyla spieczone, popękane wargi pozwalając by życiodajne krople spływały mu do ust. Poparzone, poranione ciało powoli wraca do życia, lecz umysł mężczyzny wypala ogień wzniecony z rozpaczy, gniewu i nienawiści. Leżąc w wannie w hotelowym pokoju Arthur Oppenheimer raz jeszcze wznieca płomień by unicestwić Melody i to co zostawiła po sobie w zimnej otchłani jego umysłu.
 

Ostatnio edytowane przez Arthur Fleck : 17-08-2022 o 18:12.
Arthur Fleck jest offline