Pobudka była niezbyt przyjemna, bo okrzyk "Pali się!", do przyjemnych nie należał, szczególnie gdy nie mieszkało się na parterze.
John szybko wciągnął spodnie, po czym z bronią i torbą wyskoczył na korytarz.
Powiadano, że nie ma dymu bez ognia, a tu nie było ani dymu, ani ognia. Czyżby jakiś pijany idiota zrobił sobie głupi dowcip, a w gruncie rzeczy nic się nie stało?
Okazało się jednak, że coś się stało - Melody zniknęła. A wbrew temu, co powiedział Wesa, John nie uważał, że należy o niej zapomnieć. I nie tylko dlatego, że dziewczyna za dużo wiedziała.
Jak by nie było - była jedną z nich.
* * *
John pozostawił wypytywanie recepcjonisty w rękach Elizabeth i jej towarzyszy, sam natomiast wybrał się do pokoju, w którym nocowała Melody. Był pewien, że Wesa zdoła wypatrzyć każdy, nawet najmniejszy ślad napastników, on zaś zamierzał po prostu spakować dobytek dziewczyny. Jeśli mieli ruszyć w pościg, to pozostawienie rzeczy Melody w hotelu mijało się z celem.
Jak się okazało, drzwi nikt nie wyłamał.
- Cóż prostszego, jak zapukać, powiedzieć "Obsługa", a potem wejść - mruknął John. - A potem trzech facetów weszło i Melody nie miała żadnych szans.
Być może nawet dziewczyna stawiła opór, o czym świadczyło parę kropel krwi na podłodze... Może walnęła kogoś w nos, ale to było trochę za mało. Zatkali jej usta, zawinęli w dywan i wynieśl. Melody miała zapewne parę wad, ale głupia nie była i nie opuściłaby w hotelu w samym szlafroku, zostawiając wszystkie rzeczy, w tym i buty.
Pakując dobytek dziewczyny zastanawiał się, czy porwanie Melody miało jakiś związek ze złotym pociągiem, czy też ktoś pomyślał, że dziewczyna śpi na forsie i porwał ją dla okupu.
Ale bez względu na motywy porywaczy należało ich dogonić.
I wystrzelać bez litości.
Obładowany bagażami swoimi i Melody zszedł na dół, by dołączyć do pozostałych.