Zwei Monde
Czarne i lepkie strugi
Dharu spłynęły smołowato, meandrując w drewnianych i kamiennych wyżłobieniach, skręcając się w niemożliwą geometrię i kłując zimnem w palce. Fiolka pękła fraktalnie, resztki uniosły się ku górze w inwersji szklanego opadu, zdmuchnięte ciemnym wiatrem. Ciecz - gęsta, ziołowa,
lecznicza - sakramentalnie oddana eterowi, skrzepła i zgniła przed oczami mieszańca. Opadły pojedyncze krople, pęczniejące w musze larwy, drgające i bzyczące. Magiczna energia owinęła Leonidasa gorącą opończą ekstatycznego bólu, opadając czerwono-mglistym całunem na jarzące się oczy.
Chłód nadszedł w chwilę później. Zimne dłonie ujęły jego palce, narzucając ruchy i wyginając je w bolesnych gestach, tkających plugawą energię. Niczym kochanek, Świecień objął go od tyłu, kładąc się i przylegając doń całym swym ciężarem nieziemskości i ponadwymiarowości. Leo czuł jego -
jej?, tego?, ich? - podniecenie, rozpalające ranę po bełcie na plecach, gorzejące jaśniej w rytm splatanych energii.
Dhar który spłynął wstęgami spod jego palców przyniósł spełnienie, przetaczając się spazmem po całej długości sylwetki.
Niczym rozlane nasienie, tak i eteryczny wiatr rozlał się kaskadami.
Plac
Przy studni zrobiło się gwarno. Struchlali jeszcze przed chwilą plebejusze wylegli z domostw, gdy strzecha stanęła w płomieniach i w panice rzucili się gasić pożar. Groźba guseł czy zbójecko-delegackich rozrachunków bladła w obliczu pożogi, mogącej nie tylko pochłonąć życia, ale i cały doczesny dobytek obrócić w pył. Życie życiem, ale w prostych głowach szło o dorobek, jakkolwiek skromny by nie był, przyszłość dla następnych pokoleń wypluwanych z lędźwi. Nieważnym był status trójcy przy studni, wieśniacy zaraz ich przesunęli, tłocząc się niby rój much.
-
T-t-tak - przytaknęła Fiona, wyraźnie dalej w szoku. -
Tak zrobię, panie Brök.
-
Kołodziej gdzie? - Cesco, iście nie po tileańsku, warknął na tłuszczę.
Któryś z nich, młodszy i prędszy do uległości, wskazał kierunek i wytłumaczył, gdzie będzie. Panna i kondotier ruszyli w tamtą stronę, pomni sprawy która sprowadziła ich do Złotopola w pierwszej kolejności. Podobnie jak tercet delegatów Teoffen, który na plac wrócili ze zdobycznym wozem. Nieprzytomnego guślarza, śmierdzącego zgnilizną Nurgle’a, zarzucili na konia którego uwiązali do burty, z ulgą zauważając że smród zaczął się przerzedzać i nie groził już składaniem wpół czy wyrywaniem obiadu z kiszek.
Tak jak się rozbiegli, tak przegrupowali się przy dogorywającym już książkowym ognisku. Ochotnicza straż pożarna biegała wte i wewte z wiadrami, niczym kot z pęcherzem, wygłuszając krzykami wydarzenia dalszego planu. Spod dworka przebijały się niby jakieś krzyki, bardziej już paniczne niż groźne, przy wozie znowu zrobiło się tłoczno. Zbójów pod komendą łysego jakby cosik ubyło, a i ci, których dało radę dostrzec przez półmrok i wieśniaczy rój, zdawali się stracić nieco werwy. Najemna obstawa kapeluszników-przebierańców (a może już kultystów Nurgle’a?) nie kłopotała się już żadną grabieżą czy szabrem, ładując się na konie i wóz w pośpiechu, jakby Chaos deptał im po piętach i zniknęli z oczu za budynkami, obierając kierunek mocno północny, gdzie uklepane dróżki ciągnęły do farm, by jeszcze dalej przejść już w trakt przecinający granicę włości Serrig i Teoffen.
DeGroat, który niedawno jeszcze tłukł jeńca aż echo szło, rozejrzał się wokół. Mogło być gorzej, Złotopole nie przedstawiało sobą kompletnego obrazu nędzy i rozpaczy, a nawet płomienie zdawały się być mniej lub bardziej okiełznane. Banda łysego była gdzieś na peryferiach, ale skoncentrowana na jak najprędszej ucieczce z folwarku nie powinna stanowić zagrożenia. Do tego dwójka jeńców - jeden śmierdzący, jeden ze zmasakrowanymi łapami - i w końcu Daenzer i kondotier, z kołodziejem tuż za plecami i tym przeklętym kołem do wozu.
Emocje zaczęły opadać, nowych wrażeń nie było widać na horyzoncie. Złotopole śmierdziało, ale w ostatecznym rozrachunku była to zaledwie lekka niedogodność.
Zawsze mogło być gorzej.