Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 10-09-2022, 20:56   #1
Ketharian
Dział Postapokalipsa
 
Ketharian's Avatar
 
Reputacja: 1 Ketharian ma wspaniałą reputacjęKetharian ma wspaniałą reputacjęKetharian ma wspaniałą reputacjęKetharian ma wspaniałą reputacjęKetharian ma wspaniałą reputacjęKetharian ma wspaniałą reputacjęKetharian ma wspaniałą reputacjęKetharian ma wspaniałą reputacjęKetharian ma wspaniałą reputacjęKetharian ma wspaniałą reputacjęKetharian ma wspaniałą reputację
[DEG] Opowieści z krainy Wron i Lwów

Szanowni, świat gry Degenesis: Rebirth pełen jest opowiadań fabularnych, autorzy settingu dosłownie usiali nimi podręczniki i dodatki oraz poświęconą systemowi stronę internetową. Niektóre z tych tekstów opisują specyficzne miejsca albo kluczowe momenty w historii świata po Eshatonie, inne prezentują istotne postacie, jeszcze inne mają za zadanie przybliżyć nam kulturę nowych narodów Europy - wszystkie jednak bez wyjątku pełnią misję budowania klimatu. Ponieważ nie zamierzam poprzestać na sesjach "Błogosławiona Krew" oraz "Ogród Czarnego Lwa", wpadłem na pomysł, aby wybrane opowiadania zacząć umieszczać w niniejszym wątku jako narzędzie prezentacji settingu (oczywiście w tłumaczeniu amatorskim). W pierwszy ogień poszedł tekst z początku podręcznika głównego, zaprezentowany poniżej.

Interesuje mnie potencjalny feedback, bo nie wiem, czy takie prezentacje mają dla Was sens i czy w ogóle pomysł mógłby kogoś zainteresować. Jeśli chwyci, chętnie przygotuję kolejne tłumaczenia opowiadań.

I jeszcze słówko objaśnienia w temacie tytułu wątku. "Opowieści z krainy Wron i Lwów" nawiązują do nazw potocznych nadanych Europejczykom i Afrykanom w świecie pięć wieków po zagładzie znanego nam świata. Tyle trucia na ten moment, życzę przyjemnej lektury.




POWTÓRNE NARODZINY


Musieliśmy porzucić pojazd na zasypanych popiołem zboczach Severac-le-Chateau. Nikt by go nie ukradł, duchy zmarłych były kiepskimi kierowcami.

Maszerowaliśmy przez dobre sześć godzin, niczym śnieżne pługi sunąc poprzez zwały popiołów. Przed naszymi twarzami wznosiła się poczerniała góra, nadtopiona i spękana pod wpływem niewyobrażalnego gorąca i ciśnienia. Zniekształcony niczym zastygła lawa, grunt pod nogami wciąż był ciepły w dotyku, jego powierzchnia usiana była stwardniałymi szpicami skał o niebywale ostrych krawędziach. Musieliśmy bardzo na nie uważać. Lomark zdążył przebić sobie jednym z nich podeszwę buta.

Byliśmy w pobliżu Massif Central, niedaleko Verrieres. Beaujolais pochodziło właśnie stąd... nie mój ulubiony rodzaj napitku, za mało bąbelków. Ale te czasy już przeminęły.

Nie potrafiłem zidentyfikować wzrokiem właściwego miejsca. Dwa górskie masywy powinny się były stykać tutaj ze sobą. Trzeba było podejść bliżej.

Niesamowite. Ujrzeliśmy w końcu krawędź krateru. Ziemia w tym miejscu... nie, cała przeklęta kraina uległa transformacji. Niczym zmarszczki na wodzie wywołane upadkiem kropli, koncentryczne rzędy skał otaczały kręgami miejsce upadku meteorytu. Niewysokie, ale wystarczające do tego, by zrównać się z wierzchołkami otaczających krater gór Massifu. Stary świat zlewał się w jedno z nowym.

Lomark stwierdził, że widzi osę. Cóż za absurd. Nie ostał się tutaj nawet cień życia. Ponieważ upierał się przy swoim, nazwałem go idiotą.

Zapadła noc. Wczołgaliśmy się do swoich śpiworów i zasnęliśmy.




Lomark obudził mnie mówiąc, że od godzin nie może spać. Podobno znalazł więcej os i chcąc to udowodnić podał mi kawałek pokrytego popiołem żużlu. Dość tego. Ruszyłem czym prędzej w dalszą drogę.

Wspinaliśmy się po zboczu krateru, każdym krokiem wywołując miniaturowe lawiny skalnego gruzu. Czułem się wyczerpany. Dałbym głowę, że drobiny skruszonych skał układały się w mandale, dopóki Lomark ich nie nadepnął i nie zniszczył. Kiwnąłem mu głową, odpowiedział ruchem ręki. Wszystko było w porządku.

W okolicach krawędzi krateru zacząłem zapadać się w popiołach. Porywisty wiatr utrudniał chodzenie, wytrącał z równowagi. Niesione w powietrzu chmury pyłu ograniczały widoczność do kilku metrów. Zachwiałem się czując pod stopami brak oparcia. Przez krótką chwilę pochłonął mnie obłok wzbitego w powietrze popiołu. Osunąłem się w kompletną ciemność, wymacując na oślep jakąś półkę. Zdołałem się na niej utrzymać. Zewsząd dochodził mnie grzechot osuwających się kawałków gruzu. Krztusząc się śliną przetarłem zakryte popiołem gogle i obejrzałem się w górę. Krawędź krateru była nie dalej jak dziesięć metrów nade mną. Musiałem dać radę.

Dotarłem tam. Tumany pyłu i popiołu wypełniały wnętrze krateru niczym wstęgi upiornej zorzy.

Spojrzałem przed siebie. Gigantyczne wgłębienie w ziemi, rozciągające się daleko wokół. Rozpoznałem jedną z gór na jego dnie i... zacząłem się przyglądać jej uważniej. Oczy potrzebowały chwili, by dostrzec więcej szczegółów, wyłonić z chaosu kształty. Zębate kręgi, jakieś trójkąty, wszystko to połączone ze sobą, przenikające się wzajemnie. Pomyślałem w pierwszej chwili o metalowych zszywkach na kartce papieru, z podczepionym magnesem. Nie, to nie to. Raczej... kurz na bębnie perkusisty. Ale to nie tłumaczyło tych szpiców.

Usłyszałem gramolącego się obok Lomarka.

- Widzisz to?

Zignorowałem jego pytanie.

- Dym? - pokazał na coś ręką. Faktycznie, w powietrzu nad wewnętrznym zboczem unosił się czarny dym. Opadłem na jedno kolano i zsunąłem się kilku metrów w dół, by móc się lepiej przyjrzeć. Widmowe czarne opary.

Przesunąłem jedną dłonią przez smugę dymu i ta natychmiast zniknęła, jakby zneutralizowana reakcją chemiczną w zetknięciu z moją rękawicą. Przekopałem sypkie podłoże wygrzebując z niego smoliście czarny kamień wielkości męskiej pięści. Zaczął się rozpływać na moich oczach w długie pasma dymu. Nacisnąłem go palcem czując jak struktura kamienia ustępuje. Nie był wcale ciepły. W moje pole widzenia wystrzelił jakiś owad. Krzyknąłem głośno i cofnąłem się na widok wkopującego się błyskawicznie w grunt stworzenia. Zniknęło pod warstwą popiołu. Poczułem oddech Lomarka na moim uchu.

- Osy - wyszeptał.

Zdjąłem rękawicę. Chciałem dotknąć tego kamienia gołymi palcami. Ponownie przesunąłem ręką przez nitki czarnych oparów, a te natychmiast zniknęły.

Obejrzałem dłoń z wszystkich stron. Na palcach dostrzegłem leciutki czarny osad, szybko rozwiewany wiatrem. Nie... wnikający w ciało. Gwałtownie potarłem czarne plamki, potrząsnąłem ręką, zacisnąłem dłoń w pięść. W moich żyłach zaczęła kipieć adrenalina, serce biło mocniej, oddech przyśpieszył. Porażony krótkotrwałą paniką, szybko naciągnąłem z powrotem rękawicę.

- Rób zdjęcia - poleciłem Lomarkowi. Znalazłem odłamek czarnej substancji i wrzuciłem go do fiolki na próbki. Z miejsca zmienił swą postać na ciekłą, ale zdążyłem zamknąć fiolkę, zanim owa ciecz się z nie wydostała. Kątem oka dostrzegłem czarne punkciki poruszające się po sypkim gruncie opodal mojego buta. Niektóre z nich wzniosły się w powietrze i odleciały. Pod wiatr.

W co myśmy wdepnęli?

Miałem pewność, że wszystko to było w jakiś sposób ze sobą powiązane.

Schowałem próbkę do kieszeni.





Po powrocie do obozu zostałem objęty kwarantanną. Dawało mi to pewną namiastkę luksusu: własny namiot, posiłki dostarczane wprost przed nos. Szybko zacząłem się nudzić.

Po jednym dniu doktor Rousseville stwierdził, że nie musi mnie już izolować. Nazywaliśmy go Doktor Slime, co nie było do końca sprawiedliwe, ponieważ to on trzymał całą ekspedycję w ryzach. Szukał u mnie biegunki, symptomów HIVE. Nie chciał nic słyszeć o czarnym dymie. Nie posiadał żadnego instrumentu mogącego przeskanować moją dłoń. Nawet gdyby miał, co mogło mi dać jakiekolwiek badanie?

Czułem się dobrze, ale doktor Rousseville nalegał, bym opisywał ewentualne zmiany samopoczucia. Moje płuca pracowały z pewnym trudem, co kładłem na karb wdychanego nieostrożnie popiołu. W ślinie zauważyłem pianę. Na moim torsie pojawiły się jakieś czerwone wybroczyny. Było to na tyle dziwne, bym sporządził na ten temat notatkę.

Nie przestawałem myśleć o mandalach, które ujrzałem na zboczach krateru. Kiedy wybroczyny na mym ciele zaczęły przybierać podobny wzór, powinienem poczuć się zaskoczony, ale wcale nie byłem.

Czas mijał szybko. Zaczynałem częściej kaszleć, wypluwając grudy śluzu. Kleiste, geste, jednolite. To też odnotowałem.

Wciąż dobrze się czułem.

W moim namiocie były mrówki. Czułem je przez całą noc, pełzające po mojej skórze. O poranku miałem sposobność zobaczyć ślady pozostawione przez nie w pyle obok mego posłania.

Mandale.

Serce biło mi ciężko, z wysiłkiem. Każdy wciągany w płuca oddech palił żywym ogniem. W jakiś niewytłumaczalny sposób wiedziałem, co ktoś gotował po drugiej stronie obozowiska. Rozpoznawałem znajomych po zapachu ich ciał. Chwilami odnosiłem wrażenie, że mogę te zapachy zobaczyć. Świat był pełen feromonów niosących ze sobą niezwykle złożone zbiory informacji.

Chyba zaczynałem gorączkować.






Doktor Rousseville i inne cuchnące małpoludy próbowały mnie utrzymać w miejscu. Stałem się tak podekscytowany, że czyraki na moim karku popękały w jednej chwili.

Wszyscy mnie puścili, poprzestali na gapieniu się szeroko otwartymi oczami.

Rousseville zwymiotował, nawet się przy tym nie zginając. Po prostu wyrzucił z siebie całą żołądkową treść. Towarzyszący jej odór byłby w moim starym życiu nieprzyjemnym doznaniem; w nowym stanowił jedynie czytelny przekaz.

Uciekłem z obozu i nikt nie próbował mnie powstrzymać.

Rozmawiały ze mną osy. Ich język sprowadzał się do prostej mowy ruchu i zapachu. Przemieszczałem się wzdłuż linii, które wykreślały w powietrzu, docierając poprzez jakieś ruiny do spalonego lasu. Miałem wrażenie, że wciąż wyczuwam zapach igliwia, ale przesiąknięty nutami, których jeszcze nie rozpoznawałem. Miałem jedynie świadomość tego, że wiązały się z narodzinami...

Upadłem w końcu na kolana i zacząłem ryć palcami w ziemi. Tak, narodziny. Serce waliło mi w szaleńczym rytmie, ciężkie i nabrzmiałe. Mandale na mej skórze płonęły zmieniając się w białe płatki. Czułem jak skóra i mięśnie zaczynają pękać w określonych miejscach. Coś siedzącego w środku chciało się wydostać. Zgiąłem się wpół. Wydychałem obłoczki białego prochu. Moje ciało zaczynało się rozpadać.

Głęboko w mojej czaszce coś ożyło. Coś ludzkiego, pierwotnego. To strach. Wyjący przeraźliwie strach.

Nastąpiły ponowne narodziny.
 
__________________
Królestwo i pół księżniczki za MG gotowego poprowadzić Degenesis!
Ketharian jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem