11-09-2022, 23:51
|
#135 |
Dział Fantasy
Reputacja: 1 | Krugan
Marcus bezradnie rozłożył ręce. Zupełnie nie pasowało to do jego dotychczasowej pozy. - Od czego zacząć? Tubylcy są tak długo w niewoli nieumarłych, że nie poznają już świętych symboli? Może są pod wpływem bluźnierczej magii? Może zwyczajnie tyle zła widzieli, że śmierć im zobojętniała? – Wyrzucił z siebie emocje morryta.
Szybko jednak doprowadził się do porządku. - Jestem członkiem Zakonu Rycerzy Kruka. Od dawna infiltrowaliśmy ten obszar, chcąc wieść prym w przyłączeniu go na powrót do granic Imperium. Pół roku temu, po ataku wampirzej hordy na siedzibę Zakonu, ruszyliśmy z kontrofensywą. Osiągnęliśmy część celów, później niestety poszliśmy w rozsypkę.
- Z powodu mojego wyglądu tutejsi skłonni byliby mnie stracić. Przyjrzyj się, naturalne blizny nie są tak rozległe. Podszyłem się więc pod pijaczynę, którego defekty były nieco mniej okazałe. Był on w okolicy tolerowany, bo dostarczał miejscowym rozrywki na arenie walk. Gdy odszedł z karawaną najemników na północ, zająłem jego miejsce. Modlę się tylko w ukryciu, zawsze w mroku. Zachowuję pozory.
- Musiałem tu zostać, właśnie z uwagi na świątynię. Złe usta lubią plotkę, jakoby te mury nie widziały kapłana od dwóch wieków. Wierutna to bzdura – uniósł głos, a słowa niby pierwej głośne, szybko ścichły jakby słyszane zza grubego arrasu. - Ludzie tutaj pod pretekstem ciągłych wojen i klęsk zostali przekonani, że nie potrzebują już mego boga. Bardzo się mylą. Co dzień stają się ofiarami stworzeń, które zgodnie z porządkiem świata dawno już powinny zgnić w ziemi. Tak im to jednak spowszedniało… Udają, że nie widzą zniknięć sąsiadów, skupiając się na wypatrywaniu u przechodniów wynaturzeń wyglądu. Jedyna nadzieja w posiłkach z Zakonu, które w końcu muszą nadejść.
- Hubert również był członkiem Zakonu i wyprawy, która wyruszyła przed zimą. Podobnie Harald von Grossheim. Róża, jako wędrowny czarodziej, przystała do nas na czas drogi do Sylvanii. Czyżbyś poznał ich wszystkich, że pytasz? Żyją?
- Mistrzów Kolegium nigdy nie poznałem. Znam jednak ich imiona i cele. Zamierzali jak i my, oczyścić te tereny z zarazy Carsteinów. Orgof i Zygfryd Zygfryd zaczął opisywać sytuację, którą podsłuchał w obozowisku turniejowym, jednocześnie kierując się do piętrowego domostwa. Złapał za klamkę, a jednocześnie ktoś właśnie te drzwi otwierał.
Naprzeciw mistrzów magii stanął mężczyzna w brunatnym płaszczu z kapturem. Spojrzał na obu zupełnie zaskoczonymi oczyma i błyskawicznie wyskoczył na ulicę, potrącając wyciągniętą rękę Ogrofa, gotowego pochwycić nieznajomego.
Zakapturzony jeszcze się potknął i upadł na kolano, ale zerwał się do ucieczki. |
| |