Sierżant odkiwnął głową odchodzącym Diabłom.
- Cześć chłopaki. - rzucił przyjaźnie do kierowców. - Renton jestem. - przedstawił się tak po prostu podając rękę na powitanie.
Po męskich uściskach dłoni, nie musząc wcale udawać zaciekawionego, kucnął przy quadach oglądając terenowe pojazdy z bliska. Potem wstał i obszedł nieodrywając od nich wzroku. W końcu podniósł spojrzenie na przyjętych szeregowych Bordenoir. Byli poddenerwowani zachłannie zaciągając skręty tytoniu. Naszywki czarnej błyskawicy na tle białych linii fal niebieskiego tła bezbłędnie opisywały portową formację łączności.
- Piękne maszyny. - stwierdził z uznaniem.
Wydął grube wargi, zmrużył oczy jak znawca choć po prawdzie większego pojęcia na temat motoryzacji nie miał.
- Co prawda moim chłopcom chciałem zanieść, ale co tam. My mundurowi musimy trzymać się razem. Ależ owszem, czemu nie… - mówił wyciągając z obu kieszeni munduru zawinięte w pałacowe serwetki przedmioty. - dla łączności też należy się.
Na otwartych wielkich dłoniach sierżanta jak na czarnych stolikach przykrytych żółcią obrusu z chusteczek, spoczywały lśniące cukrem w blasku pałacowych lamp, po jednym na każdej, kandyzowane czerwono-pomarańczowe jabłka na patyczkach stylizowanych na rapiery. Oblane starannie biało czarną czekoladą, już nieco ugniecioną i umorusaną zatartymi na siebie kolorami nadal wyglądały niecodziennie.
- Bierzcie i jedzcie. - rzekł Renton. - Takich fikuśnych jeszcze w gębach nie mieliście. A w naszych czasach, w naszym fachu, nie wiadomo kiedy który posiłek ostatnim, co nie?
Potem przyglądał się im życzliwie uniósłszy brwi lekko marszcząc czoło wodził wzrokiem od jednego do drugiego.
- To co tam słychać na szerokich falach dzisiaj? - zagadnął. - Od waszego meldunku pałac sraczki się nabawił. Oby nienadaremno tyłki jaśnie panom zawrócone. - pokiwał głową i zerknął na podświetlony pałac górujący za jego plecami. - Jesteśmy bezpieczni?