Plac Pałacowy, wczesny wieczór 23 sierpnia 2595
Grzane wino miało całkiem wyrafinowany smak, Wanadu przyznał to szczerze, choć w głębi ducha. Wrony pod wieloma względami nie dorównywały Lwom, ale istniało kilka aspektów, w których Afrykanie wciąż musieli starać się im dorównać i jednym z nich była właśnie produkcja szlachetnych trunków.
Myśliwy powiódł beznamiętnym spojrzeniem po pełnym zamożnie odzianych ludzi tarasie, zarówno miejscowych jak i czarnoskórych przybyszów z południa. Byli wśród nich nawet mieszańcy o jaśniejszej karnacji przywodzącej na myśl kawę z leciutką domieszką mleka, co Wanadu przyjął do wiadomości z wielkim ukontentowaniem. Nic tak nie zjednywało ludzkich serc sprawie Lwów jak mieszane pochodzenie, jak afrykańskie nasienie kiełkujące w łonach białych kobiet wydających później na świat potomstwo, które chętniej stawało po stronie Neolibijczyków niż swoich etnicznie czystych kuzynów. Zdecydowana większość skupionych na tarasie osób opuściła pałac regenta w tym samym czasie, co delegacja Bernamota Gauthiera, więc musieli to być ważni goście wyproszeni z rezydencji z tych samych powodów co Wanadu i jego biali towarzysze.
Spojrzenie Afrykanina prześlizgnęło się po postaciach kapitana Sangów i bladoskórej szlachcianki z Montpellier, przeskoczyło na plecy spoglądającego za poręcz tarasu Polanina, by koniec końców zatrzymać się na rozjaśnionej elektrycznym światłem fasadzie pałacu. Nawet odgrodzony od budowli całą długością okazałego placu i zanurzony w pomruku ludzkich głosów, Kuoro wychwytywał uchem charakterystyczny dźwięk paliwowych agregatów pracujących w podziemiach pałacu.
- Moi państwo, zmuszony jestem się pożegnać - powiedział Afrykanin śledząc jednocześnie wzrokiem kilwatery kilku dużych motorowych kutrów opuszczających płycizny Perpignanu - To była rzadka przyjemność móc spędzić czas w tak wybornym towarzystwie, ale obowiązki wzywają mimo tak późnej pory. Liczę na to, że dane nam będzie się jeszcze spotkać.
Wymieniwszy uściski dłoni i ukłony Neolibijczyk opuścił taras, przeciął elegancki pałacowy plac w zamiarze ominięcia dwóch pomalowanych w barwy Bordenoir mini-Komów. I kiedy to uczynił zapuszczając się żwawym krokiem w gwarną ulicę wiodącą w dół miasta, odkrył, że w pobliżu pałacu parkował jeszcze jeden pojazd.
Ten Kom wyglądał jak prawdziwy magnat w towarzystwie dwóch ubogich krewnych stojących opodal na placu. Dużo większy i wyposażony w potężniejszy silnik, uzbrojony w baterie halogenów, masywne amortyzatory i szerokie opony o grubym bieżniku, przykuwał uwagę przechodniów licznymi ozdobami w postaci przywiązanych do klatki pęków ptasich piór, sznurów muszli i pożółkłych czaszek zwierząt, pomiędzy którymi można było dostrzec jedną czy dwie czaszki ludzkie. Pomalowany w barwne wzory Kom największe wrażenie robił stylizowaną paszczą lwa namalowaną na masce wozu, jednoznacznie identyfikującą jego właścicieli.
Było ich czterech, stojących w ciasnej grupie przy Komie i omijanych szerokim łukiem przez oczarowanych widokiem harapów przechodniów. Założone na twarze plemienne maski przydawały im demonicznego wyglądu, a porysowane starymi szramami ciemnoniebieskie ceramiczne kamizelki i groźnie wyglądające czarne karabiny wykonane całkowicie z metalu. Będąc z zamiłowania myśliwym Wanadu rozpoznał od razu osławione akacze, bezcenne artefakty Dawnych Ludzi, przekazywane z jednego Lwa na drugiego w oddziale niczym relikwie przez całe pokolenia. Była to broń, którą stworzyli pradawni Russowie, aby mieć czym walczyć z ich nieprzejednanymi wrogami Mericanami - i była to broń, którą cenili sobie przez wzgląd na niezawodność wszyscy afrykańscy kolekcjonerzy oraz miłośnicy reliktów pre-Eshatonu.
Czterej harapowie dostrzegli nadchodzącego Neolibijczyka, przerwali rozmowę rozciągając nieco swój szyk i grodząc tym samym ciałami ulicę.
- Kuoro Wanadu - powiedział jeden z wojowników unosząc rękę w zdawkowymi pozdrowieniu - Duchy przodków z tobą. Jej magnificencja Elani pragnie cię zaszczycić swoją osobą. Zawieziemy cię do konsulatu. Wóz czeka.