Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 21-09-2022, 19:33   #126
Aro
 
Aro's Avatar
 
Reputacja: 1 Aro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputację
Wysokie Miasto
23 sierpnia 2595


Pożegnania nie potrwały długo, każdy ruszył wkrótce we własnym kierunku. Ścieżki, po jednoczącej ich wyprawie do Pradesu, rozwidliły się ponownie przed pałacowymi bramami skąpanymi w świetle zachodzącego słońca. Jehan pożegnał się z byłymi już kompanami jak etykieta nakazywała, kłaniając się iście po dworsku uprzywilejowanym, kiwając głową tym mniej. Bordenoir opuścił plac żwawym krokiem, lawirując między tłoczącym się tam tłumem z wyrobioną wprawą, spływając po stopniach i zagłębiając się w tenże sam zaułek, w którym pożegnał się parę godzin wcześniej z Pascalem. Przyjaciel i konfrater, rzecz oczywista, nie czekał na niego aż skończy się audiencja - jego grafik był równie napięty co ten jehanowy, zwłaszcza że już dawno wybiła godzina otwarcia "Młyna" i trzeba było zająć się gośćmi. Baudelaire przystanął tam jednak na chwilę, zauważając Wanadu oddalającego się w komie konsulatu, pozwoliwszy sobie na chwilę podziwiania kunsztu inżynierów odpowiedzialnych za produkcję tejże maszyny, ale gdy tylko pojazd zniknął mu z oczu, ruszył dalej.

Jehan parł przed siebie, zwodniczo nonszalancko krocząc schludnymi ulicami, mimo że pod jasną grzywą rysowały się obrazy agentów Lefebvre'a śledzących jego pochód. Nie tylko zresztą ich, każdy szanujący się pałacowy oportunista-intrygant zapewne wiedział już o niecodziennych gościach Regenta i, choć szczegóły były niewątpliwie skryte za opończą tajemnicy, zainteresowali się ich osobami. Może niedawne zamieszanie zapewniło nieco zasłony dymnej, ale w to Baudelaire szczerze wątpił. Podejrzenia sprawdziły się nader prędko, gdy na karku poczuł ten charakterystyczny chłód i mierzwienie, jakie zwykły towarzyszyć czyjejś nieproszonej uwadze. Doczepiony ogon był do przewidzenia. Pytanie tylko, kto zacz?

Pytanie miało pozostać jednak bez odpowiedzi, Bordenoir nie miał za bardzo ochoty grać w kotka i myszkę ze szpiegiem na tyle marnym, że zdołał go wywęszyć bez większego trudu. Zatrzymawszy się przed jednym ze straganów, Jehan przeciągnął palcami po tkaninach tam wywieszonych, spoglądając ukradkiem wgłąb ulicy, w kierunku z którego przyszedł, w próbie wypatrzenia doczepionego mu ogona. Próba okazała się być płonną, przez falujący kalejdoskopowo kolorowy tłum nie zauważył nikogo, kto rzucałby mu się w oczy. Pech, ale z drugiej strony fakt, że do śledzenia jego osoby nie oddelegowano zupełnego amatora, połechtał mile jego ego. Sprzedawca tkanin odprowadził Jehana zgryźliwym komentarzem, gdy ten ruszył dalej, nie kupiwszy chociażby skrawka nędznego towaru.

Jehan zmienił nieco zamierzoną trasę, dreptając i płynąc w stronę jeszcze tłoczniejszej ulicy, wychodzącej na Wielki Bazar. Dobiwszy do jego krańca, przyspieszył już kroku, lawirując między motłochem spacerującym od straganu do straganu i sprzedawcami pakującymi dobytek. Wbrew pozorom, Bazar był też tłoczny wieczorową porą, czasami nawet bardziej niż w godzinach szczytu. Spóźnialscy chcieli jeszcze zrobić jakieś zakupy przed końcem dnia handlowego, kupcy zwijali swoje stanowiska i ściągali wozy, dwukółki czy tragarzy. Tłum, zmuszony do manewrów wokół tych przeszkód, gęstniał na tyle, że naprawdę trzeba było być diablo dobrym, by podążać tam za kimkolwiek. Jehan przemknął na skos, prześlizgując się przy grupce junaków, parę kroków dalej nurkując pod na wpół opuszczoną płachtą handlarza przyprawami, by w końcu skręcić i przemknąć skrytym za dwoma zasłonami pasażem. Zygzakował tak jeszcze parę ładnych chwil między straganami, przedzierając się przez Bazar, dopóki nie czmychnął w jedną z wąskich alejek, która dublowała jako toaleta wnosząc po smrodzie szczyn i fekaliów. Uliczka nieco dalej przechodziła w podwórko należące do jednej z jadłodajni. Jehan przeciął zarówno część zewnętrzną, jak i wewnętrzną, wyłaniając się koniec końców z głównego wejścia po drugiej stronie budynku.

Później było już o wiele łatwiej. Kilkanaście metrów ulicą, parę stopni w dół i podziemny pasaż będący domeną szczurzych czered, schodki w górę i ławeczka skryta za różanymi krzewami. Dopiero tam Baudelaire pozwolił sobie na chwilę odpoczynku i odetchnięcie, zerkając między kwiatami w stronę stopni. Uczucie bycia obserwowanym zniknęło już parę chwil wcześniej, ale jak głosiła ludowa mądrość - "przezorny zawsze ubezpieczony". Baudelaire poświęcił parę minut na złapanie oddechu i, upewniwszy się że zdecydowanie zmylił doczepiony mu ogon, ruszył dalej z wyrazem samozadowolenia na twarzy.

- Tak to się robi - mruknął sam do siebie.

Resztę drogi przebył już na spokojnie.




"Chat Sanglant"
23 sierpnia 2595


Portowe aleje były węższe od swych odpowiedników w Wysokim Mieście, gorzej zadbane i śmierdzące zwyczajową dla takich rejonów olfaktoryczną mieszanką, ale pod żadnym względem nie ustępowały lepszym dzielnicom w byciu zatłoczonymi. Dokerzy, podróżnicy, szeroko pojęta klasa niższa, bezdomni, sieroty i nawet garść złomiarzy obrali perpignański port za swoje domeny, wypełniając ulice po brzegi i stołując się w pijalniach i przybytkach, które oferowały rozrywki wszelakie w przystępnych cenach. Morze szumiało przyjemnie w oddali, a odgłosy typowe dla doków zastąpiły pijackie śpiewy i okrzyki. Prosta dzielnica dla prostych ludzi.

"Krwawy Kocur" był jak zwykle pełen zakazanych mord i twardych zawodników, ale tam gdzie w innych spelunach taka klientela tylko czekała na pretekst, by skoczyć sobie do gardeł, tutaj nikt nie miał na to tyle odwagi. Francesce Coquine, Żelaznej Damie półświatka, nikt nie chciał zaleźć za skórę czy nastąpić na odcisk - taki afront równał się z ekspresową podróżą na dno La Têt lub Morza Śródziemnego przy dobrych wiatrach. Przy gorszych... Cóż. Lepiej było nie wiedzieć. Reputacja gospodyni była więc gwarantem bezpieczeństwa w metalowo-betonowych murach "Kocura".

Jehan pewnie przeciął główną salę, kierując się w stronę schodów prowadzących na antresolę, gdzie znajdowała się obszerna, prywatna loża otoczona grubym szkłem, która bez wątpienia kosztowała Francescę niemałą fortunę. Ot, zalety długiej i pomyślnej kariery.

- Matula nie przyjmuje - najmłodszy syn Damy, Giovanni, wyrósł przed Jehanem, blokując schody.

Baudelaire prychnął w odpowiedzi. Francesca była aktywna nie tylko zawodowo, ale i prywatnie, rodząc gromadę synów w planach zbudowania własnej dynastii, lecz - jak to w życiu bywało - latorośle przynosiły jej zaledwie rozczarowanie. W jej własnych słowach jeden był "głupszy od drugiego" i do tej pory z żalem ubolewała nad faktem, że nie została pobłogosławiona córką.

- Mnie przyjmie, Gio - oznajmił pewnie Baudelaire. - Nie próbuj mi zaimponować postawą twardziela, przecież wiem lepiej.

Jehan uśmiechnął się wieloznacznie. Kordialne relacje z Coquine obejmowały upust dla jej synów w "Młynie" i młody Bordenoir był intymnie zaznajomiony z apetytami nie tylko samego Giovianniego, ale i reszty tych pozerów z niedowładem intelektu. Gio już szykował się do bez wątpienia mało błyskotliwej riposty, gdy przerwał mu głos ze szczytu schodów.

- Jehan, cóż za niespodzianka - Francesca uśmiechnęła się przyjaźnie. - Gio, przepuść go, znajdź coś pożytecznego do roboty.

Baudelaire wyszczerzył się do młodego Coquine'a, klepiąc go poufale po poliku i wspiął się po schodach. Ujął wyciągniętą ku niemu dłoń matrony i dworskim gestem ucałował pachnącą bzem skórę, zanim weszli do loży. Drzwi kliknęły w miejscu, tłumiąc hałas sali wspólnej i oferując o wiele bardziej prywatne i kameralne miejsce na rozmowę. Francesca usiadła na bogato zdobionym krześle, przywodzącym na myśl tron, wskazując Jehanowi kanapę. Baudelaire zajął miejsce, wyciągając nogi.

- Cóż sprowadza moją przyszywaną córkę w moje skromne progi? - Coquine zagaiła kpiarsko, luźnym tonem, ale oczy obramowane szkarłatnym makijażem lustrowały go uważnie.

- Może się stęskniłem za twoim towarzystwem? - Jehan prowokacyjnie przejechał po długości sylwetki kobiety, obleczonej w suknię ze zwiewnego materiału w kolorze głębokiego burgundu.

- Doskonale wiemy, że ani ja nie jestem w twoim typie, ani ty w moim - zaśmiała się Francesca. - Przestań słodzić, wiesz że pochlebstwa tutaj nic ci nie dadzą.

Zaśmiał się i Jehan. Cenił sobie bezpośredniość Damy. Po pałacu gra we względnie otwarte karty była miłą odskocznią. Podobnie jak jej samo towarzystwo, nawet jeśli nie była w jego typie przez dominującą osobowość. Mimo różnicy trzech dekad w wieku, obiektywnie było przyjemnie na nią patrzeć. Wieczna uroda była jedną z broni w jej arsenale.

- Przychodzę w interesach - oznajmił krótko Jehan. - Interesują mnie pewne zdarzenia sprzed lat, o których zapewne możesz mi opowiedzieć ze szczegółami.

- Darzę cię sympatią, Jehan, ale wiesz że charytatywność nie leży w moim charakterze - coś błysnęło w ciemnym spojrzeniu.

- Oczywiście. Szepty o pewnych wydarzeniach ze szlaku już pewnie dotarły do twych uszu - ripostował Baudelaire. - Czy szczegółowa relacja naocznego świadka tych zdarzeń byłaby wartościową zapłatą?

Francesca zastukała upierścienionymi palcami o poręcz fotela, z cieniem uśmiechu na ustach.

- Nie próżnowałeś ostatnimi dniami - oznajmiła. - Niech będzie. Ale opowiesz mi też o audiencji u Veracqa. Czego oczekujesz w zamian?

Jehan nachylił się w jej stronę.

- Informacji o Przedrzeźniaczach - odparł krótko. - Oraz wydarzeniach towarzyszących ich zniknięciu przed dekadą.
 
Aro jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem