Lanoreth wysiadł z łodzi wprost na zielone mchy lasu. Pociągały go one - ich spokój, ich czystość - jednak miał wątpliwości, czy rzeczywiście to miejsce jest bezpieczne. Uspokoiła go jednak... Cóż... Fretka. A właściwie uratowana przez nich dziewczynka pod postacią zwierzaka. "Cóż... Ciało grupy powinno stanowić jedną osobę... Powinno." - pomyślał, nie chciał jednak zaprzątać tym zbytnio myśli - wolał wypocząć przed dalszą częścią trudnej wyprawy.
Gdy Tek i Veriene poszli po drewno, Lanoreth ułożył krąg z leżących w okolicy kamieni, w którym potem zapłonęło ognisko. Usiadł obok Teka, piekącego już coś na ognisku i wyjął kilka owoców do zjedzenia.
- Jak myślisz, po co to wszystko? - spytał cicho. - Miliony wyłożone na wyprawy i przygotowania do nich, narażanie życia kolejnych osób, dla zdobywania rzeczy, o których słuch ginie, gdy tylko dostarczy się je na Center. Tak, "dla władzy", "dla wiedzy", "dla Wyższych Celów"... Ale o co chodzi tak naprawdę?
Po chwili też dodał:
- Poza tym... Od kilkudziesięciu lat wyprawy były rzadkością, a do naszej pierwszej każda kończyła się śmiercią całej grupy - z wyjątkiem Keomy. Teraz zaczęły się udawać, i to kilka pod rząd w zadziwiającym tempie... To wszystko jest bardzo dziwne, nie uważasz? |