Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-09-2022, 09:48   #113
Caleb
 
Caleb's Avatar
 
Reputacja: 1 Caleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputację
– Dobry wieczór, nazywam się Dona Wynne-Jones, a państwo oglądają wiadomości w BBC Cymru – powiedziała jednym tchem elegancka kobieta w czarnej marynarce. Nad jej głową lewitowało charakterystyczne, czerwone logo. – W dzisiejszym programie powiemy między innymi o podwyżkach cen zboża oraz obyczajowym skandalu pierwszego ministra – prezenterka wypowiadała kolejne zdania wystudiowanym, pozbawionym emocji głosem. – Najpierw jednak zapowiadany przez naszą stację materiał specjalny. Telewizja BBC jako pierwsza zajmie się wydarzeniami, które wstrząsnęły spokojnym dotąd miasteczkiem Sionn. Na miejscu jest już Thomas Clifford. Tom, czy się słyszymy?


Na ekranie, po prawej stronie kobiety pojawił się kwadratowy kadr przedstawiający przeciętnej urody mężczyznę. W jednej ręce trzymał mikrofon, drugą poprawiał blond kędziorki, najwyraźniej nie zdając sobie sprawy, że jest już na wizji. Za jego plecami majaczyły kształty małych domków, pomiędzy nimi zaś kręcili się ludzie w odblaskowych kamizelkach.
– Słyszę cię jasno i wyraźnie Dona – ocknął się reporter. – Stoję właśnie na przedmieściach Sionn, gdzie ostatnio doszło do bardzo zaskakujących zdarzeń. To sytuacja absolutnie bez precedensu. Najkrócej mówiąc nastąpiły tu silne anomalia w ekosystemie oraz… jak twierdzą niektórzy, zakłócenia w cyklu dobowym. To jednak nie wszystko. Według relacji mieszkańców miało dojść do swego rodzaju masowej histerii. Wiele osób doznało omamów bądź straciło nagle przytomność – mężczyzna złapał haust powietrza i kontynuował z prędkością karabinu maszynowego. – Trudno obecnie ustalić co tu się wydarzyło. Mówi się o skutkach przebiegunowania Ziemi, ale nie brakuje śmielszych teorii jak interwencji za pomocą rządowej technologii.
Clifford odwrócił się za siebie i oszczędnym ruchem wskazał na kręcącą się po ulicach policję.
– Jak państwo widzą, służby są już na miejscu, ale na razie nie udało mi się zdobyć dalszych informacji. O opinię poprosiliśmy lokalnych mieszkańców.
Na ekranie pojawił się mężczyzna w roboczym stroju. Dolny pasek przedstawiał go jako pracownika lokalnej stacji elektromagnetycznej.
– Zgłaszaliśmy pewne zaburzenia w dostawach prądu już od jakiegoś czasu, ale co mogę powiedzieć, były ignorowane – rozłożył wymownie ręce. – To nie na moją głowę panie, ale to może się ze sobą łączyć.
Ujęcie znów uległo zmianie. Tym razem przedstawiało człowieka z przekrwionymi oczami, który stał na tle odrapanego budynku.
– Nikt nie chce o tym głośno mówić, ale była tu taka banda, co trzęsła okolicą. Facet Pieniek się nazywał i trzymał ludzi krótko, ot co! – machnął ręką w stronę kamery. – Kiedy wszystko się skończyło, menda też zapadła się pod ziemię. Przypadek?
Kolejny wywiad przeprowadzono z kobietą prowadzącą dziecięcy wózek. Ta stała wśród żółknących klombów lokalnego parku.
– Słyszałam, że na zachodzie znaleziono jakieś ciała. Ponoć ujęto podejrzanych… ale nikt nam niczego nie wytłumaczył. Tak nie można traktować ludzi, nie jesteśmy królikami doświadczalnymi!
Przed kamerę znów powrócił jasnowłosy reporter. Tym razem zaczął mówić natychmiast:
– Sytuacja jest rozwojowa. Do tej sprawy z pewnością będziemy jeszcze wracać, jak tylko pojawią się nowe informacje. Tymczasem dziś pozostaje z nami pytanie: czemu rząd nie jest w stanie wyjaśnić tego, co zdarzyło się w górskim miasteczku? A może… wcale nie zamierza tego robić? – mężczyzna zrobił efektowną pauzę. – Thomas Clifford, Sionn.



Siedzące na gałęziach wrony krzyczały zawzięcie, mimo że ich audytorium składało się tylko z jednej osoby. Sylwetka mężczyzny meandrowała we mgle i jak zjawa snuła się między lasem krzyży oraz kamiennych pomników.
Owen poprawił poły swojego płaszcza i osłonił kołnierz przed wiatrem, który hulał po ścieżkach starego cmentarza. Policjant kolejny już raz obejrzał się wokół siebie. Jesiennym wieczorem nikt jednak tędy nie przechodził, co w pewien sposób mu odpowiadało. Nie był tutaj od pogrzebu i chciał się zmierzyć z tym miejscem w pojedynkę.


Po ostatnich wydarzeniach miał w pracy całe mnóstwo papierkowej roboty. Od kilkunastu dni zostawał do późna na posterunku i ślęczał nad stosami dokumentów. Trzeba było spisać multum protokołów i raportów oraz przynajmniej spróbować wyjaśnić górze, co właściwie zaszło w okolicy. A przecież sam do końca nie wiedział. Obydwie strony bitwy pod Brenin zniknęły z jego radaru.
W jakiś dziwny sposób całe to mozolne zadanie wewnętrznie wyciszyło Gryffitha. Zupełnie jakby praca pozwoliła mu zwolnić i spojrzeć na siebie z nowej perspektywy. To zaś ostatecznie doprowadziło go właśnie tutaj.
Skręcił w jedną z mrocznych alejek, minął spróchniały wiąz i zatrzymał się w pół kroku. Stał teraz przed podwójnym grobem z lśniącego granitu. Tablica przed nim przedstawiała grawer z parą uśmiechniętych, dziecięcych twarzy. Policjant od razu poczuł przebiegający przez całe ciało dreszcz. Opanował się jednak i wyciągnął dwa znicze, z trudem odpalając je na tle wzmagającej zawiei.
Ustawił lampki obok nieco pobladłych już kwiatów. Westchnął sam do siebie, obserwując jak dwa małe płomyczki nierówno pełgają wewnątrz szklanych pojemników. Tak naprawdę to nie wiedział, czego się spodziewać po wizycie tutaj. Brał pod uwagę opcję, że tama, która wzbierała w nim latami, nagle pęknie, ale nic takiego się nie stało. Oczywiście, żal ściskał jego serce jak imadło, ale nie miał ochoty rzucać się w spazmach na ziemię ani nic z tych rzeczy.
Zamiast tego siadł na drewnianej ławeczce i po prostu trwał w milczeniu. Pierwszy raz od dawna pozwolił swoim myślom płynąć tak, jak chciały. Czuł jakby coś z samych głębi jego trzewi przebudziło się i zapragnęło wyjść na zewnątrz. Nie wiedział co to takiego, ale przestał stawiać opór. Tak należało uczynić – bez względu na to, jak mocno zaciskały mu się szczęki i drżały spazmatycznie ręce.
Czas przestał mieć znaczenie: był tylko on, cmentarz i mżawka, który rosiła jego twarz. Deszcz powoli, lecz nieubłaganie wnikał przez warstwy odzieży Owena, wykradał jego wewnętrzne ciepło. Trwało to dobrą chwilę i kiedy stało się wreszcie nie do zniesienia, Gryffith ciężko wstał ze swojego miejsca. Mimo chłodu nie spieszył się jednak, gdy szedł już w stronę cmentarnej bramy. Jeszcze przez kwadrans lawirował wśród brukowanych ścieżek, po których ciurkały teraz błotniste strumyczki.
Będąc już przy wyjściu, przystanął na chwilę i wyciągnął zza pazuchy płaską, metalową butelkę, którą już wcześniej przygotował na tę okazję. Spojrzał spode łba na stróżówkę, ale był absolutnie poza kręgiem zainteresowania zasuszonego ochroniarza.
Gdy otworzył napitek, w nozdrza Gryffitha uderzyła mocna woń brandy – zapowiedź znieczulenia, które czekało dosłownie na wyciągnięcie dłoni. Jednakże mężczyzna zawahał się, na moment stanął w nieruchomej pozie, przez co sam wyglądał jak jeden z okolicznych pomników.
– Do diabła z tym – mruknął, wyrzucając piersiówkę do pobliskiego kontenera.



Tego wieczora Lysar było wypełnione po brzegi. Dziesiątki głów pochylały się nad stolikami pełnymi piwa, podczas gdy ożywione rozmowy tylko narastały. Ktoś tu stale głośno żartował, kto inny zanosił się śmiechem. Mimo że lokal nie należał do największych, to można było odnieść wrażenie, że przybyła w nim połowa mieściny. Na miejscu pojawił się nawet Dany Winston, co wywołało niemałe poruszenie. Po śmierci ojca rzadko pokazywał się publicznie.
Okoliczności były jednak wyjątkowe. Na siedemdziesięciocalowym ekranie, zawieszonym w centralnej części pubu, wyświetlano właśnie piłkarskie zmagania między New Saints a Flint Town. Lokal zawsze wypełniał się podczas podobnych okazji, bowiem trudno było podrobić tutejszy klimat. Żywe reakcje publiczności, wspólne przeżywanie sukcesów, ale i porażek – tego nie dało się zastąpić oglądaniem meczu w domowym zaciszu.
Hałas roznoszący się po lokalu miał jeszcze jedną zaletę. Dzięki niemu Lucas, Mike, Jeff i Malcolm mogli względnie swobodnie porozmawiać w jednym z kątów pomieszczenia. Choć stojące przed nimi trunki zdążyły już ich nieco rozluźnić, a mowa stała się trochę głośniejsza (oraz mniej składna), to nadal pochylali się nad blatem jak spiskowcy w trakcie politycznego przewrotu.


– Pomyśleć co tu się jeszcze niedawno działo – zagaił Malcolm – i że teraz ludzie siedzą sobie jakby nigdy nic.
– A co mają robić? – rozłożył ręce Mike. – Możemy próbować sobie to wszystko tłumaczyć, ale zwyczajnie się nie da. Trzeba żyć dalej.
Rozmowę przerwały owacje. Z kilkudziesięciu gardeł rozległ się krzyk triumfu, a w górze zafalowały czerwono-czarne szaliki. Jeden zero dla Flint Town.
Tymczasem Jeff przysunął się jeszcze bliżej stolika, przez co jego brzuch ledwo mieścił się pod blatem.
– A mi nadal nie daje spokoju to, co widzieliśmy w ruinach pod Maddox – jego oczy zwęziły się w dwie szparki, wyraźnie próbował przemóc rausz. – Mniejsza o cały sprzęt śledzący i tak dalej. Tylko o podobizny tamtych ludzi. Opisy ich snów. W życiu nie widziałem czegoś równie posranego. Nawet nie próbuję zrozumieć co tu się działo, ale mam nieznośne przeczucie, że wielu z nich już nie żyje albo dostało świra. To by choć trochę tłumaczyło te wszystkie opowieści o zaginionych.
Czwórka pokiwała głowami, podczas gdy gwar w tle tylko narastał. Wyglądało na to, że New Saints miało dostać dziś łupnia: za chwilę lokalem wstrząsnął kolejny ryk triumfu, a jeden z bywalców postanowił uświetnić strzeloną bramkę tańcem na stole.
– Nie nam to roztrząsać ˜– podsumował Lucas, patrząc na pijacki spektakl. – Pewnie już i tak zamietli wszystko pod dywan. Sam do niedawna myślałem, że miejsce fantastyki jest tylko w książkach – w zamyśleniu nakreślił przed sobą okrąg z plamy piwa. – Tak czy inaczej to wszystko nauczyło mnie, że są rzeczy, których nie idzie pojąć. I niech tak zostanie – zamilkł na chwilę, pijąc sążnisty łyk.
Wszyscy zdawali się z tym zgadzać. Patrzyli po sobie nawzajem, już w ogóle nie poświęcając uwagi meczowi..
– A co do tych biednych nieszczęśników… – stwierdził nagle Malcolm – niech odnajdą spokój. Wypijmy za nich.
– Wypijmy! – odpowiedzieli natychmiast pozostali i wznieśli toast.



Poza faktem, że dom Pani Sparks był zwyczajnie stary, to miał jedną charakterystyczną cechę: zapach. Już z daleka emanował wonią ziół, starego drewna oraz kotów. Całym mnóstwem kotów.
Pomrukujące cicho stworzenia wyłoniły się z zakamarków, jak tylko Powell wszedł do niewielkiego holu. Oczka o zwężonych źrenicach z uwagą śledziły gościa, który ostrożnie strącił kilka pajęczyn i przeszedł w głąb domostwa. Za chwilę kilkanaście czworonożnych postaci podreptało w ślad za nim.
Weterynarz doskonale wiedział, że koty jako takie bardzo nie lubią zmian. Dopóki nikt nie przejął parceli Sparks, postanowił więc zajmować się jej pupilami właśnie tutaj. Wbrew pozorom nie sprawiało mu to zbyt wiele zachodu. Za każdym razem sprawnie uzupełniał zawartość poidełek oraz plastikowych misek, a następnie sprawdzał stan zdrowia zwierząt. Rzecz jasna nie wszystkich i nie od razu – na zdobycie zaufania dużej części tej gromady potrzebował jeszcze czasu.
Dotychczas ograniczał się więc do rutynowych czynności, lecz tym razem postanowił zostać w domu chwilę dłużej. Z czystej ciekawości rozejrzał się po opustoszałym piętrze i raczej prowizorycznej kuchni, po czym wreszcie przeszedł do salonu.
W przeciwieństwie do pozostałych pomieszczeń, tutaj wpadało choć trochę światła. Słoneczne refleksy z trudem przebijały się przez okna, odbijając na podłodze cały labirynt smug. Powietrze było duszne i panował tu ogólny nieporządek, ale do tego Powell już się przyzwyczaił. Jego uwagę zwrócił natomiast zakurzony regał z książkami w rogu pokoju. Gdy zbliżył się do biblioteczki, z ciekawością otaksował grzbiety tomiszczy. Z tego co zdążył się zorientować, dotyczyły zielarstwa, medycyny alternatywnej, a nawet okultyzmu.


– Była pani naprawdę ciekawą osobą, pani Sparks – wyszeptał do siebie lekarz, przyglądając się kolekcji, lecz nie podnosząc niczego do ręki.
Stał tak, lustrując wzrokiem kolejne enigmatyczne tytuły, dopóki nie poczuł nagle czyjejś obecności za swoimi plecami.
Powoli, napięty jak sprężyna, obrócił się na pięcie. Jego niewiara w duchy oraz inne zjawiska nadprzyrodzone została ostatnio zachwiana, ale spodziewał się raczej, że to jakiś bezdomny zwęszył okazję i znalazł dla siebie lokum. Może to Stary Ron? – nasunęła mu się myśli, kiedy próbował przebić wzrokiem pomroki. Nie, jemu się zmarło, ale przecież po Sionn zawsze kręciło się przynajmniej kilku innych kloszardów.
Domniemany włóczęga okazał się być kobietą w średnim wieku. Miała ciemne, związane taśmą włosy i nosiła przylegającą do ciała suknię w odcieniach szarości. Tamta wyłoniła się z plamy cienia, jakby faktycznie była duchem i stanęła naprzeciwko mężczyzny.
– Pani Islo, proszę mnie tak nie straszyć. Jestem już po jednym zawale – powiedział Powell, lekko rozluźniając mięśnie.
– Przepraszam. Na ulicy zobaczyłam, że ktoś kręci się po domu mojej siostry. Sam pan rozumie – Isla wzruszyła ramionami. – Widzę, że w ramach spadku przypadły panu koty. To chyba wątpliwa nobilitacja, że tak powiem.
Powell odetchnął i usiadł na fotelu. Siedział tam dotychczas szarawy pers. Przegoniony ze swojego miejsca tylko prychnął dziko.
– Lubię zwierzęta, nie mam z tym żadnego problemu – stwierdził spokojnie weterynarz. – A pani co naprawdę tutaj robi, jeśli mogę spytać?
Isla zajęła jedno ze skrzypiących krzeseł. Metodycznie poprawiła wszystkie fałdki oraz nierówności i tak doskonale wyprasowanej sukni. Następnie przez dłuższą chwilę spoglądała w milczeniu na mężczyznę. On sam czuł się więcej niż nieswojo i już miał coś powiedzieć, cokolwiek, aby przerwać tę nieznośną ciszę, gdy Isla odpowiedziała:
– Słabo się znamy, panie doktorze, ale w sumie powiem panu, czemu nie. Chodzi o to, że raczej kiepsko dogadywałam się ze swoją siostrą. Co tam, nie czarujmy się, przez ostatnie lata nie mogłyśmy się bardziej różnić. Ma pan rodzeństwo?
Lekarz dopiero po chwili się otrząsnął. Nie bardzo rozumiał zasad tej dziwnej rozmowy.
– Brata, pracuje w stanach – wydusił z siebie. – Wysyłamy sobie pocztówki.
– Więc, jak wnoszę, jest dla pana niczym odległy znajomy. Ale na ten luksus nie można sobie pozwolić, jeśli mieszka się z siostrą w jednym mieście. Wtedy albo się ją kocha, albo nienawidzi. Może to drugie jest zbyt mocnym słowem, ale to ja narobiłam masy głupot. Pani Sparks, a tak dla pana wiadomości – Margaret, próbowała nauczyć mnie rozumu, tylko że to nie takie proste. Jestem nauczycielką z dwudziestoletnim stażem. Przyzwyczaiłam się, że to ja prawię morały – Isla potrząsnęła głową, jakby ganiła samą siebie. – No ale czas na słuchanie dobrych rad już minął. Więc co zrobić, niekiedy po prostu tutaj przychodzę – warga kobiety zadrżała prawie niezauważalnie. – Czasem wydaje mi się, jakby nadal tu była. Tyle mi przynajmniej zostało.
Powell słuchał całej tej tyrady z uwagą. Doszły go różne plotki o obydwu siostrach. Niektórzy mówili, że Isla miała powiązania z Pieńkiem oraz ostatnią aferą w okolicy. Inni, że obie były rówieśniczkami, ale Sparks poświęciła się czarnej magii i to ją tak postarzyło. Weterynarz nie dbał o podobne plotki, zresztą postawił już kropkę na całej historii.
– Rozumiem – odpowiedział wreszcie. – I proszę przyjąć moje kondolencje. Niestety z rodziną to tak bywa, że człowiek dopiero ją docenia, kiedy jest już za późno.
Isla tylko uśmiechnęła się smutno.



Po mrocznej powierzchni rzeki Mersey sunęła rozdygotana paleta świateł. Tysiące lamp, neonów i latarni nieustannie przypominały, że Liverpool tętnił życiem przez cały czas, także w późnych godzinach nocnych. Gdzieś tam wciąż trwały imprezy, bankiety oraz koncerty, ale były i miejsca, gdzie panował spokój, a daleka panorama miasta sprzyjała bardziej przemyśleniom niż ekscytacji.
Eliasz siedział na parkowej ławce, przyglądając się rzece i odpalając papierosa za papierosem. Co chwila mocno się zaciągał, wypuszczając w nocne powietrze małe kółka dymu. Nie zauważył nawet, kiedy obok pojawiła się Sarah. Nie zdziwiło go to jednak, ponieważ łatwo było go odnaleźć. Ta konkretna ławka, choć pozornie zwyczajna, dla niego stanowiła azyl, do którego często przychodził. Po powrocie z Sionn odwiedzał to miejsce szczególnie często.
Kobieta bez słowa usiadła obok niego, przysunęła się bliżej. Przez chwilę również i ona po prostu kontemplowała obraz miasta.


– Jak było u doktora Gusfielda? – przerwała ciszę.
Eliasz podał jej papierosa i ogień.
– Dobrze, robimy postępy.
To jednak było wszystko. Znów zamilkł i stał się niedostępny jak dotychczas. Sarah zmarszczyła gniewnie twarz i zaciągnęła się papierosem tak mocno, że nieomal poparzyła sobie palce.
– A kiedy mi łaskawie powiesz, co tak naprawdę się stało? – zapytała szorstko. – Minął już prawie miesiąc, a ja nic nie wiem.
– Przecież ci mówiłem.
– To, że musiałeś uciec i „odnaleźć się na nowo” mogłeś wciskać policji, ale nie mi.
Eliasz rzucił jej tylko ukradkowe spojrzenie i zaraz spuścił wzrok. Kogo jak kogo, ale jej nie potrafił oszukiwać. Zasługiwała na prawdę, a już szczególnie po tym wszystkim co przeszła przez tyle samotnych tygodni.
– Obiecuję, że wszystko wyjaśnię. Ale najpierw sam muszę sobie to poukładać.
Przez chwilę jedyną odpowiedzią kobiety było jej nerwowe cmokanie filtra.
– Niczego nie chcę na tobie wymuszać – z głosu Sary uleciało nieco gniewu. – Chodzi o to, abyś wiedział, że cały czas tu jestem i chcę ci pomóc.
– Wiem, Sarah, wiem.
Znów siedzieli w milczeniu, teraz jednak przynajmniej częściowo pozbawieni żalu, który ciążył im jeszcze przed chwilą.
Eliasz poprawił się na siedzeniu. Wiedział, że nie jest jeszcze w stanie powiedzieć wszystkiego żonie. Ale był coś jej winny, tu i teraz. Musiał opuścić gardę choć na chwilę, nim ta martwota zjadłaby ich oboje.
– Gusfield powiedział mi dziś coś ciekawego – stwierdził w zamyśleniu. – To był truizm, ale czasem takie rzeczy docierają do człowieka całkiem nagle. Jego zdaniem proces leczenia to połowa drogi. Równie dużym wyzwaniem jest żyć normalnie już poza samą terapią. Wiesz, kiedy przychodzi czas na zwykłe, codzienne życie – Eliasz złowił wzrokiem jakąś barkę na rzece i przez chwilę odprowadzał ją wzrokiem. – Powiem ci, coś w tym jest. Bo i ja zdałem sobie sprawę, że dziś pierwszy raz od dawna spędziłem zupełnie normalny dzień. Zrobiłem obiad, poszedłem do pracy, teraz rozmawiam w parku z żoną – posłał Sarze lekki uśmiech. – Nic wielkiego i nikt mnie przecież za to nie pochwali. Ale chyba cała w tym sztuka… no, żeby codzienne podejmować takie małe wyzwania.
Sarah słuchała go, ale nic nie mówiła. Długo zagryzała wargę, po czym odparła wreszcie:
– Ten twój doktor wie co mówi. Trzymaj się jajogłowego, bo zaczynasz gadać z sensem.
Odwróciła się i nagle pocałowała go. Długo. Namiętnie. Dopiero po dobrej minucie Eliasz oderwał się od małżonki i wstał. Był zaskoczony taką reakcją, ale z pewnością pozytywnie. Miał maślane, lekko rozmarzone oczy.
– Chodźmy do domu – powiedział, podając jej rękę.
Kobieta odwzajemniła gest i już za chwilę ruszyli poprzez park prosto w objęcia chłodnej nocy. Ich dom znajdował się całkiem niedaleko, dlatego cały spacer zajął im ledwie kwadrans. Przez cały ten czas milczeli, a od progu, także bez słowa, jednomyślnie ruszyli do sypialni. Nie kochali się jednak, a przynajmniej nie w dosłownym tego słowa znaczeniu. Z jakiegoś powodu samo leżenie w pościeli i spoglądanie na siebie zdawało się teraz Eliaszowi intensywniejsze niż seks.
Czuł, że znów coś pomiędzy nimi zaiskrzyło. Dziwił się temu, ale wystarczyła krótka rozmowa, a znów było im dobrze jak za starych czasów. Do tego stopnia, że Addington zapragnął nagle opowiedzieć Sarze o wszystkim. O Sionn, korytarzu, ekipie Pieńka oraz Thompsona. A także Robin i Huwie. Ludziach, którzy mieli swoje demony, a mimo to stawili im czoła. A skoro oni to potrafili, to dlaczego on by nie mógł?
Chciał o tym wszystkim powiedzieć, lecz nie zdołał. Ledwie przymknął oczy, a sen zakradł się do niego jak złodziej i odesłał w niebyt.
W tym niebycie zaś śnił o swoim własnym jeziorze.

 
Caleb jest offline