Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 16-10-2022, 15:27   #175
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
WSZYSCY

Pierwsza noc u Piegan była spokojna. Zmęczenie i stres podziałały jak najlepsze tabletki i przespali niemal całą noc. Śniły im się koszmary. Owszem. Ale były to koszmary takie niemal normalne. Raz tylko wydawało im się, że są krwią spływającą po białych kafelkach, którą porwała woda jakiegoś strumienia, a potem płynęli gdzieś i trafili do mrocznej, bezdennej jaskini w której czyhały, czaiły się jakieś niewidzialne monstra. Jednak ten jeden, wspólny koszmar, był niczym lekkie ćmienie zęba, które doskwierało, gdy spali, ale przeszło, gdy już zjedli śniadanie podane przez Indian.

Życie w rezerwacie dla nastolatków z Twin Oaks, może poza Wikwayą, było zbyt leniwe, zbyt nudne, zbyt spokojne. Ludzie nigdzie się nie spieszyli, zajmowali swoimi sprawami w ciszy i w skupieniu, czasami tylko zamieniając kilka słów. Wiedzieli, że w porównaniu do innych miast, nawet takiego Billinngs, Twin Oaks było senną dziurą, ale przy rezerwacie nawet to ich senne miasteczko wydawało się tętniącą życiem i ruchem metropolią.

Ale teraz, w tym momencie, właśnie spokój i cisza było tym, czego potrzebowali.

Mieli czas. Cały dzień czasu, aż do wieczora, kiedy Jim Dwa Duchy planował przeprowadzić jakiś tajemniczy mistyczny obrządek. Jeszcze kilka dni temu większość z nich śmiałaby się z takich przesądów, ale teraz, teraz chwytali się rytuału, jak ostatniej deski ratunku.

Wieczór nadszedł szybciej, niż myśleli.

Jim Dwa Duchy przyszedł po nich tuż przed zachodem słońca. Poprowadził nad jezioro, jakieś pół mili od reszty domków i przyczep. Niedaleko wody wzniesiono prostą chatę z drewnianych bali o spadzistym dachu. Z brzegu roztaczał się niesamowity widok na góry.

Nad brzegiem jeziora ustawiono wysoki stos drewna. Taki, który spokojnie wystarczyłby na całą noc palenia.

- Dzisiejszej nocy stawicie czoła złu, którego nie potrafimy pojąć. Tutaj, nad wodami tego jeziora, bariera między światem duchów i światem żywych jest wyjątkowo cienka. Łatwo usłyszeć głosy tych, którzy odeszli, kiedy wsłuchacie się w szmer wody i szum drzew. Kiedy wsłuchacie się w śpiew wiatru.

Głos starego Indianina był spokojny, wręcz hipnotyczny, a ciemne oczy skupione i poważne. Ta powaga i skupienie dorosłego działała na młodych ludzi. Powodowała, że w odróżnieniu od innych dorosłych, chcieli go słuchać.

Potem Jim Dwa Duchy wydał polecenia. Ci, którzy brali udział w rytuale, mieli stanąć w wyznaczonych miejscach, a ci, którzy postanowili przyglądać się z boku, mieli zostać poza kręgiem wrysowanym przez szamana, jakieś pięćdziesiąt kroków od ceremonii.

Gdy słońce znalazło się na wysokości szczytów, Jim Dwa Duchy, rozpoczął rytuał. Najpierw kazał młodym ludziom wypić gorzki w smaku napar, a potem wprawną dłonią, korzystając z różnych naczynek, wymalował im na czołach i twarzach linie, kreski i mistyczne symbole.

Potem usiedli w wyznaczonych kręgami miejscach a stary szaman zaczął śpiewać wybijając rytm na pałeczkach i małym bębnie, który ustawił między swoimi kolanami.

Wikwaya, Anastasia, Mark i Bart zaczęli się dziwnie czuć. Napar i melodia szamana powodowały, że wszystko wokół nich zaczynało … wibrować. Świat… drżał. Ogień tańczył, zwijał się w coraz większe i bardziej surrealistyczne spirale, kształty, których na pewno nie mógł przybierać. Ściemniało się i wszystko wokół zaczynało zmieniać się w czarne plamy, rozmywające się tracące kształty. Nawet oni sami. Ich ręce, twarze ich kolegów i koleżanek, sylwetka siedzącego szamana. Ten ostatni nie wyglądał jak człowiek. O nie! Wyglądał niczym skrzyżowanie wilka i człowieka. Jego kształt wyglądał niczym drgające jak w kalejdoskopie fraktale, przecinane rozbłyskami mistycznych, wielobarwnych, niesamowicie kolorowych i świetlistych smug. Węży, które unosiły się z głowa, twarzy, serca i ust śpiewającego szamana i powoli, tańcząc w gęstym, niczym syrop powietrzu, płynęły przez nie w stronę młodych ludzi.

Cokolwiek było w wypitym naparze działało zdecydowanie silniej i intensywniej, niż to, co mieli okazję próbować nawet Wii i Bart.

Ciała uczestników rytuału rozpływały się, stawały częścią otaczającej ich energii. Śpiew szamana prowadził ich, kierował w jakąś stronę, niczym strumień…

Woda, wiatr, szepty, szumy stawały się słowami.

Aż w końcu Wikwaya, Bart, Ann i Mark przestali kontrolować swoje ciała i sami nie wiedzieli kiedy, położyli się na ciepłych, wzorzystych kocach, które szaman rozłożył dla nich wcześniej. A koce te stały się ciepłym, przyjaznym miejscem, w które zanurzyli się, niczym w gęstej wodzie o przyjemnej temperaturze. A wokół ich ciał, ich dusz, zaczęły pływać rozświetlone strumienie wielobarwnej energii zabierające ich gdzieś daleko i zarazem blisko.


WSZYSCY


Gdzieś, niedaleko Twin Oaks, pośród ciemnych plam czaiła się istota nazywana Nocnym Złym Wilkiem. Obojętna, przyczajona, czekająca, aż zajdzie słońce, aż naznaczone przez niego "mięsne worki" znajdą się w cieniu i w stanie emocjonalnym, który pozwoli mu chwycić szponami ich duszę, zepchnąć w czeluść i przejąć kontrolę nad ciałem.

Czekał. Cierpliwy, mimo głodu, który odczuwał.

A potem to poczuł. Usłyszał.

Znajome echa rozchodzące się w przestrzenie, której żywi nie potrafili dostrzec, chociaż niekiedy, potrafili poczuć.

Coś się działo. Coś co mu zagrażało. Coś, co było wymierzone przeciwko niemu.

I Nocny Zły Wilk poczuł też, że gdzieś tam, blisko, jest naznaczony przez niego "mięsny worek". Narzędzie, które już raz mu posłużyło jako marionetka. Nie siedziała bezpieczna, w rytualnej strefie, która by ją uchroniła przed mocą demona.

Podjęła decyzję, że będzie chroniła bliskich przed zagrożeniem, którym okaże się ona sama.

Gdyby Nocny Zły Wilk mógł się śmiać szyderczo, zapewne zrobiłby to. Ale nie potrafił, więc po prostu sięgnął swoją mocą, złapał trop i skoczył, sięgając duchowymi szponami i kłami po to, co już było jego.


BRYAN CHASE i DARYLL SINGELTON


W czasie, gdy szaman śpiewał, a reszta młodych ludzi brała udział w rytuale, oni siedzieli blisko siebie, odpędzając się od komarów.

Jak dziwnie plątały się ich losy. Jeszcze do niedawna wrogowie, teraz jednak sojusznicy. Połączeni wspólnym celem.

Śpiew szamana dobiegał teraz od strony ognia. Zaszło słońce i chłopaki siedzieli w ciemnościach, otuleni ciepłymi kocami.

Daryllowi śpiew Jima Dwóch Duchów działał na nerwy. Dla Bryana cała ta sytuacja była farsą.

Na tle ognia widzieli, jak jedno po drugim, Mark, Anastasia, Bart i Wikwaya kładą się na ziemi. W niespokojnym świetle ogniska, w drgających płomieniach, grający i śpiewający Indianin nie wydawał się człowiekiem, tylko jakąś wysoką, na pół zwierzęcą hybrydą wilka i człowieka. Jego śpiew stał się bardziej wyraźny. Mocny. Silny.

Szept w uszach Darylla zabrzmiał, niczym złowieszczy chichot.

Był znów w lesie. Przy ciele turysty, którego znalazł nad rzeką. Niósł go na własnych plecach i teraz, w śpiewie szamana, ujrzał, jak coś złego, czarnego, niczym niewidzialny dym wsiąka w jego dłonie. A potem ujrzał te sam dłonie, jego dłonie, zakrwawione od krwi matki. I samą matkę, która osunęła się w rzekę, gdy on, jej oprawca, spłoszony przez kogoś, odbiegł w mrok. Nocny Zły Wilk był w nim już wcześniej. A teraz wrócił!

BRYAN CHASE

Bryan zaczynał się nudzić. Był wściekły. Był zagubiony. I był kompletnie zaskoczony, kiedy ostrze noża wbiło mu się głęboko w krtań, rozdarło gardło. Bryan upadł na ziemię, próbując bezskutecznie powstrzymać czerwoną, tętniącą krew buchającą z jego szyi, a Daryll, który go zaatakował spokojnie wstał z miejsca, w którym siedział.

Gasnącym wzrokiem Bryan Chase spojrzał na zabójcę. Ale Daryll nie był już Daryllem. Był postacią z wilczym łbem, z paszczą, zbudowaną z czerni i nocy, z ostrym nożem czy też pazurem, który spływał teraz krwią Bryana.

- Zdychaj, Bredock - to były ostatnie słowa, jakie usłyszał na tym świecie Bryan Chase, a ostatnim, co ujrzały jego gasnące oczy był potwór, który zawładnął ciałem Darylla Singletona idący w stronę ogniska.

A potem była tylko ciemność. I w końcu, pełen gniewu i wściekłości, Bryan Chase znalazł w końcu swój wewnętrzny spokój, którego tak naprawdę szukał. Usta, zalane krwią, ułożyły się w ostatni grymas po tej stronie życia - wątły, smutny uśmiech i ostatnia łza spłynęła z oczu, przez okrwawiony policzek. A gdzieś tam, w Twin Oaks, jego brat nie wiadomo dlaczego poczuł wielki smutek i tęsknotę, gdy siedział ubrany w piżamę, w domu opieki społecznej. I przez chwilę Bryan widział jeszcze smutną, bladą twarz brata, ale w końcu i ją pochłonęła czerń śmierci.

DARYLL SINGELTON

- Witaj, Nocny Zły Wilku - powiedział Jim Dwa Duchy, a jego słowa docierały do Darylla z daleka, jakby ktoś szeptał je w ciemnościach. - Przyłącz się do nas.

- Zdychaj, Bredock! - powiedział Daryll i rzucił się na szamana.

Najpierw zginie on - pomyślała istota- a potem leżący bez świadomości przy ogniu ludzie.

Ale Jim Dwa Duchy nie był już człowiekiem. I wiedział, jak się bronić przed złem, które przybyło. I wiedział, że jest jedyną nadzieją dla tych nastolatków.

WIKWAYA SINGELTON, BART SPINELLI, MARK FITZGERALD, ANASTASIA BIANCO

Zabrani przez strumienie energii znaleźli się we czwórkę w dziwnym, rozmytym świecie. Widzieli wokół siebie drzewa, ale były one czarne, wypełnione srebrnymi smugami energii.

Stali obok siebie, a wokół nich szalała czarna nawałnica. Kłębiły się mroczne, gęste niczym mleko, ale całkowicie czarne smugi mgieł.

Gdzieś, z czerni, usłyszeli okrzyk. Znali ten okrzyk. Znali.

- Zdychaj, Bredock!

Czarne mgły nieco się przerzedziły a oni zobaczyli coś nowego. Nowy kolor w tym świecie czerni, szarości i wyblakłych, trupich bieli. Kolor czerwieni. Barwę krwi.

DARYLL SINGELTON

Pamiętał wydarzenia z Bryanem Chasem, jakby widział je przez brudną szybę. Potem pamiętał, jak szedł w stronę człowieka - wilka, jakim postrzegał Jima Dwa Duchy. A potem pamiętał rozbłysk światła, pamiętał jakieś szarpnięcie i ciemność, w którą zapadł.

Czuł, dosłownie czuł, jakby coś wychodziło z jego ciała i był to ból podobny do tego, jaki Daryll już czuł, kiedy walczył z rakiem. Obcy w jego ciele to nie było dla niego nic nowego. Ale tym razem było inaczej. Tym razem ten "obcy" mordował innych, nie jego.

Ból zniknął a Daryll stracił przytomność. A gdy ją odzyskał, znajdował się w dziwnym miejscu. Wokół niego kłębiła się czarna mgła, niczym gęsty i zimny dym. Widział koło siebie różne obiekty: drzewa, domy, drogę, płot - ale wszystkie były dziwnie wyblakłe, utrzymane w szarościach, czerni i bieli.

Wydawało mu się, że ciemne kłębowisko, gdzieś tam, z boku, po prawej stronie poruszyło się gwałtownie. Mgła zatańczyła, jakby ktoś przed chwilą przez nią przeszedł.

Daryll ujrzał, że jego ręce parują. Unosi się z nich ciemny, czerwony dym.

- Zdychaj, Bredock!

Ten głos. Znał go. Znał go bardzo dobrze. To był głos szeryfa! Hale krzyczał gdzieś, niedaleko w tej czarnej, dziwacznej mgle.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 16-10-2022 o 15:30.
Armiel jest offline