Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 03-10-2022, 11:07   #171
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
W tym czasie Mark znalazł apteczkę - w łazience. Oczywiście! Kiedy jednak wszedł do korytarza zobaczył, że Powell klęczy przy pani Bianco, z rękami dociśniętymi do jej ciała, ale dziwnie nieruchomy. Skupiony na swoim zadaniu, czy odpłynął gdzieś myślami? Ktoś stanął w wejściu do korytarza przysłaniając światło słoneczne.
Powell coś mówił. Cichy szept wydobywał się z jego gardła.
- Zdychaj, Bredock…
- Zdychaj…
- Bredock …
Mark stanął jak wryty, z na wpół otwartymi ustami wpatrując się w klęczącego agenta. I nie wierzył własnym uszom, bo wyglądało na to, że na jego oczach Powell zaczynał zmieniać się w Wilka. A przynajmniej gadać jak Bestia, a to wróżyło kłopoty. I lepiej było wynosić się jak najszybciej z tego domu.
Zapomniawszy o trzymanej w rękach apteczce po cichu ruszył w stronę drzwi wyjściowych.

Zderzył się w wejściu z jakimś wąsatym, grubawym facet około pięćdziesiątki, który zaciekawiony, jako najodważniejszy z sąsiadów, zajrzał do środka.

- Panie Fitzgerald - rzucił stłumionym głosem Powell - Gdzie ta apte … - zdanie urwało się w pół słowa i ochroniarz znów znieruchomiał nad krwawiącą kobietą.

- Co tam się dzieje, chłopcze? - familiarnie zagadał wąsacz.
- To, co widać... - odparł Mark. - Pomoże pan... - podał apteczkę sąsiadowi - panu Powellowi? Tu była Bestia... Muszę znaleźć Anastasię...

Sąsiad zamrugał, wziął apteczkę i ruszył w stronę Powella, a Mark wyszedł z domu, chcąc obejść budynek dookoła. Na Barta i Amy trafił po paru krokach.
- Co z nią? - spytał, szybko podchodząc do leżącej dziewczyny.

Ostatnie, co pamiętała, to próba ucieczki przez okno. Ogromny ból, który przeszył jej nogę, psie szczękanie zębami, ostre jak brzytwa pazury oraz zimne, śliskie dachówki. Mrok, który osnuł jej umysł, zagościł ledwie na parę sekund i Ana nie miała pojęcia, że parę minut temu przebyła ten krótki lot z pierwszego piętra na betonową ścieżkę ogrodu. Powolnie otwierające się powieki były ciężkie jak z ołowiu, podobnie jak jej ręce i nogi, z czego ta lewa płonęła ogniem piekielnym. Początkowo niewiele do niej docierało, chyba jakaś postać pochylała się nad nią. Słyszała też głos, męski. Brzmiał znajomo, choć w jej splątanym umyśle bardziej jakby dochodził z innego multiwersum. Po chwili doszedł kolejny głos, a szum w głowie pomału ustawał, ostrość widzenia poprawiała się, choć miała wrażenie, że potyliczna część czaszki pękła nieodwracalnie i pomału umiera. Na szczęście było to krótkie uczucie.

Tuż po tym gdy potrafiła już rozpoznać twarze dwóch osób, zdołała nawet podnieść się do siadu. Nie dało się ukryć, że bez pomocy Barta byłoby to bardziej bolesne, gdyż z przyjmowaniem bardziej pionowej pozycji wiązał się mocniejszy ucisk wewnątrz czaszki, jakby ten napór miał rozwalić jej głowę na kawałki. Całe szczęście, poza bólem, nie czuła żadnych większych dolegliwości. Przyglądając się Bartowi dostrzegła, że jedno szkiełko w jej okularkach pękło. Głowa chłopaka przecięta była na pół po ukosie; tak Ann teraz go widziała.

Bart uśmiechał się z ulgą, ale nadal był nie do końca spokojny.
- Ile widzisz palców? - pokazał jej znak wiktorii.

- Mama… Wilk był nią. Przysięgam. - wydukała przykładając dłoń do rany na głowie. Ból łydki był palący, choć nieadekwatny do odniesionej rany. W końcu noga była cała i mogła chodzić, więc było wszystko dobrze? Bart podał jej rękę, aby mogła wstać. Miała nadzieję, że jej wierzą.
- Uciekałam. Znaleźliście mamę? Nic jej nie zrobił? - spytała, mając oczywiście na myśli wilka, a potem spróbowała podnieść głos, aby ją zawołać.

- Mamo? - spróbowała dać krok w stronę frontowych drzwi, choć lekko się zachwiała. Nie chciała jednak, aby jej rodzicom stała się krzywda. Nikt z nich tego nie chciał.

- Wiem, widziałem... - powiedział cicho Mark. - Bestia mnie zaatakowała, a mój... ochroniarz... ją postrzelił. I Wilk zniknął, a twoja mama wróciła do swojej postaci. Jest ranna, a my mamy większe kłopoty, niż sądziliśmy. Nie wiemy, kogo Wilk może opętać i kiedy. Nikomu nie możemy ufać.

- Wiem kto może pomóc. - powiedział Bart podtrzymując ramieniem Anę. - Szaman z rezerwatu, dziadek Squaw zresztą, mówił, że pomoże z tym duchem walczyć. Jedźmy wszyscy do niego. Czeka na nas. - wyjaśnił a ostatnie zdanie powiedział z naglącym naciskiem.

- No to zbierajmy się, nim się narobi jeszcze większe zamieszanie - powiedział Mark. - Możesz iść, czy trzeba cię zanieść? - spojrzał na Anę. - Twoja matka żyje i pogotowie ją zabierze.

Bart nie czekając, wziął dziewczynę na ręce i poszedł w kierunku auta.
- Szaman na pewno pomoże na ten ból głowy. Nie martw się. - powiedział spokojnie do Any.
 

Ostatnio edytowane przez Kerm : 03-10-2022 o 14:08.
Kerm jest offline  
Stary 04-10-2022, 21:12   #172
Interlokutor-Degenerat
 
Bardiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Bardiel ma wspaniałą reputacjęBardiel ma wspaniałą reputacjęBardiel ma wspaniałą reputacjęBardiel ma wspaniałą reputacjęBardiel ma wspaniałą reputacjęBardiel ma wspaniałą reputacjęBardiel ma wspaniałą reputacjęBardiel ma wspaniałą reputacjęBardiel ma wspaniałą reputacjęBardiel ma wspaniałą reputacjęBardiel ma wspaniałą reputację
Z Campo

Trupowóz zatrzymał się pod domem mechanika. Bart odprowadził wzrokiem odjeżdżające auto podejrzanych cwaniaków i wysiadł nie zamykając drzwi. Na wszelki wypadek wziął siekierę. Może Chasowie potrzebowali pomocy?
Podszedł do drzwi i zanim zastukał posłuchał chwile czy ze środka dochodzą jakieś dźwięki.
Nie minęło dłużej czasu nim w drzwiach pojawił się Bryan. Na jego twarzy malował się niepokój, który jednak szybko zmienił się w wyraz ulgi. Facjata Barta najwyraźniej kojarzyła się młodocianemu mechanikowi tak pozytywnie, że nawet siekiera nie mogła tego zmienić.
- O, siema stary. Co jest? - zapytał podając chłopakowi grabę na przywitanie.
-Cześć - Bart uścisnął dłoń. - Wiem co zabija. Wiem kto może pomóc. Byłem w rezerwacie. Stary szaman chce nas wszystkich widzieć i przygotować do walki. Wszystkich, którym starych chce zabić bestia. - wyjaśnił. - Chcę wszystkich powiadomić. Jedziesz ze mną? - zapytał spokojnie.

Bryan skrzywił się i pokręcił głową.
- Wy dalej o tym, Bart? - zapytał z niedowierzaniem. - Przecież to Hale szalał. Jakieś przywidzenia musieliśmy mieć czy coś… Bestia, szamani… A zresztą.
Osiłek machnął ręką.
- Pierdolę, nie mam nic do roboty. Równie dobrze mogę jechać.
Bryan wychylił się w stronę salonu.
- Bob, będę później! Nie szwendaj się! W lodówce jest coś do żarcia jeszcze chyba!
Ruszyli.
- Jeśli to Hale, to kto zabił mi mamę w nocy? - zapytał retorycznie wsiadając do auta.

- C…co? - zapytał Bryan zbity z tropu. - O kurwa, stary… Nie wiedziałem… Co się dzieje w tej okolicy…
Chłopak potarł czoło. Wyglądał na zmęczonego.
- Jak? Co się stało? Opowiedz, bo… Ostatnio nie było ze mną najlepiej. Nie wyściubiałem nosa poza dom. Nic nie wiem.
-Ona i ojciec Any byli zaatakowani. On przeżył. - powiedział kierując samochód. - Tylko tyle wiem. Noc spędziłem za miastem.
Spineli zachowywał się inaczej niż zwykle. Może tak radził sobie ze stresem korkując emocje. A może wydarzenia ostatnich dni zmieniły go na zawsze. Zachowywał się poważnie i zdeterminowanie na tyle, aby sprawiać wrażenie, że przynajmniej sam myśli, że wie co robi. W pewności jego słów, gestów, głosie i spojrzeniu było coraz mniej unikającego konfliktu i odpowiedzialności, głupkowatego nastolatka.

Bryan zamilkł. Nie wiedział co powiedzieć. I bez tych ponurych wieści nie był w gadatliwym nastroju. Wyglądało na to, że rodzice wszystkich, których znał, byli atakowani.
 
Bardiel jest offline  
Stary 10-10-2022, 11:06   #173
 
Ravanesh's Avatar
 
Reputacja: 1 Ravanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputację
WIKWAYA i DARYLL SINGELTONOWIE

Daryllowi udało się wyciągnąć rannego Antona Macruma z samochodu. Nie było to łatwe zadanie i chłopak miał wrażenie, że kolejny raz siłuje się ze śmiercią, ale udało mu się.

Kiedy układał starszego mężczyznę w bezpiecznej odległości od płonącego wraku, nadjechała policja. I zrobiło się zamieszanie jak w filmie sensacyjnym.

Chaotyczna wymiana zdań z funkcjonariuszami, najpierw pełna podejrzliwości, ale gdy wspomnieli o ucieczce szeryfa, policjanci stali się pomocni.

Potem były karetki, ludzie którzy spieszyli im wszystkim z pomocą. Gunnowi, staremu Macrumowi i im. Byli policjanci, z rozmów których rodzeństwo Singelton ułożyło sobie historię. Szeryf jakimś cudem wydostał się z aresztu, zastrzelił swojego dawnego kolegę - policjanta, ukradł radiowóz i uciekł. Resztę znali. Był ranny, ale uzbrojony i niebezpieczny, więc policja szykowała obławę razem z FBI.

W międzyczasie, gdy opatrywano ich na miejscu (ich rany okazały się niegroźne) usłyszeli, jak policja rozmawia o jakiejś strzelaninie w mieście.

- Boże - podsumował jeden z mundurowych. - Twin Oaks stało się bardziej niebezpieczne, niż Detroit.

Ojciec Wii pojawił się, gdy dorośli zastanawiali się, gdzie przekazać dzieciaki. Nie zadawał żadnych pytań. Upewnił się tylko, że wszyscy są cali i zabrał ich do samochodu - wysłużonego, nieco poobijanego pickupa, w którym w trójkę było im odrobinę ciasno.

- Po wasze rzeczy przyjadę później - wyjaśnił. - Teraz, najważniejsze, jest wasze bezpieczeństwo.

Nie mieli sił się z nim sprzeczać. Wii wiedziała, że ojciec bywa stanowczy w wielu kwestiach i to była właśnie jedna z nich. Dał im czas do rana. I ten czas się skończył.


ANASTASIA BIANCO, MARK FITZGERALD, BRYAN CHASE, BART SPINELI

Anastasia była zbyt obolała i zszokowana, aby protestować. Nie za bardzo też kojarzyła co się z nią dzieje i gdzie się znajduje. Po chwili cała czwórka nastolatków, zostawiając za sobą rozgardiasz na ulicy, przed domem Państwa Bianco, oddalała się od miejsca incydentu.

Po drodze minęli patrolowiec policyjny i ambulans pędzące co sił w kołach w stronę, z której oni właśnie uciekali. W całym zamieszaniu Mark zorientował się, że udało mu się zgubić Powella. Jego ochroniarz zapewne będzie miał sporo do wyjaśnienia policji. Jeśli nie chciał, aby facet poszedł siedzieć, dobrze byłoby poprzeć jego wersję zdarzeń. Może i ochroniarz działał impulsywnie, ale w sumie nie wiedział, że strzela do pani Bianco. Nikt nie wiedział.

W miasteczku coś ewidentnie się działo, poza strzelaniną w domu Bianco. Gdzieś, nad górami zaczął krążyć helikopter policyjny, za nim drugi, jakiejś poważnej telewizji. W góry jechało też więcej samochodów na sygnale. Głównie policyjnych.

Ale oni oddalali się od Twin Oaks. Prowadził Bart Spineli i w innej sytuacji Mark zapewne mógłby mu wepchnąć kilka szpilek co do leniwego, ślamazarnego jak dla młodego Fitzgeralda stylu jazdy, ale nie teraz. Ten Bart Spineli wydawał się być … odpowiedzialny. Jakby chłopak złamał się w sobie, jakby coś go odmieniło.

Wyjechali z miasteczka. Przejechali przez stary most w dolinie, na którym minęli dwa kolejne samochody policyjne, które musiały tutaj jechać aż z Billings.

Było dość wcześnie. Pogoda zapowiadała się całkiem słoneczna. Do celu podróży, rezerwatu indian leżącego osiemnaście mil do Twin Oaks, dotarli w nieco ponad pół godziny jazdy, krętymi serpentynami górskich dróg.

Chwilę później, starszy Indianin zajął się obrażeniami Ann. Okazały się dość niegroźne, ale bolesne.

Jakie było ich zdziwienie, gdy niecałą godzinę później, do rezerwatu wjechał odrapany, stary pickup z którego wysiadł jakiś mężczyzna wyglądający na natywnego Amerykanina oraz … rodzeństwo Singelton.


WSZYSCY

Kilka godzin później siedzieli - opatrzeni, nakarmieni i napojeni ciepłą herbatą - w kręgu, przy palenisku. Ognisko nie płonęło, ale skupił ich przy sobie dziwny mężczyzna. Starszy Indianin ubrany w różową koszulę z nadrukiem Myszki Miki, z bardzo już niemodnym, długim kołnierzem. Mężczyzna nie był młody, miał wesołe oczy i śmieszne dwa warkocze zwisające po bokach głowy. W te warkocze wplótł wstążki, kolorowe tasiemki i pióra. Gdyby nie różowa koszula z postacią wytwórni Disneya Indianin wyglądałby jak mądry szaman.

Ale to był "mądry szaman". Nazywał się Jim Dwa Duchy. Kumpel znajomka, z którym Bart Spineli załatwiał tutaj swoje interesy. Wii znała go, chociaż wiedziała, że większość czasu szaman spędza w innych skupiskach i rezerwatach. Jim Dwa Duchy zaangażowany był w ruchy społeczne, których celem było ustanowienie świętych roślin wykorzystywanych przez Indian w rytualnych ceremoniałach, jako roślin pod ochroną, które mogliby wykorzystywać tylko Indianie i tylko w celach obrzędowych. Poza tym był też znaną osobistością w plemionach, zaangażowaną w ruch poszerzający prawa rdzennych mieszkańców Ameryki.
Jednym zdaniem - Jim Dwa Duchy to był nie byle kto.

Patrząc swoimi ciemnymi oczami wysłuchał ich nieskładnej opowieści podejrzeń dotyczących Wilka, maski, zbrodni sprzed lat.

Potem, przyglądając się im bacznie, przemówił.

- Aby zrozumieć przeszłość, musicie ją zobaczyć. Musicie ją poczuć. Domyślam się, że wasi bliscy zrobili coś, co doprowadziło do przebudzenia się złych sił. O tym, czym są te złe siły, nie będę wam mówił. W waszej religii, nazywacie takie siły demonami. Dawno, dawno temu, w czasach tak dawnych, że nikt nawet nie śnił o białych ludziach, istniały tutaj złe manitou. Złe duchy. Demony. I jeden z nich został schwytany i zamknięty w więzieniu pod górą. Ten demon ma moc tworzenia chindi. Chindi to duchy osób, które powracają jako czyste zło. Te chindi, które związały się z demonem spod góry, nazywanym Nocnym Złym Wilkiem są kapryśne, zmienne i mogą robić rzeczy straszne i krwawe. jak tylko usłyszałem o pierwszym morderstwie w Twin Oaks od razu pomyślałem o Nocnym Złym Wilku. I o tym, że w jakiś sposób mógł się uwolnić.

Słuchali z dziwnym niepokojem tego, co miał im do powiedzenia. Mimo słonecznego dnia, krzątających się w pobliżu Indian i kolorowych domów kempingowych i przyczep, które służyły w rezerwacie jako miejsce zamieszkiwania rodzin, wszystko wokół wydawało im się dziwnie ponure, wręcz przytłaczające.

- Musicie odpocząć. - powiedział Jim Dwa Duchy. - Nabrać sił. Zostaniecie tutaj na dzisiejszą i jutrzejszą noc. Ja to załatwię z waszymi rodzinami, przez szkołę. Dzisiaj odpoczywajcie. Jutro, jeżeli się zdecydujecie, pokażę wam coś, czego niewielu ludzi doświadczyło. Świat po drugiej stronie.

WSZYSCY

Popołudniem płetwonurkowie wyłowili z jaskini zwanej Wirem Diabła ciało zaginionej turystki. Ale nie tylko. Trafili też na szczątki innego człowieka. Kości zostały wyłowione, poukładane i przewiezione do miejskiej kostnicy w Twin Oaks.

Wieczorem kości zostały ułożone na metalowym katafalku służącym do sekcji zwłok, obok drugiego, na którym spoczywały zwłoki zaginionej turystki. Lokalna koroner, Stephanie Arevalo, przyglądała się znalezisku jako jedna z pierwszych.

- Mamy tutaj do czynienia z ciałem młodego mężczyzny, rasy kaukaskiej. Uzębienie świadczy, że denat miał około piętnastu, dziewiętnastu lat. Wzrost około metra osiemdziesięciu, dziewięćdziesięciu. Ryby, ciśnienie oraz prądy wodne spowodowały znaczący ubytek w kościach, ale sądzę, że przebywały pod wodą około dwudziestu, dwudziestu pięciu lat. Na kościach żebrowych ślady po ….

Stephanie Arevalo zamarła.

- Boże. To nie możesz być….

Światło w prosektorium nagle zgasło. Dyktafon, na który koroner nagrywała swoją ekspertyzę, wypełniły szumy i trzaski, przez które co jakiś czas przebijał się wrzask bólu i agonii.

Kiedy światło zapłonęło na białych kafelkach rozpływała się kałuża szkarłatu. Leżała w niej pani koroner z licznymi ranami ciętymi i kłótymi na całym ciele. Szczątki znalezione w jaskini pod wodą, jak też zwłoki utopionej turystki zniknęły. Wyparowały z prosektorium w niemożliwy do wyjaśnienia sposób.

Czarny Zły Wilk znów wyruszył na łowy. Tym razem silniejszy, niż do tej pory. Ofiary, naznaczone gniewem i wściekłością tego, który przebudził go z wieków uśpienia i letargu, migotały w czarnym niebycie światełkami, które przyciągały pradawne zło, jak ciepło ludzkiego ciała wabi komary lub kleszcze.

Pragnął żreć. Pragnął zabijać.
 
__________________
"Atak był tak zaskakujący, że mógłby zaskoczyć sam siebie."
Ravanesh jest offline  
Stary 15-10-2022, 16:38   #174
 
rudaad's Avatar
 
Reputacja: 1 rudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputację
Post wspólny wszystkich graczy

Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy rozmowa z Jimmym Dwa Duchy dobiegała końca. Młodzież z Twin Oaks pozostawała w ciasnym kręgu, nawet wtedy, kiedy szaman opuścił już ich towarzystwo. Wikvaya w rezerwacie czuła się jak w drugim domu, więc zachowywała się jak na gospodynie przystało. Służyła wszystkim radą i wskazywała właściwe kierunki dla spełnienia indywidualnych potrzeb i wyrażania zbiorowych emocji. Dzień dla wszystkich okazał się ciężki. Dowiedzieli się o tym wszyscy z nieskładnych opowieści kolejnych osób, które wynikały z przeżywanych przez nich wciąż na nowo egzaltacji. Trudne przeżycia, których nie mogli wzajemnie doświadczyć przejęły w całości ich myśli, kształtowały obecne przekonania i kreowały sceny, których w normalnych warunkach nie byliby w stanie odegrać.

- Skoro tu przyjechaliśmy, powinniśmy zostać i poznać to czego kultura Piegan może nas nauczyć. Ponadto Jim Dwa duchy i mój ojciec Hawoi są w stanie nas obronić. W rezerwacie jesteśmy bezpieczni i zaopiekowani. Tego ostatniego… będzie nam wszystkim w domach brakować. Przykro nam, że nie możecie żyć zwyczajnym życiem, na które każde z Was zasługuje. - Odezwała się pierwsza Indianka.

Jeszcze kilka dni temu Bart pewnie by skwitował wylewne słowa Squaw, krótkim „Howgh!”, lecz nie teraz. Skinął głową i jak siedział przy zgaszonym ognisku, tak położył się na plecach. Przymknął oczy i czuł na powiekach ciepło promieni wrześniowego słońca. Po nieprzespanej nocy i stresie poranka jego ciało zalewała powracająca fala zmęczenia. Wydawało się, że chciał o niczym nie myśleć, zasnąć i nie śnić. Obudzić się jak każdy z nich, w zeszłym tygodniu.

Kultura Piegan, wspomniana w słowach Wikvai Marka jakoś nie potrafiła zainteresować, a wizja bezpiecznego życia wśród Indian, było oczywiste, że niezbyt mu odpowiadała - gdyby miał tu zostać dłużej niż dzień, dwa. Może opuszczenie rodzinnego miasteczka zapewniłoby mu bezpieczeństwo? Ale takie rozwiązanie miało pewne minusy.

- Jeśli nie mamy zamiaru oglądać się za siebie przez całe życie, to musimy spróbować - powiedział.

Zaś Daryll tylko ciałem przebywał na terenie rezerwatu Piegan. Jego duch nie opuścił drogi, gdzie doszło do wypadku i strzelaniny z udziałem Hale’a. Chłopak nie wiedział w jakim stanie jest pan Macrum, a co gorsza czy policjantom udało się schwytać zbiega. Miał potworne przeczucie, że szeryfowi udało się uciec, że wciąż gdzieś krąży po Twin Oaks niczym ranne zwierzę. Dręczyły go wyrzuty sumienia, w głowie rozpisywał alternatywne scenariusze, w których Jack Gunn nie zostaje ciężko ranny, auto szeryfa nie wbija się w forda Macrumów, a sam Hale kończy swój podły żywot z ostrzem siekiery w plecach. Siekiery, która wciąż spoczywała w rękach młodego Singeltona niczym złowieszczy amulet. Nie zamierzał się z nią rozstawać, nie dopóki ten koszmar się wreszcie nie skończy. Opowieść Jima Dwa Duchy nawet jeśli zawierała ziarno prawdy, nie wzbudziła w chłopaku większych emocji. Daryll w przeciwieństwie do siostry odczuwał świat fizycznie i nie zmieniło tego nawet spotkanie z Nocnym Złym Wilkiem. W głebi ducha nie chciał brać udziału w szamańskich rytuałach, w duchowej walce dobra ze złem. Wierzył jedynie w swoje umiejętności, w to że amunicja myśliwska, kaliber .308 jest w stanie wyrządzić krzywdę każdemu drapieżnikowi jaki nawinie się pod lufę winchestera... Poza Wii, Markiem, Bartem i Ann nie ufał nikomu, a już zwłaszcza dorosłym. Skoro własna matka, przez lata okłamywała go i Wikvayę, nie zamierzał powierzać swojego życia w ręce Indian. Choć jedna osoba musiała zachować czujność i pozostać na straży w realnym świecie. I Daryll wiedział, że musi to być on, nawet jeśli będzie miało to dla chłopca tragiczne konsekwencje.

W czasie krótkiego dialogu Wi patrzyła na kolejnych reagujących na jej słowa przyjaciół. Najpierw Bart skinął poważnie głową i odpłynął w głąb swoich myśli. Mimo, że nic nie mówił Indianka wiedziała, że zmieniło się całe jego życie, postrzeganie świata i nastawienie do ludzi. Nie był obojętny. To on przywiózł zagrożonych zemstą nastolatków z Twin Oaks do jej domu. Chciał coś zmienić, lecz zaczynało mu brakować sił. Jeśli nie znajdzie ich we wspólnej drodze, którą może wskazać im najmądrzejszy z czerwonych pobratymców, to podda się i przypłaci to istnieniem... Wartym tyle ile istnienie kogoś, kto niczemu nie był winny.
Po nim przyszła kolej na Marka, którego słowa wsparły cel, w jaki V uwierzyła od pierwszego spotkania z rdzenną kulturą. Świat duchów mógł wpływać na ich codzienność, prowadzić ich, a nawet decydować o tym, co komu należne. Przyjęcie tego do wiadomości było pierwszym z kroków do zmiany wszystkiego, choć nie tego zapewne oczekiwał młody syn biznesmena.

-Nie będziemy Mark. Tego jestem pewna. - odpowiedziała sportowcowi, nie wyjaśniając czy miała na myśli ich koniec, czy tarczę jaką wzajemnie dla siebie mogli stanowić.

Gdy nikt inny nie kwapił się do odpowiedzi nastolatka utkwiła swoje spojrzenie w bracie. Po tym wszystkim co się wydarzyło zrozumiała, że tylko jego jednego na świecie naprawdę kochała. Jego jednego chciała za wszelką cenę uratować. Jeśli zrozumiałaby to wcześniej to wtedy, na skarpie, przy drodze zachowałaby się inaczej. Nie dbałaby o swoje bezpieczeństwo i nie uciekałaby od niewidzialnego zagrożenia. To ona wyciągnęłaby Antona z wozu, a Daryllowi pozwoliła być tym kim niezamierzenie uczyniła go matka - niedźwiedziem, drapieżnikiem, potęgą dziczy. Ona sama obserwowała człowieczy świat z daleka, próbując pojąć ludzkie rozterki i przewodząc ich przyziemnym snom o ucieczce. Nie mogła zmienić przeszłości, ani odebrać nikomu bolesnych wspomnień. Zamiast tego pozwoliła sobie poprzeć słowa czynami. Powoli zaczęła układać drwa na palenisku nie odsuwając się od ludzi, którzy musieli jedynie zechcieć jej zaufać. Czas mijał. Stos przed ich twarzami z każdą kolejną minutą ciszy rósł i rozpościerał wizję nadziei… Gdy wygasły okrąg wypełnił się polanami i chrustem Wi podpaliła kępkę kory i włożyła płomień pomiędzy małe gałązki. Światło zaczęło wypełniać pustkę, przygotowując przestrzeń do swojej przemiany w żar drewnianej pożogi. Była przekonana, że ogień ogniska powinien przynieść ukojenie, którego tak bardzo wszyscy potrzebowali.
Następnie dziewczyna wstała ze swojego miejsca i rozniosła kolegom kolorowe plecione koce, na których mogli leżeć lub się nimi otulić. Gdy podawała je kolejnym osobom dbała o to żeby każdemu z nich zapewnić to czego mógł odczuwać najboleśniejszy brak - ciepłe spojrzenie, uśmiech, matczyną troskę lub po prostu spokój. Swoją misję skończyła przy Daryllu, którego ramiona wraz ze swoim ciałem zakryła kocem. Uklęknąwszy przy nim zaczęła jedną z opowieści natywnych ludów ameryki:

- Nie potrafimy dzisiaj odczytać nauk, które przynoszą nam wiatr i woda. Nie odczuwamy przemożnej agonii Ziemi, gdyż nie znamy prawdziwej jedności z nią samą. Indianie mają inaczej i tego możemy się od nich uczyć. Nie sprowadza się to jednak do samej dbałości o środowisko naturalne, ale sięga znacznie głębiej… Posłuchajcie przez chwilę, bo mity, są wyrazem niemal genetycznej informacji, która wiąże człowieka z Ziemią i kosmosem. Mogą być dla współczesnej cywilizacji nieocenionym źródłem mądrości i czynnikiem kształtującym właściwą postawę wobec świata. Zawarte jest w nich przesłanie, że aby przetrwać, człowiek musi żyć w harmonii z otaczającym go światem, a nie brutalnie niszczyć jego subtelną tkankę. Być może zatem męczarnie, których obecnie doświadcza Ziemia i człowiek, staną się w końcu punktem zwrotnym w jej i naszej historii. Wiele z cierpień ludzkości zwiastuje czasy wielkiej pozytywnej przemiany przepowiedzianej przed wiekami.
Białe Pióro, pobratymiec z plemienia Hopi, będącego częścią starożytnego Klanu Niedźwiedzia, pod koniec swojego długiego życia opowiadał, że podróżując słyszał wiele historii z przeszłości i proroctw dotyczących przyszłości. Jednak dzisiaj duża część proroctw zamieniła się w historię, a tylko kilka z nich zostało jeszcze niedokonanych. Z każdym dniem bowiem przeszłość wydłuża się, a przyszłość skraca. Nie ma też już prawie nikogo, kto recytował by i przekazywał starożytną mądrość. Jego lud zmęczył się starymi zwyczajami. Wielkie ceremonie, które opowiadają o ludzkim pochodzeniu, o naszym pojawieniu się w Czwartym Świecie, są prawie całkiem porzucone, zapomniane, a jednak nawet to zostało przepowiedziane.

Czas się kończy.

Lud Hopi oczekuje Pahany, zaginionego Białego Brata, podobnie jak wszyscy nasi bracia na ziemi. Bahana nie będzie taki jak biali ludzie, których znamy teraz, którzy są okrutni i chciwi. Hopi wiedziało o ich powstaniu dawno temu. Jednakowoż wciąż czekają na Pahanę, mitycznego bohatera i duchowego nauczyciela ludzkości. Pierwotna opowieść mówi, o dwóch braciach, którzy byli synami wielkiego wodza. Niestety wódz ten rozpoznawczy naturę zła zniknął w ciemności, więc młodszy z jego synów został nowym przywódcą Indian Hopi i poprowadził ich w poszukiwaniu opiekuńczego bóstwa Ziemi. Był on także twórcą prawa. Starszy brat, imieniem Pahana, udał się w kierunku wschodzącego słońca, zabierając ze sobą kawałek tablicy, na której zapisane były święte prawa pochodzące od Stwórcy. W tej historii plemienia Hopi jest powiedziane wprost, że kiedy młodszy brat będzie krzyczał o pomoc, Pahana wróci przynosząc ze sobą symbole i brakujący fragment świętego przesłania, które teraz niekompletne przechowują starsi Plemienia. Posiadane insygnia będą identyfikować go jako naszego Prawdziwego Białego Brata. Tego, który podąża za słońcem, przynosząc ze sobą boskie przesłanie miłości, harmonii i jedności, zaszczepiając na nowo wśród ludzi zapomniane wartości duchowe. Bliskie jest nadejście nowej ery ludzkości, w której pierwiastki duchowe będą rozwijać się równolegle i w sposób harmonijny ze światem materii. Ery, w której ludzkość osiągnie wyższy stopień duchowego i moralnego rozwoju. W tym przełomowym dla świata momencie, w czasach duchowej transformacji, dzięki której dokona się globalna zmiana wartości leżących u podstaw cywilizacji i totalna metamorfoza stylu życia.

Mit Pahany głosi, że powróci on nosząc czerwone lub żółte nakrycie głowy. Rozważając ten symbol w sposób dosłowny… - Wi nakryła głowę brata skrawkiem koca w kolorach, o których mówiła i roześmiała się delikatnie, a gdy się odwrócił zaskoczony lekko cmoknęła go w policzek. Po tym kontynuowała:

- Powrót Pahany zwiastuje przede wszystkim powrót do wartości, których ludzkość potrzebuje. Do wiary, współczucia, miłości, które powinny zastąpić wszelką żądzę i egoizm zmierzające do wyniszczenia wszystkiego. Oczywiście, aby uratować ludzi zmiany w świadomości nie mogą ograniczać się do wąskiej elity, ale muszą objąć całokształt życia i stosunków między ludźmi. Proces ten jednak może mieć charakter ewolucyjny, zaś powrót archetypu i mitu może oznaczać stopniową przemianę rzeczywistości, nie zaś jakieś konkretne zdarzenie.
Ogólnie mity Hopi mówią o tej mającej nadejść przemianie jako początku "piątego świata", którego powstanie poprzedzić ma okres oczyszczenia. Wbrew wszelkim pomysłom na katastroficzne wizje, to od samych ludzi, zależy w jakiej formie nastąpi to oczyszczenie i czy towarzyszyć mu będzie jakiś kataklizm, czy nie. Nikt jednak nie może czuć się zwolniony od odpowiedzialności i uchylać się od procesu transformacji, czy działać przeciwko niej samej. Znaleźliśmy się w sytuacji płonącego lasu i nikt nie powinien spocząć póki ogień nie zostanie ugaszony. Wówczas dopiero z popiołów "starego" powstanie nowe życie. Aby to jednak było możliwe musimy uzyskać kontrolę nad swoimi słabościami, które niszczą autentyczną wolność jednostki oddając ją jej najbardziej samolubnym instynktom.*

Bart słuchał Squaw, widział, że zdawała się w to wszystko wierzyć i idealizować, choć wcale nie musiał mieć racji, bo opowieść miała tylko oderwać ich od czarnych myśli, wesprzeć Darylla w jego własnej wierze w niego samego oraz zbudować obraz świata, którego jeszcze nie mieli okazji doświadczyć. Bart był tutaj tylko dlatego, bo nie było innej alternatywy. Skoro dziadek dzikuski i jemu podobni mówili, że wiedzą jak walczyć z takim demonem, to tylko głupiec by z tej wiedzy nie chciał skorzystać po tym wszystkim. Daleki był jednak od gloryfikowania kultury tych prostych i słabych ludzi, którym dopiero biały człowiek pokazał czym jest koło. Którym przez setki jeśli nie tysiące lat cyklem życia było podążanie z namiotami na plecach za stadami bizonów, aby nie umrzeć z głodu, bo nie potrafili uprawiać ziemi. Ich okrutne międzyplemienne wojny były legendarnie krwawe. Słaba była kultura, która nie tylko nie potrafiła zbudować cywilizacji, ale miała i ma kłopot ze swoim przetrwaniem. Mieli jednak otwartą głowę na to, co jeszcze do zeszłego tygodnia on uważał za słabość, skrzywienie peyotlem i niedorzeczność. Teraz i Spineli wierzył w chodzące w ludzkich skórach demony.

Również Anastasii daleko było do chociażby skupienia się na takich sprawach. Gdy Wii zaczęła mówić, jej ton głosu zdawał się być usypiający. Okularnica myślami była przy swojej mamie i ojcu, nadziei, że wciąż żyją, że nic im nie jest i nie będzie. Niby świadoma była tego, że powinna się skupić na płynących z niektórych ust mądrościach, ale jednak paplanie o wierze i ideach było całkowicie mdłe i pompatyczne. Jedyny pozytyw jaki dostali wszyscy, to koc.
Dziewczyna westchnęła jedynie po nudnej przemowie i objęła ramię Barta, otaczając je swoimi rękami powyżej łokcia i opierając, wytarmoszony od wiatru i bolący od upadku, łeb. Dopiero po chwili odważyła się odezwać, ale jej głos był stłumiony, cichy. Zdecydowanie nie mówiła do ogółu, a po prostu zwróciła się do Barta. W grupie jednak ciężko było tego nie słyszeć, tym bardziej, gdy zaczęła panować cisza.

- Przykro mi z powodu twojej mamy… Naprawdę. Przepraszam, że tak się stało. - w słowach Ann była skrucha i smutek. Widać było, że jej wewnętrzny nastrój jak i stan psychiczny chylił się ku dołowi. - Szkoda że wcześniej nie udało się odnaleźć rozwiązania. I że na nic mądrego nie wpadłam przez dłuższy czas.

Bart zamrugał szybko oczami powstrzymując pod powiekami napływ łez.

- Dzięki. - odpowiedział cicho. - Mam nadzieje, że twoja dojdzie do siebie. - dodał. - Nikt z nas nie jest winny niczemu i nie będzie. Cokolwiek się stanie. - pochylił głowę policzkiem dotykając jej włosów i pocałował w skroń. - Będziemy walczyć. - dodał z taką pewnością, jakby nie było innej możliwości.
- Oby tylko oni naprawdę wiedzieli jak… - spojrzał na Wikvaya i wymalowane sprayami przyczepy kempingowe... "Bo inaczej nie mamy szans" - dokończył w myślach.

- Dzieci płacą za błędy rodziców - powiedział ponuro Mark. Usłyszał to kiedyś i do tej pory nie miał okazji, by się o tym przekonać na własnej skórze. - I też mam nadzieję, że Indianie wiedzą, co i jak zrobić. My też się postaramy zrobić co do nas należy - poparł Barta.

Daryll wsłuchując się w opowieść siostry zapomniał na moment o Wielkim Złym Wilku, Glenie Hale, panu Macrumie i Jamesie Gunnie. Chociaż w jego żyłach też płynęła krew Indian, nie znał żadnej z indiańskich legend, nie dbał o własne dziedzictwo, był typowym – choć nieco dziwnym i wybrakowanym - produktem amerykańskiego stylu życia którego nieodłączną częścią było MTV, krzykliwie reklamy, McDonald’s, Coca-Cola, broń i polowania. Jego siostra znajdowała się po drugiej stronie barykady, tej bardziej poetyckiej, wzniosłej, niemal mistycznej. Po minach kolegów widział, że nie do końca akceptują jej styl bycia. Nie mógł mieć o to do nich pretensji. Takich ludzi jak Wikvaya trudno jest zrozumieć, zwłaszcza gdy jest się obywatelem zupełnie innego świata zbudowanego z betonu, stali szkła i plastiku. Dla Darylla było ważne, że Wi nie wyrzekła się swojego dziedzictwa, szła pod prąd, niosła w sobie stare opowieści, których dzięki niej nigdy nie zostaną zapomniane. Jeśli Daryll kiedyś będzie miał własne dzieci to pewnie opowie im o Pahanie i jego bracie.

Robiło się coraz chłodniej, choć nie był pewien czy to efekt pogody czy narastającego napięcia. Otulił się mocniej kocem i przesunął bliżej ogniska. Ze współczuciem spojrzał na Barta i Ann. Przypomniał sobie moment gdy Jack Falls opowiedział o ataku na Debrę, pamiętał tą niepewność, rozpacz i strach, gdy nie było pewne czy mama przeżyje. Teraz jego kolega i koleżanka przeżywali własny, jeszcze straszniejszy dramat. Próbował powiedzieć coś pocieszającego, otworzył nawet usta, ale nie odważył się odezwać. W ostatecznym rozrachunku liczą się czyny, a nie słowa. Daryll obiecał sobie, że zrobi wszystko by raz na zawsze zakończyć ten koszmar. Zimna dłoń mocno u kurczowo ściskała rękojeść siekiery.

Kiedy młody Singeltone ściągnął z sylwetki Wikvai koc odsuwając się z kręgu ku żarzącemu się ognisku, dziewczyna tylko poprawiła go na ramionach brata. Uśmiechnęła się smutno widząc miny i słysząc słowa otaczających ją ludzi. Wstała i odchodząc na bok pogładziła szeroki, umięśniony kark Brayana. Wtedy osiłek oprzytomniał na ułamek sekundy i wbił w nią swoje nierozumiejące spojrzenie. Do tej chwili był biernym obserwatorem wydarzeń. Jakby ciężar ostatnich dni zmusił go wysiłku ponad realne siły. Do zatrzymania się, wyciszenia, zatonięcia w myślach. Zrósł się jednak z ich grupą, dlatego V pochyliła się ku niemu i szepnęła tym samym tonem, którym snuła chwilę wcześniej opowieści obcych plemion:

-Pilnuj mojego młodszego brata, proszę. Będę umiała się zrewanżować.

Bolało ją wewnątrz, ale znała na to sposób.



Stanęła daleko poza zasięgiem reszty i zapaliła skręta. Złoto Acapulco drażniło gardło i zapierało dech lecz uspokajało ciało i leczyło zranioną duszę. Tylko ona tam była z krwi Blackfeet, tylko ona była wojownikiem i nawet z boku, dostrzegała, że to będzie przede wszystkim jej walka.

Cytat:
*Źródła:
-Frank Waters, Book of the Hopi, New York: 1963
-White Feather, spisane przez David Young, A Hopi Prophecy, dostęp online: 15.10.2022, link
- Marek Has, Powrót Pahany, dostęp online: 15.10.2022, link
 
__________________
"Najbardziej przecież ze wszystkich odznaczyła się ta, co zapragnęła zajrzeć do wnętrza mózgu, do siedliska wolnej myśli i zupełnie je zeżreć. Ta wstąpiła majestatycznie na nogę Winrycha, przemaszerowała po nim, dotarła szczęśliwie aż do głowy i poczęła dobijać się zapamiętale do wnętrza tej czaszki, do tej ostatniej fortecy polskiego powstania."

Ostatnio edytowane przez rudaad : 15-10-2022 o 19:44.
rudaad jest offline  
Stary 16-10-2022, 15:27   #175
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
WSZYSCY

Pierwsza noc u Piegan była spokojna. Zmęczenie i stres podziałały jak najlepsze tabletki i przespali niemal całą noc. Śniły im się koszmary. Owszem. Ale były to koszmary takie niemal normalne. Raz tylko wydawało im się, że są krwią spływającą po białych kafelkach, którą porwała woda jakiegoś strumienia, a potem płynęli gdzieś i trafili do mrocznej, bezdennej jaskini w której czyhały, czaiły się jakieś niewidzialne monstra. Jednak ten jeden, wspólny koszmar, był niczym lekkie ćmienie zęba, które doskwierało, gdy spali, ale przeszło, gdy już zjedli śniadanie podane przez Indian.

Życie w rezerwacie dla nastolatków z Twin Oaks, może poza Wikwayą, było zbyt leniwe, zbyt nudne, zbyt spokojne. Ludzie nigdzie się nie spieszyli, zajmowali swoimi sprawami w ciszy i w skupieniu, czasami tylko zamieniając kilka słów. Wiedzieli, że w porównaniu do innych miast, nawet takiego Billinngs, Twin Oaks było senną dziurą, ale przy rezerwacie nawet to ich senne miasteczko wydawało się tętniącą życiem i ruchem metropolią.

Ale teraz, w tym momencie, właśnie spokój i cisza było tym, czego potrzebowali.

Mieli czas. Cały dzień czasu, aż do wieczora, kiedy Jim Dwa Duchy planował przeprowadzić jakiś tajemniczy mistyczny obrządek. Jeszcze kilka dni temu większość z nich śmiałaby się z takich przesądów, ale teraz, teraz chwytali się rytuału, jak ostatniej deski ratunku.

Wieczór nadszedł szybciej, niż myśleli.

Jim Dwa Duchy przyszedł po nich tuż przed zachodem słońca. Poprowadził nad jezioro, jakieś pół mili od reszty domków i przyczep. Niedaleko wody wzniesiono prostą chatę z drewnianych bali o spadzistym dachu. Z brzegu roztaczał się niesamowity widok na góry.

Nad brzegiem jeziora ustawiono wysoki stos drewna. Taki, który spokojnie wystarczyłby na całą noc palenia.

- Dzisiejszej nocy stawicie czoła złu, którego nie potrafimy pojąć. Tutaj, nad wodami tego jeziora, bariera między światem duchów i światem żywych jest wyjątkowo cienka. Łatwo usłyszeć głosy tych, którzy odeszli, kiedy wsłuchacie się w szmer wody i szum drzew. Kiedy wsłuchacie się w śpiew wiatru.

Głos starego Indianina był spokojny, wręcz hipnotyczny, a ciemne oczy skupione i poważne. Ta powaga i skupienie dorosłego działała na młodych ludzi. Powodowała, że w odróżnieniu od innych dorosłych, chcieli go słuchać.

Potem Jim Dwa Duchy wydał polecenia. Ci, którzy brali udział w rytuale, mieli stanąć w wyznaczonych miejscach, a ci, którzy postanowili przyglądać się z boku, mieli zostać poza kręgiem wrysowanym przez szamana, jakieś pięćdziesiąt kroków od ceremonii.

Gdy słońce znalazło się na wysokości szczytów, Jim Dwa Duchy, rozpoczął rytuał. Najpierw kazał młodym ludziom wypić gorzki w smaku napar, a potem wprawną dłonią, korzystając z różnych naczynek, wymalował im na czołach i twarzach linie, kreski i mistyczne symbole.

Potem usiedli w wyznaczonych kręgami miejscach a stary szaman zaczął śpiewać wybijając rytm na pałeczkach i małym bębnie, który ustawił między swoimi kolanami.

Wikwaya, Anastasia, Mark i Bart zaczęli się dziwnie czuć. Napar i melodia szamana powodowały, że wszystko wokół nich zaczynało … wibrować. Świat… drżał. Ogień tańczył, zwijał się w coraz większe i bardziej surrealistyczne spirale, kształty, których na pewno nie mógł przybierać. Ściemniało się i wszystko wokół zaczynało zmieniać się w czarne plamy, rozmywające się tracące kształty. Nawet oni sami. Ich ręce, twarze ich kolegów i koleżanek, sylwetka siedzącego szamana. Ten ostatni nie wyglądał jak człowiek. O nie! Wyglądał niczym skrzyżowanie wilka i człowieka. Jego kształt wyglądał niczym drgające jak w kalejdoskopie fraktale, przecinane rozbłyskami mistycznych, wielobarwnych, niesamowicie kolorowych i świetlistych smug. Węży, które unosiły się z głowa, twarzy, serca i ust śpiewającego szamana i powoli, tańcząc w gęstym, niczym syrop powietrzu, płynęły przez nie w stronę młodych ludzi.

Cokolwiek było w wypitym naparze działało zdecydowanie silniej i intensywniej, niż to, co mieli okazję próbować nawet Wii i Bart.

Ciała uczestników rytuału rozpływały się, stawały częścią otaczającej ich energii. Śpiew szamana prowadził ich, kierował w jakąś stronę, niczym strumień…

Woda, wiatr, szepty, szumy stawały się słowami.

Aż w końcu Wikwaya, Bart, Ann i Mark przestali kontrolować swoje ciała i sami nie wiedzieli kiedy, położyli się na ciepłych, wzorzystych kocach, które szaman rozłożył dla nich wcześniej. A koce te stały się ciepłym, przyjaznym miejscem, w które zanurzyli się, niczym w gęstej wodzie o przyjemnej temperaturze. A wokół ich ciał, ich dusz, zaczęły pływać rozświetlone strumienie wielobarwnej energii zabierające ich gdzieś daleko i zarazem blisko.


WSZYSCY


Gdzieś, niedaleko Twin Oaks, pośród ciemnych plam czaiła się istota nazywana Nocnym Złym Wilkiem. Obojętna, przyczajona, czekająca, aż zajdzie słońce, aż naznaczone przez niego "mięsne worki" znajdą się w cieniu i w stanie emocjonalnym, który pozwoli mu chwycić szponami ich duszę, zepchnąć w czeluść i przejąć kontrolę nad ciałem.

Czekał. Cierpliwy, mimo głodu, który odczuwał.

A potem to poczuł. Usłyszał.

Znajome echa rozchodzące się w przestrzenie, której żywi nie potrafili dostrzec, chociaż niekiedy, potrafili poczuć.

Coś się działo. Coś co mu zagrażało. Coś, co było wymierzone przeciwko niemu.

I Nocny Zły Wilk poczuł też, że gdzieś tam, blisko, jest naznaczony przez niego "mięsny worek". Narzędzie, które już raz mu posłużyło jako marionetka. Nie siedziała bezpieczna, w rytualnej strefie, która by ją uchroniła przed mocą demona.

Podjęła decyzję, że będzie chroniła bliskich przed zagrożeniem, którym okaże się ona sama.

Gdyby Nocny Zły Wilk mógł się śmiać szyderczo, zapewne zrobiłby to. Ale nie potrafił, więc po prostu sięgnął swoją mocą, złapał trop i skoczył, sięgając duchowymi szponami i kłami po to, co już było jego.


BRYAN CHASE i DARYLL SINGELTON


W czasie, gdy szaman śpiewał, a reszta młodych ludzi brała udział w rytuale, oni siedzieli blisko siebie, odpędzając się od komarów.

Jak dziwnie plątały się ich losy. Jeszcze do niedawna wrogowie, teraz jednak sojusznicy. Połączeni wspólnym celem.

Śpiew szamana dobiegał teraz od strony ognia. Zaszło słońce i chłopaki siedzieli w ciemnościach, otuleni ciepłymi kocami.

Daryllowi śpiew Jima Dwóch Duchów działał na nerwy. Dla Bryana cała ta sytuacja była farsą.

Na tle ognia widzieli, jak jedno po drugim, Mark, Anastasia, Bart i Wikwaya kładą się na ziemi. W niespokojnym świetle ogniska, w drgających płomieniach, grający i śpiewający Indianin nie wydawał się człowiekiem, tylko jakąś wysoką, na pół zwierzęcą hybrydą wilka i człowieka. Jego śpiew stał się bardziej wyraźny. Mocny. Silny.

Szept w uszach Darylla zabrzmiał, niczym złowieszczy chichot.

Był znów w lesie. Przy ciele turysty, którego znalazł nad rzeką. Niósł go na własnych plecach i teraz, w śpiewie szamana, ujrzał, jak coś złego, czarnego, niczym niewidzialny dym wsiąka w jego dłonie. A potem ujrzał te sam dłonie, jego dłonie, zakrwawione od krwi matki. I samą matkę, która osunęła się w rzekę, gdy on, jej oprawca, spłoszony przez kogoś, odbiegł w mrok. Nocny Zły Wilk był w nim już wcześniej. A teraz wrócił!

BRYAN CHASE

Bryan zaczynał się nudzić. Był wściekły. Był zagubiony. I był kompletnie zaskoczony, kiedy ostrze noża wbiło mu się głęboko w krtań, rozdarło gardło. Bryan upadł na ziemię, próbując bezskutecznie powstrzymać czerwoną, tętniącą krew buchającą z jego szyi, a Daryll, który go zaatakował spokojnie wstał z miejsca, w którym siedział.

Gasnącym wzrokiem Bryan Chase spojrzał na zabójcę. Ale Daryll nie był już Daryllem. Był postacią z wilczym łbem, z paszczą, zbudowaną z czerni i nocy, z ostrym nożem czy też pazurem, który spływał teraz krwią Bryana.

- Zdychaj, Bredock - to były ostatnie słowa, jakie usłyszał na tym świecie Bryan Chase, a ostatnim, co ujrzały jego gasnące oczy był potwór, który zawładnął ciałem Darylla Singletona idący w stronę ogniska.

A potem była tylko ciemność. I w końcu, pełen gniewu i wściekłości, Bryan Chase znalazł w końcu swój wewnętrzny spokój, którego tak naprawdę szukał. Usta, zalane krwią, ułożyły się w ostatni grymas po tej stronie życia - wątły, smutny uśmiech i ostatnia łza spłynęła z oczu, przez okrwawiony policzek. A gdzieś tam, w Twin Oaks, jego brat nie wiadomo dlaczego poczuł wielki smutek i tęsknotę, gdy siedział ubrany w piżamę, w domu opieki społecznej. I przez chwilę Bryan widział jeszcze smutną, bladą twarz brata, ale w końcu i ją pochłonęła czerń śmierci.

DARYLL SINGELTON

- Witaj, Nocny Zły Wilku - powiedział Jim Dwa Duchy, a jego słowa docierały do Darylla z daleka, jakby ktoś szeptał je w ciemnościach. - Przyłącz się do nas.

- Zdychaj, Bredock! - powiedział Daryll i rzucił się na szamana.

Najpierw zginie on - pomyślała istota- a potem leżący bez świadomości przy ogniu ludzie.

Ale Jim Dwa Duchy nie był już człowiekiem. I wiedział, jak się bronić przed złem, które przybyło. I wiedział, że jest jedyną nadzieją dla tych nastolatków.

WIKWAYA SINGELTON, BART SPINELLI, MARK FITZGERALD, ANASTASIA BIANCO

Zabrani przez strumienie energii znaleźli się we czwórkę w dziwnym, rozmytym świecie. Widzieli wokół siebie drzewa, ale były one czarne, wypełnione srebrnymi smugami energii.

Stali obok siebie, a wokół nich szalała czarna nawałnica. Kłębiły się mroczne, gęste niczym mleko, ale całkowicie czarne smugi mgieł.

Gdzieś, z czerni, usłyszeli okrzyk. Znali ten okrzyk. Znali.

- Zdychaj, Bredock!

Czarne mgły nieco się przerzedziły a oni zobaczyli coś nowego. Nowy kolor w tym świecie czerni, szarości i wyblakłych, trupich bieli. Kolor czerwieni. Barwę krwi.

DARYLL SINGELTON

Pamiętał wydarzenia z Bryanem Chasem, jakby widział je przez brudną szybę. Potem pamiętał, jak szedł w stronę człowieka - wilka, jakim postrzegał Jima Dwa Duchy. A potem pamiętał rozbłysk światła, pamiętał jakieś szarpnięcie i ciemność, w którą zapadł.

Czuł, dosłownie czuł, jakby coś wychodziło z jego ciała i był to ból podobny do tego, jaki Daryll już czuł, kiedy walczył z rakiem. Obcy w jego ciele to nie było dla niego nic nowego. Ale tym razem było inaczej. Tym razem ten "obcy" mordował innych, nie jego.

Ból zniknął a Daryll stracił przytomność. A gdy ją odzyskał, znajdował się w dziwnym miejscu. Wokół niego kłębiła się czarna mgła, niczym gęsty i zimny dym. Widział koło siebie różne obiekty: drzewa, domy, drogę, płot - ale wszystkie były dziwnie wyblakłe, utrzymane w szarościach, czerni i bieli.

Wydawało mu się, że ciemne kłębowisko, gdzieś tam, z boku, po prawej stronie poruszyło się gwałtownie. Mgła zatańczyła, jakby ktoś przed chwilą przez nią przeszedł.

Daryll ujrzał, że jego ręce parują. Unosi się z nich ciemny, czerwony dym.

- Zdychaj, Bredock!

Ten głos. Znał go. Znał go bardzo dobrze. To był głos szeryfa! Hale krzyczał gdzieś, niedaleko w tej czarnej, dziwacznej mgle.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 16-10-2022 o 15:30.
Armiel jest offline  
Stary 31-10-2022, 03:34   #176
 
rudaad's Avatar
 
Reputacja: 1 rudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputację
Post wspólny wszystkich żywych graczy

Każdy z obecnych nad jeziorem odczuwał inne emocje, snuł odrębne myśli, i posiadał różne nadzieje na to co miało się za chwilę wydarzyć.

Dla Wikvayi indiańskie rytuały miały szczególne znaczenie. Ona codziennie starała się słuchać otaczającego ją świata. Jej głęboki szacunek dla tradycji i wiedzy przodków objawiał się w każdym działaniu jakie podejmowała podczas spotkania z szamanem. Z uwagą słuchała słów starszego plemienia, celebrowała każdy łyk naparu i w bezruchu trwała podczas malowania znaków na twarzy. Wszystko to było elementem przygotowania ciała i ducha na nowe doświadczenia. Tylko tyle było dla niej oczywiste… całą resztę przysłaniała mgła nienazwanego.

Gdy wszystko się zaczęło świat zadrżał i zaczął skręcać się spiralami wokół osi pojedynczych elementów znajomej przestrzeni…

Tworząc niezrozumiałe obrazy przechodzące w czarne plamy o zacierających się kształtach dostrzegane zaledwie kilkoma ostatnimi okruchami zwyczajnej percepcji…
Sylwetki w kręgu zmieniały postać, szarzały, rozpływały się w wizji, w którą Wi coraz głębiej wnikała…

Widmo, w które coraz mocniej wierzyła nabierało siły i skupiało się w surrealistycznym portrecie szamana. Tylko on, mimo wilczego oblicza o maści soli z pieprzem, miał kolory, które przebijały się do jej świadomości poprzez ociemniałą optykę. Pozwoliła sobie na zapomnienie. Otulenie jej własnej, choć już wcale nie ludzkiej sylwetki liniami węży płynących od strony uświęconego mocą przewodnika rytuału.
Jednostki stawały się częściami spajającymi ich wspólny świat w kosmicznej energii wiary. Poddawała się temu nie musząc wcale być, nie musząc trwać. Atawistyczne odruchy potrzeby indywidualnego istnienia zastąpił spokój zbiorowej jaźni powtarzanych przez naturę słów. Choć jeszcze nie rozróżniała ich to resztkami tego co było jej krtanią szumiała jak wiatr, by jej głos niósł się jako nieodzowny człon szeptu.
V popadła w celowe odrętwienie zanurzając się bez wahania w otaczającej ją rzeczywistości jak w gęstej wodzie o przyjemnej temperaturze. Pozwoliła się nieść rozświetlonym strumieniom wielobarwnej energii siłą woli odpychając się od ram normalności. W zaufaniu i spokoju czekała na wyznaczany im przez Wszechświat cel...

W tym samym czasie Daryll wracał myślami do tego co znał i choć przez krótki czas uznawał za realne. Leland Palmer był najbardziej odrażającą postacią jaką chłopak kiedykolwiek zobaczył na ekranie. Pamiętał tamten dzień, gdy razem z Annie zakradli się do szpitalnej świetlicy, by obejrzeć kolejny odcinek Twin Peaks. Byli uradowani, bo udało im się kolejny raz oszukać siostrę Denvers. Ukryci w ciemnościach, które rozświetlała jedynie niebieska poświata telewizora z zapartym tchem śledzili swój ulubiony serial. Sezon zbliżał się do kulminacyjnego momentu, przez kilka tygodni zastanawiali się kto zabił Laurę Palmer. Gdy zagadka została rozwiązana, gdy Leland zaczął szczerzyć się do swojego odbicia a po drugiej stronie lustra ukazał się BOB, czternastoletni Daryll Singelton nie krył szoku. Pamiętał przecież jak ten facet rozpaczał po śmierci córki, osiwiał w ciągu jednej nocy, na pogrzebie rzucił się na trumnę, postradał zmysły bo nie potrafił pogodzić się ze stratą. I po tych wszystkich dowodach nieskończonej miłości do Laury, okazało się, że to on, jej własny ojciec zgwałcił ją i odebrał jej życie. Było to niezdrowo fascynujące, ale też chore, popierdolone i odrażające. Potem gdy wrócili z Annie na salę, długo dyskutowali o tym co wydarzyło się w Twin Peaks. Jego przyjaciółka była zdania, że Leland to tylko niewinna ofiara opętania. Jako dziecko został nawiedzony przez BOBa, złą, mroczną istotę i to ona po latach zmusiła go do zamordowania córki. Daryll miał jednak całkiem inną teorię. BOB tak naprawdę wcale nie istniał, był jedynie metaforą i personifikacją prawdziwego Zła. Bo o wiele łatwiej znieść myśl, że za ohydną i niewybaczalną zbrodnią stoi potwór a nie kochający ojciec. Że morderca ma szkaradną, brzydką twarz wykrzywionego szaleństwem Indianina a nie prostodusznego wzbudzającego sympatię człowieka.

W najczarniejszych snach Daryll nie przypuszczał, że dwa lata później sam stanie się jak Leland Palmer. Gdy dotarło do niego co się wydarzyło w noc, gdy zaatakowano jego mamę, gdy zobaczył jak podrzyna gardło Bryanowi Chase poczuł ból jakiego nie jest w stanie zadać żadna broń ani narzędzie tortur. Wył bezgłośnie z bezsilności i rozpaczy, wargi zagryzł do krwi. Nocny Zły Wilk nie odebrał mu życia, ale zrobił coś znacznie gorszego. Rozszarpał mu duszę, odebrał godność, niczym gwałciciel zbezcześcił sumienie chłopca. Singleton uwierzył, że jest dobry i przyzwoity, ale okazało się, że nie ma sobie wystarczająco wiele dobra, miłości i współczucia by oprzeć się mrocznej sile. Irytował się gdy szkolni oprawcy widzieli w nim niebezpiecznego dziwaka, podejrzewali o zabójstwo Mary McBridge. Ale to oni mieli rację. Musieli zobaczyć w nastolatku coś czego on sam nie dostrzegał. Zobaczył to też prastary indiański demon. I wykorzystał Darylla jako swoje naczynie.
Chłopak nie zamierzał zrzucać winy na Nocnego Złego Wilka. Czuł się odpowiedzialny za zło, które uczynił, był potworem i mordercą. Nie zasługiwał ani na współczucie, ani na litość. Pragnął teraz tylko rozpłynąć się w nicość, unicestwić siebie i swojego mrocznego pasażera. Świadomość, że Wilk może za chwilę skrzywdzić jego ukochaną siostrę odbierała zdrowe zmysły, przerażała do szpiku kości. Przysięgał bronić Wikvayę, chociaż nie sądził, że będzie musiał bronić ją przed samym sobą. Niczym nawiedziony, mamroczący pod nosem szaleniec i emocjonalna kaleka błąkał się wśród czarnej mgły szukając gałęzi, na której będzie mógł powiesić się na pasku. Miał nadzieję, że to wystarczy by zakończyć ten koszmar. Widząc zarys drzew zrobił krok w ich kierunku, ale wtedy usłyszał głos Glena Hale’a. Jeśli w Twin Oaks żyła gorsza kreatura niż Daryll, był to szeryf. To on odpowiadał za to co spotkało Billego Macruma, to on ściągnął na miasteczko nieszczęście i przebudził pradawne Zło. Młody Singelton dostał szansę by przed śmiercią jednak uczynić coś dobrego dla swoich przyjaciół. Pomści krzywdy Macrumów i nawet nie czeka go nic prócz piekła, zabierze tam ze sobą policjanta-potwora. Ta myśl dodawała mu otuchy i sił.

- Hale! – warknął smakując spływające po policzkach łzy – Tu jestem! Pokaż się ty chory psychopato!

Po wypiciu naparu mieniąca się wszystkimi odcieniami barw przestrzeń ukrywała przed zmysłami Wikvayi wszystko co można było poznać i zrozumieć. Indianka z całą swoją ufnością i wiarą w siłę rytuału oddawała się wizji współgrając z każdym jej drgnięciem. Sytuacja zmieniła się dopiero gdy usłyszała znajomy ton głosu… charczący gdzieś na granicy zrozumienia. Znała to brzmienie. Rozumiała każde sapnięcie, jęk i ryk. Ten głos był przy niej od kiedy skończyła rok. Gaworzyli razem, śmiali się i płakali. Nie mogła nie rozpoznać, do kogo należał. Nagły lęk przeszył rozmytą jaźń. Skupiła się na okruchach kolorowych linii ciągnących się od piersi przewodnika w pierwotny krąg. Całą siłą woli wyrwała się z objęć pigmentowych histogramów i stanęła między kalejdoskopem barw, a głosem, który wyzywał Hala. Wszystko co mogło się stać musiało zatrzymać się na niej i zasłonić plecy jej ukochanego brata. Niematerialna świadomość robiła wszystko by nie pozwolić nikomu wyjść poza strzeżony przez nią areał.

"Eh, prawda zaiste kroczy tajemniczymi ścieżkami" - pomyślał Bart poddając się obezwładniającym ciało uczuciom i bodźcom, których nie wywoła nic, prócz narkotyków. Ani myślał o ćpaniu, chciał dojrzałe zmierzyć się z bestią, ocalić bliskich i siebie. A tu się okazało, że trzeba odlecieć, aby tego dokonać. Babcia mawiała, że trzeba w życiu poważnie myśleć tylko o trzech kategoriach innych ludzi. O tych, których się kocha. O tych, za których jest się odpowiedzialnym. I o wrogach. Wszystkie zbiory osób zaczynały zlewać się przenikając wspólnie na wylot, wynikające z siebie spiralnymi kolorami i splatając jak fantastyczne warkocze wijących się węży… krystaliczna czystość umysłu onieśmielała Barta, który naraz widział co czuł i myślał czytając z brzmienia dźwięków prawdy niezmiennej, która sobie jest niezależnie czy ktoś świadomy jest jej istoty nagle objawionej, a niewzruszonej.
Jak akrobata, który pewnie stąpa na linie nad przepaścią dzielącą dwa światy, Spineli słyszał wszystko doskonale jakby można było w tłumie ludzi rozumieć wszystkie rozmowy jednocześnie wsłuchując się w sens konwersacji każdej z nich.

A on szedł prosto lotem kruka z kocem owiniętym wokół jak żywym futrem drugiej skóry błogosławiąc czarnym drzewom chylącym się w wisielczym nastroju gałęzi.

Z każdym kolejnym krokiem Bart pewniej czuł grunt pod nogami, aż w końcu kiedy zatrzymał się stwierdził, że jest w dziwnym świecie. Jak po drugiej stronie upiornego lustra. Cisnął kocem a słysząc krzyczącego, chyba Singeltona, obrócił się na pięcie. Zaczął biec z powrotem, aby znaleźć resztę. Rozdzielać się, kiedy Daryll podniósł alarm było wyjątkowo głupie jak w jakimś tandetnym horrorze klasy B!

Równolegle Ana zastanawiała się, czy w tym świecie może umrzeć. Czuła się lekko, jakby nie istniała, choć przecież wiedziała, że wciąż gdzieś tutaj jest. Świat ten wydawał się bardziej ponury i przygnębiający, czerń i szarość to nawet nie były kolory. Rozejrzała się wokół, poszukując znajomych twarzy.

- Hallo? - odezwała się w eter, choć może nie powinna.

Zaczęła iść w stronę jedynego koloru, jaki dostrzegła; czerwieni. Jej kroki jednak były ostrożne i co chwila, skradając się, próbowała ukryć za drzewem. Mimo iż w tym świecie było tak spokojnie, ona odczuła lekkie ukłucie niepokoju. Chciałaby teraz trafić na jakąś przyjazną twarz i nie być sama.

Również wtedy Mark przypominał sobie, że od zawsze uważał się za człowieka, który stoi obiema nogami twardo na ziemi. No a wszelkiego rodzaju prochy uznawał za coś, czego należy unikać. Nie potępiał tych, co ćpali, ale uważał ich za kretynów.
No i nigdy nie był na haju. Do tej pory...

Sytuacji, w jakiej się teraz znalazł, była - delikatnie mówiąc - mało komfortowa. A mniej delikatnie mówiąc? Była do dupy. Między innymi dlatego, że nie wiedział, ani gdzie jest, ani co ma zrobić. Ze sobą i w ogóle. Najchętniej poszedłby stąd w cholerę, ale nie miał pojęcia, jak to zrobić, którędy iść. A na dodatek wiedział, że gdzieś w pobliżu powinni być inni, pozostała trójka.

Tylko diabli wiedzieli, gdzie tamci się podziali, a przedstawicieli rogatego bractwa jakoś nie było w pobliżu.

W ogóle nikogo nie było, nikt jakoś nie palił się, by udzielić mu odpowiedzi.
Czyżby dlatego, że nie wykrzyczał pytania?
Przeklęta kraina, czarno-biała niczym nieme filmy sprzed wieków.

- Szlag by to trafił... - mruknął, po raz kolejny rozglądając się dokoła w poszukiwaniu czegokolwiek znajomego.

Usłyszał krzyk... i pojawiła się czerwień.
Kolor krwi.
Kolor ostrzeżenia.
Niebezpieczeństwo!

A potem "Hallo?", które - zapewne - padło z ust Any.
Ostrożnie ruszył w tamtym kierunku, stale wypatrując niebezpieczeństwa, które - dałby głowę - gdzieś tu się czaiło.

Świat pełen dymu i czerwieni doprowadził ich do miejsca, które wydawało im się znajome. Droga w Twin Oaks. Nieco na uboczu. Każde chcąc lub nie chcąc wybrało ten sam kierunek. Bart, Ana i Mark krocząc w stronę czerwieni, a Wi szeroko rozkładając przed grupą ręce i cofając się przed ich każdym krokiem.
 
__________________
"Najbardziej przecież ze wszystkich odznaczyła się ta, co zapragnęła zajrzeć do wnętrza mózgu, do siedliska wolnej myśli i zupełnie je zeżreć. Ta wstąpiła majestatycznie na nogę Winrycha, przemaszerowała po nim, dotarła szczęśliwie aż do głowy i poczęła dobijać się zapamiętale do wnętrza tej czaszki, do tej ostatniej fortecy polskiego powstania."
rudaad jest offline  
Stary 05-11-2022, 12:07   #177
 
Ravanesh's Avatar
 
Reputacja: 1 Ravanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputację
WSZYSCY

Czerwień prowadziła ich przez szaro-czarne mgły. Szli, czując się nie do końca realni, ale zarazem na tyle cieleśni, na ile to było możliwe.

Po chwili - dłuższej czy krótszej, czas płynął dziwacznie i nie miał znaczenia - wyszli z oparów na coś,co wyglądało jak boczna droga oświetlona dziwnymi, rozmytymi lampami. Świeciły w tym dziwnym świecie chorobliwym, zielonym blaskiem.

Był tam samochód. Przy samochodzie znajdowały się dwie osoby. W samochodzie - jedna.
Młodzi z Twin Oaks poznali bez trudu postacie. Pamiętali te twarze ze zdjęć w gazetach, nad którymi spędzili ostatnio sporo czasu. Albo, po prostu, bycie w tym dziwacznym świecie, dawało im poczucie wiedzy. Nie miało to znaczenia.

Byli obserwatorami, którzy nie mogli jednak nic zrobić. Widzieli przeszłość. Mieli ją poznać. Zrozumieć. I widzieli. Scenę straszną i koszmarną.

W samochodzie, z podciętym gardłem, siedział Sam Macrum. Był martwy, ale krew - ta czerowno- szkarłatna ni to ciecz, ni to dym, nadal opuszczał jego ciało.

Przy samochodzie stały dwie osoby.

Ktoś w masce wilka, z ociekającym dymną krwią ostrzem w ręku i Lucy Bredock. Dziewczyna patrzyła na buty kolesia w masce.

- To ty! - wykrzyknęła patrząc na buty. - Dlaczego?

Zabójca zdjął maskę. Poznali twarz młodego Hale'a.

- Jesteś bystra, Bredock. Zbyt bystra. Moje nowe buty, prawda. Mogłem się nimi nie chwalić.

Podszedł do niej przyciskając do samochodu.

- Miałaś być ze mną, nie z nim - warknął. - Miałaś do mnie wrócić, po jego śmierci. Ale nie. Musiałaś być bystra. Bredock!


Zamachnął się ostrzem wbijając je w pierś dziewczyny.

- Zdychaj Bredock! - krzyczał.

Cios za ciosem. W pierś, w szyję, w twarz, w pierś. Za każdym razem kolejny krzyk.

- Zdychaj Bredock!

I wtedy go ujrzeli. Zwalistą sylwetkę w krzakach. Bill Macrum.

Hale też go zobaczył. Ruszył w stronę przerośniętego chłopaka, który stał z przerażoną miną.


Przyszły szeryf wręczył mu maskę i nóż, które chłopak ujął w dłonie bezwolny, jak duża marionetka. Bill nie mógł oderwać twarzy od osuwającej się Lucy i martwego brata w samochodzie.

- Zobacz, co zrobiłeś - syknął Hale wycierając dłonie w ubranie chłopaka.

Bill przeniósł wzrok na zakrwawiony nóż.

- Uciekaj - krzyknął do niego Hale. - Uciekaj, bo cię złapie policja i usmaży na krześle elektrycznym.

Popchnął chłopaka, a ten wywalił się na ziemię, nadal trzymając nóż w ręku.

- Uciekaj - warknął Hale, a Bill Macurm poderwał się na nogi trzymając zakrwawioną maskę oraz zakrwawiony nóż, i pobiegł przed siebie krzycząc:

- Zdychaj Bredock!

Hale odwrócił się i spojrzał na miejsce zbrodni.

- Nowe buty, Bredock - syknął. - Bystra jesteś.

A potem zajął się wycieraniem śladów, które zostawił na ziemi. Gdy skończył, na miejscu zbrodni były tylko ślady solidnych, ortopedycznych butów Billa Macruma.

Ale to nie był koniec ich wizji.

Ślady krwi znów poprowadziły ich przez mgły i czarno - szare opary. Aż do kolejnego miejsca. Znali je dobrze.

To było Wzgórze Kochanków, Wzgórze Miłości.

Tym razem nie byli tam sami. Stali pomiędzy drzewami. Padało. na szczycie wzniesienia stała grupka młodych ludzi. Był tam Hale, była matka Wikvayi i Darylla, ojciec Annastasi, macocha Barta, matka Marka. I jeszcze kilkoro innych młodych ludzi. I był tam Bill Macrum. Osaczony, przyparty do barierki, przerażony.

- Zdychaj Bredock - szeptał do siebie chłopak.

- Widzicie - Hale przekonywał resztę. - To maniak! Zabił swojego brata i Lucy, bo pewnie chciał robić z nią to, co robił z nią jego brat.

- Zdychaj Bredock - jęczał przez strugi deszczu Bill Macrum.

- Nawet jeżeli go zamkną, to będzie żył sobie na koszt podatników, w jakimś wariatkowie i trzepał małego, z każdym razem, gdy sobie przypomni o tym, jak zabijał. Trzeba to skończyć. Tu i teraz.

Jeden z chłopaków, chyba Frank Chase, bo przypominał trochę Bryana, doskoczył do Billa i wbił mu w pierś ostrze noża.

- Zdychaj, Bredock! - krzyknął przerażony chłopak z bólu.

Hale uderzył, drugi - wbił nóż w brzuch Billa. Potem podeszła matka Marka i ciachnęła Billa z krzykiem i łzami w oczach po twarzy.

- Dlaczego to zrobiłeś, bydlaku! Była twoją przyjaciółką!

- Zdychaj, Bredock … - wykrztusił Bill przez łzy, patrząc na oprawcznię z żalem bez śladu zrozumienia.

Matka Marka uderzyła jeszcze dwa razy. Wściekła, wykrzykując imię siostry i wyzywając Billa, nim Hale wyjął jej nóż z ręki i podał kolejnej osobie. Nie wiedzieli kim jest młoda dziewczyna, której wręczył ostrze.

- Musimy zrobić to wszyscy. - Powiedział Hale. - Aby nikt, nigdy nie zakapował. Policja nie zrozumie i pójdziemy do więzienia, za tego … tego… jebanego zboka.

Dziewczyna wahała się przez chwilę, ale potem podeszła do Billa i uderzyła. A potem uderzali kolejno inni, poza Davidem Bianco, który kręcił głową i protestował.

- Chcesz, kurwa, skończyć jak on - przyszły szeryf doskoczył do przestraszonego nastolatka. - Musisz to zrobić, inaczej na pewno zakapujesz, mięczaku.

Bianco dał się przekonać, ale ciął lekko, ledwie rozcinając wyciągniętą w obronie rękę Billa.

- Pizda - warknął Frank Chase i odepchnął przyszłego dziennikarza, który wpadł w objęcia młodej macochy Spineliego. - Tak to się robi.

Frank Chase wyjął nóż z ręki Davida Bianco i pchnął mocno, w szyję Billa, który, jak zdarta płyta, jęczał swoją mantrę "zdychaj Bredock".

Bill poderwał się po tym ciosie, rzucił na Franka, jakby ostatni cios uwolnił jakąś sprężynę. Chwycił Franka Chase'a za gardło. Ale kilka osób rzuciło się na Macruma i odepchnęło od ojca Bryana. Bill wpadł na barierkę, która przełamała się pod jego ciężarem i potoczył w dół stoku, prosto w objęcia rozszalałej rzeki toczącej swoje wody niżej.

Resztę już znali.

Wizja zaczęła rozmywać się, a oni razem z nią.

Ocknęli się przy ognisku. Koło szamana, który miał poważną, surową twarz. Spojrzał na Darylla, który wiedział, co Indianin ma na myśli. Pamiętał, jak opętany przez mroczną siłę, zamordował Bryana Chase'a. Widział nawet krew na swoich dłoniach. Spojrzał w stronę miejsca, gdzie siedział razem z "Bykiem", ale ciała już tam nie było.

- Aby pokonać Wilka, musicie zrobić dwie rzeczy. Znaleźć jego szczątki i poprosić ducha o przebaczenie.

Indianin położył coś na ziemi. Jakiś woreczek.

Szczątki trzeba posypać tym proszkiem, który jest w środku. Wtedy staniecie twarzą w twarz z dwoma duchami - ofiarą i Wilkiem. Jeżeli ofiara wybaczy wam, jako tym, w których żyłach płynie krew jego oprawców, Wilk straci kotwicę w tym świecie i będzie musiał odejść do krainy mroku i niebytu, z której wypełzł.

Patrzyli na niego, nadal nieco zgaszonym wzrokiem i przymuleni przez narkotyczne, wstrząsające wizje.

- Szczątki tego, którego opętał Wilk znajdują się w kostnicy w Twin Oaks. Czy pojedziecie tam ze mną,aby to skończyć, raz na zawsze?
 
__________________
"Atak był tak zaskakujący, że mógłby zaskoczyć sam siebie."
Ravanesh jest offline  
Stary 14-11-2022, 16:44   #178
 
rudaad's Avatar
 
Reputacja: 1 rudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputację
Post wspólny wszystkich graczy

Ognisko syciło ciepłem ogłupiałe maski zastygłych na moment twarzy dzieciaków z Twin Oaks. Wikvaya ciągle przeżywając sceny rozgrywające się w blaskach wgryzającej się w duszę, jadowitej zieleni i rażącej zmysły, ostrzegawczej czerwieni powiodła oczami za wzrokiem szamana. Ten patrzył na jej brata. Na Darylla skulonego w sobie, siedzącego samotnie poza kręgiem rytuału. Chciała wyciągnąć do niego rękę, podejść tam, zabrać go z widoku. Nie miała jednak odwagi opuścić świętego miejsca zaklęć. Nie mogła zbezcześcić ołtarza zbudowanego przez Jima Dwa Duchy. Przez to Singelton był sam. Mimo, że poza kręgiem powinno pozostać dwoje to był tam tylko on… V zmusiła się do myślenia i analizowania sytuacji.

- To wilk, prawda? To on zabrał Bryana? - zadała pytanie szamanowi.

- Bryan jest teraz wilkiem? - Bart wybałuszył oczy rozglądając się nerwowo dookoła.

- Jak to się stało? - Mark nigdy nie przepadał za Bryanem, ale nie życzył mu śmierci... Połamania nóg - owszem. Ale nie śmierci, a znalezienie się w łapskach Wilka oznaczało tylko jedno. - Wilk go dopadł?

- Co? Bryan nie żyje!? - krzyknął Spineli.

- Jeśli Bestia go zabrała... - Mark nie dokończył.

-Przecież mieliśmy być tutaj bezpieczni! - Bart patrzył zszokowany na Indianina z oskarżycielskim wyrzutem.

Wymiana zdań między Bartem a Markiem, ich pytania, były dla Darylla niczym tortura. Jeszcze gorzej bolało spojrzenie siostry, chłopak czuł je na sobie, ale nie odważył się podnieść wzroku. Wypełniały go rozpacz, wstyd, rozczarowanie, ale przede wszystkim strach. Bał się odezwać, bał się przyznać do tego co się stało z Bryanem. Okazał się tchórzem, najsłabszym ogniwem, które pradawny indiański demon wykorzystał jako swoje narzędzie zemsty.

- Bryan nie żyje – potwierdził wstając nagle ze swojego miejsca. Jeszcze nigdy parę słów nie kosztowało go tak wiele, gardło było ściśnięte jak w imadle, serce biło jakby było przerażonym ptakiem, próbującym wydostać się z klatki.

- To ja go…. - Nie starczyło mu odwagi by dokończyć.

- Nie zbliżajcie się do mnie – rzucił, kierując się w stronę wyjścia – Ty też Wii. Mark, pilnuj, żeby za mną nie wyszła, proszę. To dla waszego bezpieczeństwa.

- To wilk, prawda? To on zabrał Bryana? - ponownie zadała pytanie szamanowi. Tym razem mówiła znacznie głośniej i z większym naciskiem. Na wymianę zdań przy ognisku nawet nie zwróciła uwagi. Skupiła się na opuszczonym chłopaku.

- Daryll to wilk, nie Ty. - Zwróciła się do brata, który zaczął się wycofywać, zanim jeszcze nawet Jim zdołał im odpowiedzieć. Mówiła z serca i choć nie mogła mieć żadnej pewności co do prawdziwości swoich słów to je głos był tak przepełniony emocjami, że nie dało się go zignorować nawet będąc już wiele kroków od pierwotnego kręgu. Sam Dwa Duchy patrzył na młodzież znad ogniska. Jego ciemne oczy były ostoją mentalnego spokoju. Dał im mówić, jakby wiedział, że słowa są ważne.

- To Wilk, nie ty - powiedział spokojnie. - Wilk potrafi szarpnąć pazurami, ukąsić, jak żadna inna istota. Znajduje w nas słabości, lęki, gniew. Wszystkie negatywne emocje, jakie w sobie pielęgnujemy. I pozwala im wzrosnąć. Ale nie mamy nad tym kontroli. Nikt nie ma. Nie obwiniaj się, młody mężczyzno. Pokonałeś śmierć, jak opowiadał twój ojczym. Pokonasz i Wilka. Wszyscy macie moc, aby to zrobić.

- Mamy moc? - W głosie Marka dał się czuć cień wątpliwości. Owszem, starł się kiedyś z Bestią, ale zwycięstwem to nie było. Na wszelki wypadek zrobił krok w stronę Wii, by powstrzymać ją, gdyby ta chciała pobiec za bratem.

- Daryll… wiem, że to nie Ty. Zostań. - dodała Anastasia przypominając sobie, jak została zaatakowana przez wilka w ciele jej własnej matki. Wiedziała, że tak może być. Wiedziała więc też, że to nie ich kolega był mordercą.
W końcu Daryll odważył się spojrzeć na siostrę. Mogła dostrzec, że niewiele pozostało z chłopaka, którego znała. Oczy wypełniała pustka a szara jak papier twarz przypominała oblicze człowieka złożonego do trumny. Tak mogłaby wyglądać Carrie White, w chwili gdy okrutnie z niej zażartowano, wylano świńską krew i pokazano miejsce w szeregu. Po słowach Daryll szamana zawahał się. Przypomniał sobie te chwile, gdy w wyobraźni mścił się okrutnie na Bryanie Chasie za jego drwiny. Szlachtował go myśliwskim nożem, albo urządzał sobie polowanie w szkole wzbudzając niczym Carrie popłoch, chaos, strach i panikę. Swoim duszonym przez lata gniewem zaprosił Zło. Nowotwór można wyciąć albo pokonać lekami, lecz są choroby tak potworne i straszne, ze jedynym ratunkiem jest tylko śmierć. „To samo…” - pomyślał Daryll –„…dotyczy demonów”. Nie ma gorszego demona niż wyrzuty sumienia. Gdy już cię opęta, nie ma nadziei. W każdym bądź razie ten chłopak jej nie dostrzegał.
- Pan i moja siostra się mylicie. To ja jestem Wilkiem. Zawsze nim byłem – odparł cicho znów przywołując w pamięci mroczne fantazje, w których mścił się na szkolnych oprawcach. Spojrzał gdzieś w ciemność, w kierunku gdzie znajdowało Wzgórze Kochanków. Miejsce gdzie zginął Billy Macrum.
- A Bart ma rację. Mieli być bezpieczni. Bryan, moja siostra….Te wzniosłe gadki o mocy i pokonaniu Wilka nadają się do poradnika dla akwizytorów – stwierdził gorzko – Życie jest bardziej skomplikowane, ale to nie pan będzie opłakiwał brata albo codziennie patrzył w lustro i… - W końcu coś w nim pękło, ale nie chciał by dostrzegli jego łzy. Zdążył jeszcze raz rzucić okiem na ukochaną siostrę by zatrzymać jej widok dla siebie a potem ruszył prosto w ciemność.
Spineli ciężko oddychał, bo czuł że ogarnia go wściekłość, miał ochotę rzucić się na Singeltona. Podświadomie jednak wiedział, że tak naprawdę winnym był Wilk. Musiał zaczął myśleć racjonalnie w tej nieracjonalnej sytuacji. Potem spojrzał na Indianina.
- Musicie go odizolować od ludzi do czasu, aż Wilk nie zostanie pokonany. - powiedział z przekonaniem. - To chodząca bomba i nikt przy nim nie może być bezpieczny. - popatrzył za odchodzącym. - Pójdzie i komuś krzywdę zrobi. Albo sobie..

- Od samego początku rzeczy do samego końca tej historii to Hale był, jest i będzie Wilkiem! On stworzył wilka działając przeciw ludziom. Zabijając, strasząc, oskarżając i manipulując nimi by ranili, kłamali, czuli się winni i zaszczuci. Żeby przed nim uciekali, tak jak ty teraz, Daryll! - Miała nadzieję, że brat jeszcze słyszy jej przepełnione rozpaczą słowa. - Jeśli on odejdzie to ja też będę musiała iść…

Minęła chwila, dwie. Daryll rozpłynął się w mroku na dobre. A przynajmniej tak się wydawało. Nagle jego niewyraźna sylwetka wyłoniła się z ciemności. Zrobił krok w kierunku ognia, w ręku trzymał siekierę Macruma. Spojrzał na wszystkich pozbawionym wyrazu wzrokiem a potem rzucił siekierę do stóp Marka.

- Gdyby było tak jak mówi Bart, nie zawahaj się tego użyć – poprosił. Ściągnął pasek spodni i podał go Spinellemu, odwrócił się do niego plecami zakładając dłonie za siebie – Na wszelki wypadek skrępujcie mnie. Albo niech zrobi to szaman.

Daryll słyszał co powiedziała jego siostra o Hale’u. Ale słyszał też ostrzeżenie Barta i to go ostatecznie przekonało żeby wrócić. Jedyne czego teraz pragnął to rzucić się ze szczytu Wzgórza Kochanków w wzburzoną otchłań wody, ale zanim by tam dotarł, mógłby znów kogoś skrzywdzić. Nie miał siły polować, nie miał siły mierzyć się z Hale’em i karać go za zło, które wyrządził. Ogień w nim zgasł. To był koniec pieśni. Przepraszająco spojrzał na Wii.

- Możesz jeszcze się przydać swoim przyjaciołom - powiedział szaman tajemniczo. - Twoja siła i determinacja powinna wystarczyć, szczególnie teraz, kiedy już wiesz, że Wilk potrafi wczepić się w twoją duszę.

Mark nie do końca wierzył w słowa szamana i obawiał się, że Daryll może stać się dla nich niebezpieczny. Z drugiej strony lepiej było, by mieli go na oku. O innej możliwości tego, że Daryll może się przydać, wolał nie myśleć.

- Kiedy? - zmienił temat. - Kiedy mamy tam jechać i jak się mamy przygotować?

- Tak jak się przydałem Bryanowi? – Daryll ignorując pytanie Marka roześmiał się na słowa szamana, ale był to pusty śmiech, który można nieraz usłyszeć przechadzając się korytarzami szpitali dla obłąkanych. Zastanawiał się czy ten facet naprawdę wierzy w to co mówi. Zwrócił się błagalnie do siostry.

- Wii, zostań tutaj z tatą. Zadzwońcie na policję. Do wszystkiego się przyznam. Jak mnie zamkną w celi będziesz bezpieczna.

-Daryll, tylko Ty mi zostałeś. Jeśli mam Cię oddać policji, Wilkowi czy komukolwiek innemu pozwól mi się odprowadzić. Dobrze? – Indianka też jakby nie słyszała niczego poza głosem brata.

Po chwili namysłu chłopak skinął, dał jej do ręki swój pas od spodni.

- Skrępuj mi ręce. I zabierz siekierę.

V nie protestowała, odebrała od Darylla podany przedmiot. Nim jednak zrobiła z niego użytek, przekazała leżącą na ziemi siekierę w ramiona Marka. Chwilę później stając za plecami brata zajęła się jego dłońmi. Na początek starła z nich krew swoją chustą, później przewiązała je pasem i mocno zacisnęła. Nie tak żeby bolało, ale tak żeby czuł, że jest gotowa zrobić dla niego wszystko o co poprosi. Po tym nakryła jego ramiona swoim kocem i posadziła go w kręgu obok reszty obecnych. Spokojniejsza zaczęła mówić:

- Mark zadał dobre pytania, jednak wątpliwości jest więcej… choćby i ta, jak ma nam wybaczyć ofiara skoro jej oprawca cały czas chodzi wolno, a my nic z tym nie robimy. Nie wyrównujemy krzywd, nie pozwalamy światu zastygnąć w równowadze? Cały czas tylko szarpiemy za szalę mając nadzieję, że wytrzęśliśmy z niej wystarczająco dużo własnej winy. Nie wiem czy słusznie czy nie, ale Hale wydaje mi się tutaj kluczowy. Za wszystko co zrobił, czym zawinił… nie zasługuje na to by deptać dalej po tym łez padole. Za Sama, Billa, Lucy, kumpli Brayana, za Antona, mnie, Darryla i Gunna. - Odetchnęła głęboko i dokończyła już z zupełnym opanowaniem:

- Wróciłabym tam. Na drogę obok domu… żeby zobaczyć czy policyjna obława wspierana przez Federalnych czymś poskutkowała. Zabrałabym Davida Macruma i Johna Gunna jeśli go już zwolniono ze szpitala.

Bart w wyraźny sposób miał trudności z pozbieraniem się i pogodzeniem, że Bryan zginął. Tak szybko. Tak po prostu. I może by żył, gdyby go Spineli z rana nie zabrał z domu... Co się stanie z jego bratem? Kręcił głową unikając spojrzeń w stronę związanego Darylla.

- Jak bronić się przed bestią? Amuletów nie macie lub… nie wiem… jakichś olejków czy… zaklęć? Kto może pomóc w tym innym świecie? Jest tam jaki dobry duch? Co na to wszystko wasz Manitou?

Bart pytał Indianina szukając sposobu, który uniemożliwi Wilkowi łatwość zabijania. „No i kogo miał on na myśli, mówiąc że ofiara jest w kostnicy?” - przeleciało mu przez głowę.

- Jedyną szansą na odesłanie Złego Czarnego Wilka do jego leża jest odcięcie go od tej ofiary, którą zawładnął jako pierwszą. Czyli Billa Macruma. Dzisiaj w miasteczku, z jaskini pod wirami, nurkowie wydobyli ciało tej dziewczyny, co zginęła w górach oraz jakieś kości. Młodego mężczyzny. To daje nam szansę. jeśli proszek spocznie na kościach, wyrwie to Złego Czarnego Wilka z tej kryjówki, zachwieje kotwicą, jaka trzyma go w tym świecie. A jeśli uda nam się uspokoić ducha Billa Macruma, nieszczęsnej ofiary, wyłagodzić jego emocje, Wilk straci pożywkę i będzie musiał zapaść w swoim leżu. Ten sam proszek, młody człowieku, może pomóc utrzymać złego Manitu na dystans. Ale nie ma go dużo. Wręcz niewiele. Starczy na pewno na szczątki, i może na jedno czy dwa użycia przeciwko Wilkowi. na więcej, raczej nie.

- A co z Hale’em?- dopytywała Wikvaya.

- Ten człowiek jest groźny, ale nie będę marnował czasu, na jego poszukiwania. Myślę, że policja i wszystkie służby, zrobią to lepiej. Ludzie mówią, moi ludzie, że miał on układy z przestępcami w całym hrabstwie. Myślę, że albo się go pozbędą, albo zapewnią mu kryjówkę, której nawet policja nie znajdzie.

- A jak inaczej przebłagamy ofiarę niż wyrównując rachunki ? Ot tak nam wybaczy? Nie odpuścił nam do tej pory, mimo, że daliśmy spokój jego rodzinie, zatroszczyliśmy się o jego ojca. Wskazaliśmy wymiarowi sprawiedliwości wszystkich znanych nam oprawców Billa… I nic. Nagle wystarczy zwykłe przepraszam ?

- Nie wiem - odpowiedział szczerze. - Ale szukanie wściekłego, dobrze znającego teren i gotowego na wszystko mordercy, podczas gdy robi to samo policja i inne siły, wydaje mi się bezcelowe i zanadto ryzykowne. A brak ludzi w Twin Oaks może nam pomóc dostać się do szczątków ofiary i odprawienie rytuału.

- Mamy mało proszku, im mniej nas pójdzie tym mniej będziemy zauważalni i lepiej przygotowani. Potrzebujecie Darylla, Marka, Barta. Ana mogłaby zostać tutaj. Ja pojechałabym do Macrumow oraz do „Niedźwiedzia i Sowy”. Zobaczyłabym co da się zrobić, może złożyła zeznania. Może przekonała lokalnych myśliwych żeby pomogli przeczesywać teren. Niepokoi mnie Gunn. Ciągle nie umiem go w tej historii w nic wpasować. Czy nasi ludzie też coś o nim mówią?

Starszy plemienia pokręcił głową.

- Nie wiem, kim jest Gunn. Nie jest z okolicy, to pewne. A twój plan, Wi, brzmi dobrze, o ile inni się na niego zgodzą. Powinniśmy działać szybko, jeszcze dzisiejszej nocy, wykorzystując element zaskoczenia.

- Czy takie rozdzielenie się nie będzie niebezpieczne dla osoby, która będzie sama? - spytał Mark. - Kto zabroni Wilkowi wykorzystać ten fakt?

- Zapewne będzie. Wilk najczęściej atakuje najsłabsze sztuki, oddzielone od stada, chore. Ten robi dokładnie to samo. – Wyjaśnił szaman.

- O tym właśnie pomyślałem - potwierdził Mark.

- Tym bezpieczniej dla was. - Przez moment spojrzała Daryllowi w oczy jakby mówiła - "dla ciebie."

Anastasia położyła uszy po sobie. "No tak, nie chcą mnie… w sumie, co się dziwić" -pomyślała od razu. Nie odzywając się nic spuściła wzrok. Po co miała przyglądać się tak pewnym siebie osobom, które potrafią wykrzesać z siebie coś więcej niż nieprawy i słaby oddech? Była beznadziejna. Nie dało się tego ukryć. Nie umiała rozmawiać z ludźmi. Nie była zaskoczona, że jakaś ładna i lubiana dziewczyna w szkole nie chce jej towarzystwa.

- Ana jedzie z nami. - Bart rozstrzygnął to z taką pewnością siebie, jakby nic nie było w stanie zmienić stwierdzenia faktu. - Nie ma mowy, aby była zostawiona sama. Ty zresztą też - spojrzał na Squaw. - Nie będziesz miała szans sama przeciw wilkowi. Ani nikt z tobą jeśli wilk cię opęta.

Potem przeniósł wzrok na Darylla.
- A gdyby on ujarał się Złoto Acapulco? Czy wtedy Wilk nie miałby trudniejszego dostępu kiedy umysł jest spokojnie wyluzowany? – „…z drugiej strony gdyby miał fazę doła, to przyciągnie bestię jak magnes” - pomyślał. - A może macie jakieś wasze mieszanki szamańskie, które nie wpływają negatywnie a wzmocnią go w naszym świecie?

- Nie sądzę, aby to mogło pomoc. Ten manitou jest na tyle silny, że najbardziej popularne metody ochrony mistycznej raczej mogą zawieść. Nie pokładajmy więc nadziei w czymś, co może okazać się zgubą. – odpowiedział szaman.

- Bart, obawiam się, że to jednak tylko moja decyzja - powiedziała V.

- Oczywiście że twoja - stwierdził Mark. - Ale jakim cudem to, że Bestia zainteresuje się twoimi działaniami, ma nam pomóc? Dopadnie ciebie, potem zajmie się większym problemem. Czyli nami. A pytanie, czy nie stanie się przez to jeszcze silniejszy.

- To tylko twoja decyzja jeżeli możesz zagwarantować, że Wilk cię nie opęta. - odpowiedział Bart. - Bo będąc sama nikt cię nie powstrzyma przed zabijaniem. I nikt nie powstrzyma Wilka, bo nie będzie nikogo z nas przy tobie.

- To samo możesz powiedzieć każdemu człowiekowi w Twin Oaks. To żaden argument i Mark… czasami właśnie tylko ta chwila może o wszystkim przesadzić.

- Zapewne nie każdemu człowiekowi - odparł Mark. - Ale nie będę cię zatrzymywać, chociaż boję się, że to może być najgorsza decyzja w twoim życiu.

- Przecież wilk nie opętuje, ani nie atakuje przypadkowych ludzi. - Bart spojrzał na Indianina z miną jakby czerwone twarze zaczynały plątać się w zeznaniach.

- Wydaje mi się, że najłatwiej jest mu się dostać do ludzi, którzy z tego czy innego powodu są wykluczani z grupy lub społeczeństwa. Bill przez swoje opóźnienie, Daryll przez piętno szkolnego dziwaka, mama Ann przez odsunięcie jej od spraw męża. Nic więcej wspólnego między tą trójka nie umiem znaleźć.

- To rodziny winnych i ofiar… - powiedział Bart spokojniej.

- Żona to nie rodzina. Nie łączy jej z nikim krew. Chociaż to tak samo jak Ciebie i twoją macochę. - Zamyśliła się. - Być może, to tylko Tobie tutaj nic nie grozi i to Ty powinieneś iść z Jimim Dwa Duchy?

- To nie krew tylko miłość łączy dusze. - Powiedział Spineli, bo choć nie łączyło go pokrewieństwo z macochą to zdawał sobie sprawę dzięki wizjom, że Wilk jakby kolekcjonował ofiary. - Mając dostęp do kogoś, leci najpierw po bliskich, którym wyrządził ból. Jeśli kogoś może zabić przypadkowego to przy okazji raczej. Inaczej… cały świat pogrążony byłby w szponach wilka jak zaraza, która nie wybiera.

- Moim zdaniem usiłował opętać Powella - powiedział Mark. - No i nie udało mu się. Tak mi się przynajmniej wydaje.

- Bo Powell jest z zewnątrz kręgu? - zgadywał Bart.

Daryll przysłuchiwał się rozmowie w milczeniu, wysłuchał każdego argumentu. W końcu odważył się zwrócić do siostry.

- Oni mają rację Wii. Nie powinnaś iść sama…Zobacz co się stało ze mną. Nie dołączyłem do rytuału i… - Głos mu zamarł na chwilę w gardle. Każde wspomnienie Bryana zostawiało w umyśle głębokie, nieuleczalne rany.

- Chciałbym jakoś pomóc, mogę jechać do kostnicy – wyrzutek zwrócił się do rówieśników - Zostanę przynętą, spróbuję was ostrzec w razie gdyby Wilk się pojawił. Sam już nie wiem czy te latarki działają na wilka, ale jeśli Mark by mnie związał i tak ustawił by na mnie świeciła…

- Chyba nie działają... - powiedział Mark. - A z kolei pomysł by odciągnąć od nas Wilka i ułatwić nam robotę - spojrzał na Wii - nie jest zbyt rozsądny, chociaż godny podziwu.

Szaman słuchał. Jego kamienna twarz nie zdradzała uczuć ani emocji. Najwyraźniej uznał, z jakiś powodów, że pozwoli działać dzieciakom. Zupełnie jakby to ich decyzje miały być kluczowe.

- Do kostnicy mamy jechać jutro wieczorem, więc postaram się wrócić przed wieczorem, jeśli nic nie uda mi się zdziałać i… nie będę sama. -

- Jeśli cię rodzina puści, to jedź. - Bart odpuścił przemawianie do rozsądku.

Mark tylko wzruszył ramionami. Skoro Wii miała ochotę ryzykować, to jakie miał prawo, by ją powstrzymać na siłę? Żadne.

- Nie możemy czekać aż do jutra. Powinniśmy jechać jak najszybciej wykorzystując element zaskoczenia.

- Ja mogę jechać natychmiast - powiedział Mark.

Daryll wiedział, że do rana będzie martwy lub zamknięty w policyjnej celi. Nie zostało mu już dużo czasu. Chciał pomóc naprawić zło, które wyrządził, kupić sobie namiastkę odkupienia. Wbił spojrzenie zimnych oczu w siostrę.

- Popełniasz błąd Wii. W duchu sama to wiesz. Nie możemy się rozdzielać. Wilk atakuje sztuki które odłączają się od stada, nikt o tym nie wie lepiej od mnie. Pomóż odprawić rytuał.

- Nie ma na co czekać. - Bart też rwał się do działania. - Znają mnie u koronera, bo odbieram często ciała. Bo mamy wykraść te szczątki, tak? Gdzie z nimi mamy się udać? Rytuał w miejscu gdzie to się zaczęło, czy wracamy tutaj?

- Miejsce, gdzie wszystko się zaczęło wygląda na takie, w którym wszystko powinno się skończyć - zgodził się Indianin.

- No to ruszajmy - powiedział Mark. - Im szybciej, tym lepiej.

- Jeśli teraz to jedźmy. – poddała się większości V. Nie miała zamiaru robić nic przeciwko większości.

Anastasia stanęła za Bartem w chwili, gdy wszyscy wymieniali się swoimi opiniami. Chciała coś powiedzieć, ale czuła, że nie ma żadnej siły przebicia. Myślała za wolno, albo za szybko, nie nadążała, nie umiała się wtrącić. Nerwowo chwyciła Barta za rękaw i ścisnęła na tyle mocno, że to poczuł. Nie rozumiała postawy Wii, ale w sumie to jej nie znała. Być może gdyby były przyjaciółkami to mogłaby ją teraz lepiej wesprzeć, ale… Ana nie miała przyjaciół. Przez chwilę nawet wydawało jej się, że wie, co czuł Billy. Był samotny, niezrozumiany przez innych i odtrącony od grupy. Być może tylko Lucy próbowała z nim rozmawiać, mimo iż wolała Sama. Anie jedynie zrobiło się bardziej przykro. Bała się, że też zostanie sama. Odkąd Bart się nią zainteresował, czuła się inaczej. Jakby w końcu pomału przestawała być tylko marnym cieniem samej siebie. Przypomniała sobie o wierszu w swojej szafce. Wciąż nie odgadła kim był nadawca. Tylko, czy aby na pewno to było teraz ważne?

Bart ujął dłoń Any i trzymał jakby ta więź miała w tym wszystkim jeszcze większe znaczenie niż dodanie tylko otuchy. Myślami był już w miejskiej kostnicy.

Mark zbyt wiele się nie zastanawiał nad tym, co ich czeka. Było coś do zrobienia, wiedzieli, co trzeba zrobić i jak. A że z Wilkiem zetknął się już dwa razy i przeżył, to Mark miał nadzieję, że kolejne spotkanie też zakończy się sukcesem. Może spełni się powiedzenie "nosił Wilka razy kilka...". Czas już był, by zły duch odszedł i zniknął na wieki.

Zapanowała cisza, a młodzi ludzie musieli spojrzeć nie tylko Szamanowi i Singeltonom w oczy, ale też w końcu, przyjrzeć się samym sobie. Wejrzeć w swoje dusze, obawy i demony. Nie chcieli tego, ale powinni byli zrobić to nim podnieśli się z kręgu i podążyli we własnych kierunkach by ostatni raz przygotować się do nadchodzącej walki.

Potem spotkali się wszyscy dopiero przed samym wyjazdem z Rezerwatu. Wyglądało na to, że Wi i Daryll zastygli u drzwi samochodu Hawoi, od kiedy tylko odeszli od ogniska. Czekali w napięciu na to co miało nadejść. Mimo, że nie rozmawiali to czuli, że pilnują siebie nawzajem… może już ostatni raz.
 
__________________
"Najbardziej przecież ze wszystkich odznaczyła się ta, co zapragnęła zajrzeć do wnętrza mózgu, do siedliska wolnej myśli i zupełnie je zeżreć. Ta wstąpiła majestatycznie na nogę Winrycha, przemaszerowała po nim, dotarła szczęśliwie aż do głowy i poczęła dobijać się zapamiętale do wnętrza tej czaszki, do tej ostatniej fortecy polskiego powstania."
rudaad jest offline  
Stary 30-11-2022, 08:46   #179
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
WSZYSCY

Gdy przemieszczali się w stronę Twin Oaks, towarzyszyła im czerń. Czarne góry, czarny las, czerń nocy poza oknami samochodów.

Miasteczko przywitało ich światłami. Ale było ich bardzo mało. Dotarli do niego około dwudziestej trzeciej. I, jak na tę godzinę przystało, ich rodzime miasteczko było niemal wymarłe. Nawet samochodów jakby było mniej, a w wielu oknach nie paliły się światła. Nawet część ulic wydawała się być dziwnie czarna i pozbawiona świateł. jakby w miasteczku doszło do jakiejś poważniejszej awarii zasilania.

Zatrzymali się przed kostnicą, która była budynkiem przylegającym do szpitala. Leżała, dosłownie, dwie ulice od komisariatu. Bart Spineli dobrze wiedział, jak działać. Nie raz i nie dwa odbierał ciała przeznaczone do pogrzebu w ich zakładzie. Poprowadził więc "ekipę" na podwórze, tylnym wjazdem, gdzie zaparkowali w cieniu posępnego budynku, z wysokim kominem do spalania odpadów medycznych i zwłok przeznaczonych do kremacji. Podwórze było ciemne i tylko światła ich samochodów rozjaśniły wyłożoną betonem przestrzeń. Najwyraźniej, podobne jak w Twin Oaks, także tutaj coś złego stało się z elektrycznością.

Z dorosłych towarzyszyli im Indianie. Ojciec Wikvayi oraz stary szaman Jim Dwa Duchy.

Bart wiedział, że w miejskim prosektorium zawsze ktoś jest. A nawet jeżeli nie, to wystarczy zadzwonić specjalnym dzwonkiem, poczekać chwilę lub dwie, i w końcu ktoś się zjawi. Widział światła w szpitalu, a zza drzwi też dochodził poblask elektrycznej żarówki - szpital zapewne odpalił generatory awaryjne. To zdarzało się bardzo często w wyjątkowo ostre zimy, gdy śnieżyce zrywały trakcje i miasteczko tonęło w mroku.

Bart czuł pietra. Pierwszy raz od dłuższego czasu.

- Nie idź sam - Jim Dwa Duchy wręczył Bartowi woreczek z indiańskim "magicznym proszkiem".

Mark, sam nie wiedząc czemu, zgłosił się na pomocnika. W sumie to był oczywisty wybór. Daryll nie powinien sam z nikim nigdzie chodzić, Wikvaya raczej nie zostawi brata, Anastasia raczej nie miała ochoty opuszczać samochodu, zresztą gdyby przyszło kłamać, mogłaby "wymięknąć".

Zatem to na Marka i Barta spadł obowiązek wykradzenia ciała.

Drzwi były otwarte więc Bart, bardzo ostrożnie zajrzał do środka, wołając obsługę. Mark szedł tuż za nim. Reszta czekała w samochodzie.

Gdzieś, w oddali zawyła przeciągle syrena policyjna lub karetki. Głuchy warkot helikoptera, który chyba przeczesywał gdzieś teren nad górami, dość daleko, rozbrzmiał w ciszy miasteczka niczym pomruk dzikiego zwierzęcia. Te odgłosy i dziwny zapach unoszący się w prosektorium spowodowały, że Mark i Bart zatrzymali się niepewnie w wejściu.

I to ich uratowało.
Ujrzeli jakiś kształt wyłaniający się z mroku korytarza oświetlonego tylko awaryjnym światłem. Przygarbiony, potworny kształt z charakterystycznym, wilczym łbem, zamiast głowy.

Wokół Wilka, bo to był on, kłębił się dym, podobny do tego, jaki widzieli w swoich wizjach. W ręku nie miał już noża, lecz szpony, ociekające świeżą krwią. A za nim, połączone cienistymi łańcuchami, kłębiły się niewyraźne, ludzkie sylwetki. Wyblakłe cienie ofiar demona!

- Zdychaj Bredock! - warknął Wilk i ruszył, powoli, w stronę obu chłopaków.

Tymczasem światła na zewnątrz strzeliły iskrami a silnik samochodu, do tej pory sprawny, zgrzytnął i ucichł, jakby nagle, cała technologia została zdławiona przez jakąś dziwną, nienazwaną i niezrozumiałą siłę.

- Nadchodzi - powiedział Dwa Duchy. - Czuję go. Musimy zaprowadzić go na miejsce, gdzie to się rozpoczęło i odesłać tam, skąd przybył.

Ojciec Wikvayi wysiadł z samochodu, pomagając opuścić go córce. Jego twarz była spokojną maską w panujących wokół ciemnościach, a ręce pewne i silne. Dwa Duchy pomógł wyjść Anastasi Bianco.

- Nie bój się, młoda squaw. On czerpie siłę ze strachu, z nienawiści, z gniewu i szaleństwa. Nie karm Czarnego Wilka, bo urośnie za bardzo w siłę i go nie powstrzymamy. Możesz iść?

Daryllowi nikt nie pomagał. Najwyraźniej obaj czerwonoskórzy uznali, że jest silnym mężczyzną i poradzi sobie sam. A Daryll Singelton czuł go. Czuł tego, o którym wspominał Dwa Duchy. Wyczuwał go jako coś bezkształtnego, coś zimnego, coś, co szumiało w jego uszach i powodowało, że krew krążyła szybciej, a osoby obok niego … pachniały, jak ofiary. jak zwierzyna, na którą czasami polował w lesie. O tak! Wilk był blisko. Nie tylko w budynku, z którego zapewne za chwilę wybiegną jego koledzy, ale też tu, w nim, w jego sercu.
 
Armiel jest offline  
Stary 18-12-2022, 13:03   #180
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
Kerm, Wilk, Campo

Widok był niezbyt przyjemny, chociaż nie dało się ukryć, że powinni byli spodziewać się takiej paskudnej niespodzianki.
Przez ułamek chwili Mark żałował, że nie ma obok niego Bryana, zdecydowanie bardziej wojowniczego niż Bart.

- Dobry wieczór, Wilczku - powiedział, sięgając po latarkę i równocześnie cofając się w stronę wyjścia.
Wiedział, że światło latarki niewiele zdziała, ale uznał, że lepiej mieć w dłoni coś ciężkiego Wszak kule działały na sukinsyna z piekła rodem.

Wilk, powoli, niespiesznie, jakby celebrując każdą chwilę, ruszył w stronę Marka i Barta.

Bart w pierwszym odruchu chciał uciekać. Instynkt przetrwania wskakiwał na wyższy bieg strachu każąc zwiewać, aby wyjść z konfrontacji bez szwanku. I ciężko było ten bodziec opanować mimo, że podczas podróży dużo o tym myślał i planował, jak się zachować stając twarzą w twarz. Uzbroił się najpierw w gaz na niedźwiedzie, potem wodę święconą, siekierę a na koniec magiczny proszek na demony. Jedne miały uderzać w materialność przeciwnika, a drugie w jego moc.
Spineli robiąc analizę działań wiedział jak ważne jest, aby bronić się zębami i paznokciami przed odebraniem sobie życia, lecz prawdziwy atak miał odbyć się na zupełnie innej płaszczyźnie. Teraz wiedzieli już wiele, jeśli nawet nie wszystko co było potrzebne do walki. Gdzieś w każdym wilku był cierpiący, skrzywdzony, niewinny chłopiec o niegdyś czystym sercu, zdeformowanym i wypaczonym na swoje przeciwieństwo przez negatywne emocje i ból. Bart widział w tym niesamowity potencjał, bo ten Wilk był osłabiony elementem niepoczytalności upośledzonej umysłowo ofiary. Kamień węgielny był bardziej kruchy niż zło było zakotwiczone swoją mocą w czystym, świadomym i bez reszty oddanym ogniu zła i destrukcji. I może był przez to tym bardziej rosnący w siłę konsumując w zapomnieniu bez opamiętania rządzę zaspokajania potrzeby, której kompletnie nie rozumiał. A czy sprawny intelektualnie umierający z głodu i pragnienia wody myśli racjonalnie?

Spineli wyobraził sobie Billa Macruma w szponach pętli wiecznego amoku na trefnym towarze, który jest samonakręcającą się spiralą koszmarnej jazdy.

Odebrać najwiecej mocy Wilkowi mógł chyba tylko sam Bill.

- Billy! - Bart przemógł się na najbardziej wyluzowany i sympatyczny ton głosu, jaki mógłby mu w tej chwili przecisnąć się przez gardło. - Billy pomóż Lucy. Uspokój się Billy. Lucy się boi. Lucy cię potrzebuje. Lucy cię woła. Chodź do Lucy. - mówił z taką naiwną wiarą jakby naprawdę mógł obudzić w Wilku niezabitą przez demona cząsteczkę skrzywdzonego dzieciaka. - Billy pomóż Lucy! Spokojnie. Uspokój się Billy. Dla Lucy!

Wilk zawahał się. Zatrzymał na krótką chwilę. Cienie wokół ludzkiej sylwetki nieco się "rozluźniły" i przez chwilę obaj - Mark i Bart - mogli zobaczyć martwą, obwisłą twarz koroner za tym welonem z ciemności. A potem maska Wilka znów przykryła ciało i stwórz skoczył w stronę próbującego mu przemówić do rozsądku Barta.

Gdyby nie dramatyzm i niebezpieczeństwo w jakim się znajdowali, to uczucie jakie poczuł Bart można by porównać do pełnej nadziei radości. Z pewnością była to ulga, że chłopiec nadal tam jest. Teraz miała przyjść kolej na kolejną próbę.

- Trzymaj się Billy! Nie bój się! Dla Lucy! - krzyknął Spineli dodając tym i sobie otuchy wierząc, że go duch zamordowanego słyszy.

Widząc, że Wilk zwyciężył pierwszą bitwę z Billem, w kierunku biegnącego korytarzem koroner w masce Wilka strzelił z kilku metrów gęsty strumieniem sprayu na niedźwiedzie, z nadzieja trafienia cieczą w pysk demona, gdzie była głowa koronera.

Negocjacje, mimo początkowego sukcesu, zakończyły się totalną klęską, bowiem Wilk wyglądał na wściekłego i, zamiast bawić się w kotka i myszkę ze swymi ofiarami, postanowił jak najszybciej przejść do konsumpcji.

Ociekające krwią pazury nie zachęcały do dalszej konwersacji ani do walki na pięści, więc Mark spróbował spowolnić przeciwnika. Przewrócił stojącą przy ścianie szafkę na papiery, a potem zerwał ze ściany gaśnicę, gotów najpierw ostudzić nieco zapał Bestii strumieniem piany, a w ostateczności walnąć oponenta gaśnicą w łeb.

Wilk skoczył, potknął się o wrzuconą mu pod nogi szafkę. wyprostował wściekle i uniósł pysk, w który psiknęła struga odstraszacza na niedźwiedzie, a zaraz po tym, krztusząc się gazem wystrzelonym w zamkniętej przestrzeni korytarza, Markowi udało się wystrzelić w bestię pianę z gaśnicy.

Wilk zawył wściekle. Gniew i zło w tym wyciu było niemal fizyczną manifestacją jego demonicznej natury! Zatrzymał się na krótką chwilę kierując w stronę obu chłopaków pozlepianą pianą mordę. Jego oczy jarzyły się teraz czerwienią, niczym podświetlony, zbryzgany krwią lód. Zyskali inicjatywę, ale na jak długo te dwa środki zaradcze zatrzymają potwora?

- Trzy zero dla Oaks Boys - z wisielczym humorem powiedział Mark, równocześnie kopniakiem posyłając kosz na śmieci w stronę Wilka. - Do wyjścia! - rzucił w stronę Barta.

Sam zaczął się wycofywać w stronę prowadzących na zewnątrz drzwi, nie spuszczając Bestii z oka.
Spineli posłuchał kolegi.

Bestia skoczyła, gdy Bart już wybiegał na zewnątrz. Nie czuł zmęczenia bo adrenalina dodawała mu energii. Mark zdołał zatrzasnąć drzwi - solidne, wzmocnione metalem, tuż przed pyskiem Wilka. Uderzenie, które spadło na barierę, jaka oddzielała ludzi od demona, zadrżało, na powierzchni drzwi pojawiły się wybrzuszenia, w miejscu, gdzie zapewne trafiła w nie łapa potwora.
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 19-12-2022 o 00:13.
Campo Viejo jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 22:03.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172