03-10-2022, 11:07 | #171 |
Administrator Reputacja: 1 | W tym czasie Mark znalazł apteczkę - w łazience. Oczywiście! Kiedy jednak wszedł do korytarza zobaczył, że Powell klęczy przy pani Bianco, z rękami dociśniętymi do jej ciała, ale dziwnie nieruchomy. Skupiony na swoim zadaniu, czy odpłynął gdzieś myślami? Ktoś stanął w wejściu do korytarza przysłaniając światło słoneczne. Powell coś mówił. Cichy szept wydobywał się z jego gardła. - Zdychaj, Bredock… - Zdychaj… - Bredock … Mark stanął jak wryty, z na wpół otwartymi ustami wpatrując się w klęczącego agenta. I nie wierzył własnym uszom, bo wyglądało na to, że na jego oczach Powell zaczynał zmieniać się w Wilka. A przynajmniej gadać jak Bestia, a to wróżyło kłopoty. I lepiej było wynosić się jak najszybciej z tego domu. Zapomniawszy o trzymanej w rękach apteczce po cichu ruszył w stronę drzwi wyjściowych. Zderzył się w wejściu z jakimś wąsatym, grubawym facet około pięćdziesiątki, który zaciekawiony, jako najodważniejszy z sąsiadów, zajrzał do środka. - Panie Fitzgerald - rzucił stłumionym głosem Powell - Gdzie ta apte … - zdanie urwało się w pół słowa i ochroniarz znów znieruchomiał nad krwawiącą kobietą. - Co tam się dzieje, chłopcze? - familiarnie zagadał wąsacz. - To, co widać... - odparł Mark. - Pomoże pan... - podał apteczkę sąsiadowi - panu Powellowi? Tu była Bestia... Muszę znaleźć Anastasię... Sąsiad zamrugał, wziął apteczkę i ruszył w stronę Powella, a Mark wyszedł z domu, chcąc obejść budynek dookoła. Na Barta i Amy trafił po paru krokach. - Co z nią? - spytał, szybko podchodząc do leżącej dziewczyny. Ostatnie, co pamiętała, to próba ucieczki przez okno. Ogromny ból, który przeszył jej nogę, psie szczękanie zębami, ostre jak brzytwa pazury oraz zimne, śliskie dachówki. Mrok, który osnuł jej umysł, zagościł ledwie na parę sekund i Ana nie miała pojęcia, że parę minut temu przebyła ten krótki lot z pierwszego piętra na betonową ścieżkę ogrodu. Powolnie otwierające się powieki były ciężkie jak z ołowiu, podobnie jak jej ręce i nogi, z czego ta lewa płonęła ogniem piekielnym. Początkowo niewiele do niej docierało, chyba jakaś postać pochylała się nad nią. Słyszała też głos, męski. Brzmiał znajomo, choć w jej splątanym umyśle bardziej jakby dochodził z innego multiwersum. Po chwili doszedł kolejny głos, a szum w głowie pomału ustawał, ostrość widzenia poprawiała się, choć miała wrażenie, że potyliczna część czaszki pękła nieodwracalnie i pomału umiera. Na szczęście było to krótkie uczucie. Tuż po tym gdy potrafiła już rozpoznać twarze dwóch osób, zdołała nawet podnieść się do siadu. Nie dało się ukryć, że bez pomocy Barta byłoby to bardziej bolesne, gdyż z przyjmowaniem bardziej pionowej pozycji wiązał się mocniejszy ucisk wewnątrz czaszki, jakby ten napór miał rozwalić jej głowę na kawałki. Całe szczęście, poza bólem, nie czuła żadnych większych dolegliwości. Przyglądając się Bartowi dostrzegła, że jedno szkiełko w jej okularkach pękło. Głowa chłopaka przecięta była na pół po ukosie; tak Ann teraz go widziała. Bart uśmiechał się z ulgą, ale nadal był nie do końca spokojny. - Ile widzisz palców? - pokazał jej znak wiktorii. - Mama… Wilk był nią. Przysięgam. - wydukała przykładając dłoń do rany na głowie. Ból łydki był palący, choć nieadekwatny do odniesionej rany. W końcu noga była cała i mogła chodzić, więc było wszystko dobrze? Bart podał jej rękę, aby mogła wstać. Miała nadzieję, że jej wierzą. - Uciekałam. Znaleźliście mamę? Nic jej nie zrobił? - spytała, mając oczywiście na myśli wilka, a potem spróbowała podnieść głos, aby ją zawołać. - Mamo? - spróbowała dać krok w stronę frontowych drzwi, choć lekko się zachwiała. Nie chciała jednak, aby jej rodzicom stała się krzywda. Nikt z nich tego nie chciał. - Wiem, widziałem... - powiedział cicho Mark. - Bestia mnie zaatakowała, a mój... ochroniarz... ją postrzelił. I Wilk zniknął, a twoja mama wróciła do swojej postaci. Jest ranna, a my mamy większe kłopoty, niż sądziliśmy. Nie wiemy, kogo Wilk może opętać i kiedy. Nikomu nie możemy ufać. - Wiem kto może pomóc. - powiedział Bart podtrzymując ramieniem Anę. - Szaman z rezerwatu, dziadek Squaw zresztą, mówił, że pomoże z tym duchem walczyć. Jedźmy wszyscy do niego. Czeka na nas. - wyjaśnił a ostatnie zdanie powiedział z naglącym naciskiem. - No to zbierajmy się, nim się narobi jeszcze większe zamieszanie - powiedział Mark. - Możesz iść, czy trzeba cię zanieść? - spojrzał na Anę. - Twoja matka żyje i pogotowie ją zabierze. Bart nie czekając, wziął dziewczynę na ręce i poszedł w kierunku auta. - Szaman na pewno pomoże na ten ból głowy. Nie martw się. - powiedział spokojnie do Any. Ostatnio edytowane przez Kerm : 03-10-2022 o 14:08. |
04-10-2022, 21:12 | #172 |
Interlokutor-Degenerat Reputacja: 1 | Z Campo
|
10-10-2022, 11:06 | #173 |
Reputacja: 1 | WIKWAYA i DARYLL SINGELTONOWIE Daryllowi udało się wyciągnąć rannego Antona Macruma z samochodu. Nie było to łatwe zadanie i chłopak miał wrażenie, że kolejny raz siłuje się ze śmiercią, ale udało mu się. Kiedy układał starszego mężczyznę w bezpiecznej odległości od płonącego wraku, nadjechała policja. I zrobiło się zamieszanie jak w filmie sensacyjnym. Chaotyczna wymiana zdań z funkcjonariuszami, najpierw pełna podejrzliwości, ale gdy wspomnieli o ucieczce szeryfa, policjanci stali się pomocni. Potem były karetki, ludzie którzy spieszyli im wszystkim z pomocą. Gunnowi, staremu Macrumowi i im. Byli policjanci, z rozmów których rodzeństwo Singelton ułożyło sobie historię. Szeryf jakimś cudem wydostał się z aresztu, zastrzelił swojego dawnego kolegę - policjanta, ukradł radiowóz i uciekł. Resztę znali. Był ranny, ale uzbrojony i niebezpieczny, więc policja szykowała obławę razem z FBI. W międzyczasie, gdy opatrywano ich na miejscu (ich rany okazały się niegroźne) usłyszeli, jak policja rozmawia o jakiejś strzelaninie w mieście. - Boże - podsumował jeden z mundurowych. - Twin Oaks stało się bardziej niebezpieczne, niż Detroit. Ojciec Wii pojawił się, gdy dorośli zastanawiali się, gdzie przekazać dzieciaki. Nie zadawał żadnych pytań. Upewnił się tylko, że wszyscy są cali i zabrał ich do samochodu - wysłużonego, nieco poobijanego pickupa, w którym w trójkę było im odrobinę ciasno. - Po wasze rzeczy przyjadę później - wyjaśnił. - Teraz, najważniejsze, jest wasze bezpieczeństwo. Nie mieli sił się z nim sprzeczać. Wii wiedziała, że ojciec bywa stanowczy w wielu kwestiach i to była właśnie jedna z nich. Dał im czas do rana. I ten czas się skończył. ANASTASIA BIANCO, MARK FITZGERALD, BRYAN CHASE, BART SPINELI Anastasia była zbyt obolała i zszokowana, aby protestować. Nie za bardzo też kojarzyła co się z nią dzieje i gdzie się znajduje. Po chwili cała czwórka nastolatków, zostawiając za sobą rozgardiasz na ulicy, przed domem Państwa Bianco, oddalała się od miejsca incydentu. Po drodze minęli patrolowiec policyjny i ambulans pędzące co sił w kołach w stronę, z której oni właśnie uciekali. W całym zamieszaniu Mark zorientował się, że udało mu się zgubić Powella. Jego ochroniarz zapewne będzie miał sporo do wyjaśnienia policji. Jeśli nie chciał, aby facet poszedł siedzieć, dobrze byłoby poprzeć jego wersję zdarzeń. Może i ochroniarz działał impulsywnie, ale w sumie nie wiedział, że strzela do pani Bianco. Nikt nie wiedział. W miasteczku coś ewidentnie się działo, poza strzelaniną w domu Bianco. Gdzieś, nad górami zaczął krążyć helikopter policyjny, za nim drugi, jakiejś poważnej telewizji. W góry jechało też więcej samochodów na sygnale. Głównie policyjnych. Ale oni oddalali się od Twin Oaks. Prowadził Bart Spineli i w innej sytuacji Mark zapewne mógłby mu wepchnąć kilka szpilek co do leniwego, ślamazarnego jak dla młodego Fitzgeralda stylu jazdy, ale nie teraz. Ten Bart Spineli wydawał się być … odpowiedzialny. Jakby chłopak złamał się w sobie, jakby coś go odmieniło. Wyjechali z miasteczka. Przejechali przez stary most w dolinie, na którym minęli dwa kolejne samochody policyjne, które musiały tutaj jechać aż z Billings. Było dość wcześnie. Pogoda zapowiadała się całkiem słoneczna. Do celu podróży, rezerwatu indian leżącego osiemnaście mil do Twin Oaks, dotarli w nieco ponad pół godziny jazdy, krętymi serpentynami górskich dróg. Chwilę później, starszy Indianin zajął się obrażeniami Ann. Okazały się dość niegroźne, ale bolesne. Jakie było ich zdziwienie, gdy niecałą godzinę później, do rezerwatu wjechał odrapany, stary pickup z którego wysiadł jakiś mężczyzna wyglądający na natywnego Amerykanina oraz … rodzeństwo Singelton. WSZYSCY Kilka godzin później siedzieli - opatrzeni, nakarmieni i napojeni ciepłą herbatą - w kręgu, przy palenisku. Ognisko nie płonęło, ale skupił ich przy sobie dziwny mężczyzna. Starszy Indianin ubrany w różową koszulę z nadrukiem Myszki Miki, z bardzo już niemodnym, długim kołnierzem. Mężczyzna nie był młody, miał wesołe oczy i śmieszne dwa warkocze zwisające po bokach głowy. W te warkocze wplótł wstążki, kolorowe tasiemki i pióra. Gdyby nie różowa koszula z postacią wytwórni Disneya Indianin wyglądałby jak mądry szaman. Ale to był "mądry szaman". Nazywał się Jim Dwa Duchy. Kumpel znajomka, z którym Bart Spineli załatwiał tutaj swoje interesy. Wii znała go, chociaż wiedziała, że większość czasu szaman spędza w innych skupiskach i rezerwatach. Jim Dwa Duchy zaangażowany był w ruchy społeczne, których celem było ustanowienie świętych roślin wykorzystywanych przez Indian w rytualnych ceremoniałach, jako roślin pod ochroną, które mogliby wykorzystywać tylko Indianie i tylko w celach obrzędowych. Poza tym był też znaną osobistością w plemionach, zaangażowaną w ruch poszerzający prawa rdzennych mieszkańców Ameryki. Jednym zdaniem - Jim Dwa Duchy to był nie byle kto. Patrząc swoimi ciemnymi oczami wysłuchał ich nieskładnej opowieści podejrzeń dotyczących Wilka, maski, zbrodni sprzed lat. Potem, przyglądając się im bacznie, przemówił. - Aby zrozumieć przeszłość, musicie ją zobaczyć. Musicie ją poczuć. Domyślam się, że wasi bliscy zrobili coś, co doprowadziło do przebudzenia się złych sił. O tym, czym są te złe siły, nie będę wam mówił. W waszej religii, nazywacie takie siły demonami. Dawno, dawno temu, w czasach tak dawnych, że nikt nawet nie śnił o białych ludziach, istniały tutaj złe manitou. Złe duchy. Demony. I jeden z nich został schwytany i zamknięty w więzieniu pod górą. Ten demon ma moc tworzenia chindi. Chindi to duchy osób, które powracają jako czyste zło. Te chindi, które związały się z demonem spod góry, nazywanym Nocnym Złym Wilkiem są kapryśne, zmienne i mogą robić rzeczy straszne i krwawe. jak tylko usłyszałem o pierwszym morderstwie w Twin Oaks od razu pomyślałem o Nocnym Złym Wilku. I o tym, że w jakiś sposób mógł się uwolnić. Słuchali z dziwnym niepokojem tego, co miał im do powiedzenia. Mimo słonecznego dnia, krzątających się w pobliżu Indian i kolorowych domów kempingowych i przyczep, które służyły w rezerwacie jako miejsce zamieszkiwania rodzin, wszystko wokół wydawało im się dziwnie ponure, wręcz przytłaczające. - Musicie odpocząć. - powiedział Jim Dwa Duchy. - Nabrać sił. Zostaniecie tutaj na dzisiejszą i jutrzejszą noc. Ja to załatwię z waszymi rodzinami, przez szkołę. Dzisiaj odpoczywajcie. Jutro, jeżeli się zdecydujecie, pokażę wam coś, czego niewielu ludzi doświadczyło. Świat po drugiej stronie. WSZYSCY Popołudniem płetwonurkowie wyłowili z jaskini zwanej Wirem Diabła ciało zaginionej turystki. Ale nie tylko. Trafili też na szczątki innego człowieka. Kości zostały wyłowione, poukładane i przewiezione do miejskiej kostnicy w Twin Oaks. Wieczorem kości zostały ułożone na metalowym katafalku służącym do sekcji zwłok, obok drugiego, na którym spoczywały zwłoki zaginionej turystki. Lokalna koroner, Stephanie Arevalo, przyglądała się znalezisku jako jedna z pierwszych. - Mamy tutaj do czynienia z ciałem młodego mężczyzny, rasy kaukaskiej. Uzębienie świadczy, że denat miał około piętnastu, dziewiętnastu lat. Wzrost około metra osiemdziesięciu, dziewięćdziesięciu. Ryby, ciśnienie oraz prądy wodne spowodowały znaczący ubytek w kościach, ale sądzę, że przebywały pod wodą około dwudziestu, dwudziestu pięciu lat. Na kościach żebrowych ślady po …. Stephanie Arevalo zamarła. - Boże. To nie możesz być…. Światło w prosektorium nagle zgasło. Dyktafon, na który koroner nagrywała swoją ekspertyzę, wypełniły szumy i trzaski, przez które co jakiś czas przebijał się wrzask bólu i agonii. Kiedy światło zapłonęło na białych kafelkach rozpływała się kałuża szkarłatu. Leżała w niej pani koroner z licznymi ranami ciętymi i kłótymi na całym ciele. Szczątki znalezione w jaskini pod wodą, jak też zwłoki utopionej turystki zniknęły. Wyparowały z prosektorium w niemożliwy do wyjaśnienia sposób. Czarny Zły Wilk znów wyruszył na łowy. Tym razem silniejszy, niż do tej pory. Ofiary, naznaczone gniewem i wściekłością tego, który przebudził go z wieków uśpienia i letargu, migotały w czarnym niebycie światełkami, które przyciągały pradawne zło, jak ciepło ludzkiego ciała wabi komary lub kleszcze. Pragnął żreć. Pragnął zabijać.
__________________ "Atak był tak zaskakujący, że mógłby zaskoczyć sam siebie." |
15-10-2022, 16:38 | #174 |
Reputacja: 1 | Post wspólny wszystkich graczy Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy rozmowa z Jimmym Dwa Duchy dobiegała końca. Młodzież z Twin Oaks pozostawała w ciasnym kręgu, nawet wtedy, kiedy szaman opuścił już ich towarzystwo. Wikvaya w rezerwacie czuła się jak w drugim domu, więc zachowywała się jak na gospodynie przystało. Służyła wszystkim radą i wskazywała właściwe kierunki dla spełnienia indywidualnych potrzeb i wyrażania zbiorowych emocji. Dzień dla wszystkich okazał się ciężki. Dowiedzieli się o tym wszyscy z nieskładnych opowieści kolejnych osób, które wynikały z przeżywanych przez nich wciąż na nowo egzaltacji. Trudne przeżycia, których nie mogli wzajemnie doświadczyć przejęły w całości ich myśli, kształtowały obecne przekonania i kreowały sceny, których w normalnych warunkach nie byliby w stanie odegrać.
__________________ "Najbardziej przecież ze wszystkich odznaczyła się ta, co zapragnęła zajrzeć do wnętrza mózgu, do siedliska wolnej myśli i zupełnie je zeżreć. Ta wstąpiła majestatycznie na nogę Winrycha, przemaszerowała po nim, dotarła szczęśliwie aż do głowy i poczęła dobijać się zapamiętale do wnętrza tej czaszki, do tej ostatniej fortecy polskiego powstania." Ostatnio edytowane przez rudaad : 15-10-2022 o 19:44. |
16-10-2022, 15:27 | #175 |
Reputacja: 1 | WSZYSCY Pierwsza noc u Piegan była spokojna. Zmęczenie i stres podziałały jak najlepsze tabletki i przespali niemal całą noc. Śniły im się koszmary. Owszem. Ale były to koszmary takie niemal normalne. Raz tylko wydawało im się, że są krwią spływającą po białych kafelkach, którą porwała woda jakiegoś strumienia, a potem płynęli gdzieś i trafili do mrocznej, bezdennej jaskini w której czyhały, czaiły się jakieś niewidzialne monstra. Jednak ten jeden, wspólny koszmar, był niczym lekkie ćmienie zęba, które doskwierało, gdy spali, ale przeszło, gdy już zjedli śniadanie podane przez Indian. Życie w rezerwacie dla nastolatków z Twin Oaks, może poza Wikwayą, było zbyt leniwe, zbyt nudne, zbyt spokojne. Ludzie nigdzie się nie spieszyli, zajmowali swoimi sprawami w ciszy i w skupieniu, czasami tylko zamieniając kilka słów. Wiedzieli, że w porównaniu do innych miast, nawet takiego Billinngs, Twin Oaks było senną dziurą, ale przy rezerwacie nawet to ich senne miasteczko wydawało się tętniącą życiem i ruchem metropolią. Ale teraz, w tym momencie, właśnie spokój i cisza było tym, czego potrzebowali. Mieli czas. Cały dzień czasu, aż do wieczora, kiedy Jim Dwa Duchy planował przeprowadzić jakiś tajemniczy mistyczny obrządek. Jeszcze kilka dni temu większość z nich śmiałaby się z takich przesądów, ale teraz, teraz chwytali się rytuału, jak ostatniej deski ratunku. Wieczór nadszedł szybciej, niż myśleli. Jim Dwa Duchy przyszedł po nich tuż przed zachodem słońca. Poprowadził nad jezioro, jakieś pół mili od reszty domków i przyczep. Niedaleko wody wzniesiono prostą chatę z drewnianych bali o spadzistym dachu. Z brzegu roztaczał się niesamowity widok na góry. Nad brzegiem jeziora ustawiono wysoki stos drewna. Taki, który spokojnie wystarczyłby na całą noc palenia. - Dzisiejszej nocy stawicie czoła złu, którego nie potrafimy pojąć. Tutaj, nad wodami tego jeziora, bariera między światem duchów i światem żywych jest wyjątkowo cienka. Łatwo usłyszeć głosy tych, którzy odeszli, kiedy wsłuchacie się w szmer wody i szum drzew. Kiedy wsłuchacie się w śpiew wiatru. Głos starego Indianina był spokojny, wręcz hipnotyczny, a ciemne oczy skupione i poważne. Ta powaga i skupienie dorosłego działała na młodych ludzi. Powodowała, że w odróżnieniu od innych dorosłych, chcieli go słuchać. Potem Jim Dwa Duchy wydał polecenia. Ci, którzy brali udział w rytuale, mieli stanąć w wyznaczonych miejscach, a ci, którzy postanowili przyglądać się z boku, mieli zostać poza kręgiem wrysowanym przez szamana, jakieś pięćdziesiąt kroków od ceremonii. Gdy słońce znalazło się na wysokości szczytów, Jim Dwa Duchy, rozpoczął rytuał. Najpierw kazał młodym ludziom wypić gorzki w smaku napar, a potem wprawną dłonią, korzystając z różnych naczynek, wymalował im na czołach i twarzach linie, kreski i mistyczne symbole. Potem usiedli w wyznaczonych kręgami miejscach a stary szaman zaczął śpiewać wybijając rytm na pałeczkach i małym bębnie, który ustawił między swoimi kolanami. Wikwaya, Anastasia, Mark i Bart zaczęli się dziwnie czuć. Napar i melodia szamana powodowały, że wszystko wokół nich zaczynało … wibrować. Świat… drżał. Ogień tańczył, zwijał się w coraz większe i bardziej surrealistyczne spirale, kształty, których na pewno nie mógł przybierać. Ściemniało się i wszystko wokół zaczynało zmieniać się w czarne plamy, rozmywające się tracące kształty. Nawet oni sami. Ich ręce, twarze ich kolegów i koleżanek, sylwetka siedzącego szamana. Ten ostatni nie wyglądał jak człowiek. O nie! Wyglądał niczym skrzyżowanie wilka i człowieka. Jego kształt wyglądał niczym drgające jak w kalejdoskopie fraktale, przecinane rozbłyskami mistycznych, wielobarwnych, niesamowicie kolorowych i świetlistych smug. Węży, które unosiły się z głowa, twarzy, serca i ust śpiewającego szamana i powoli, tańcząc w gęstym, niczym syrop powietrzu, płynęły przez nie w stronę młodych ludzi. Cokolwiek było w wypitym naparze działało zdecydowanie silniej i intensywniej, niż to, co mieli okazję próbować nawet Wii i Bart. Ciała uczestników rytuału rozpływały się, stawały częścią otaczającej ich energii. Śpiew szamana prowadził ich, kierował w jakąś stronę, niczym strumień… Woda, wiatr, szepty, szumy stawały się słowami. Aż w końcu Wikwaya, Bart, Ann i Mark przestali kontrolować swoje ciała i sami nie wiedzieli kiedy, położyli się na ciepłych, wzorzystych kocach, które szaman rozłożył dla nich wcześniej. A koce te stały się ciepłym, przyjaznym miejscem, w które zanurzyli się, niczym w gęstej wodzie o przyjemnej temperaturze. A wokół ich ciał, ich dusz, zaczęły pływać rozświetlone strumienie wielobarwnej energii zabierające ich gdzieś daleko i zarazem blisko. WSZYSCY Gdzieś, niedaleko Twin Oaks, pośród ciemnych plam czaiła się istota nazywana Nocnym Złym Wilkiem. Obojętna, przyczajona, czekająca, aż zajdzie słońce, aż naznaczone przez niego "mięsne worki" znajdą się w cieniu i w stanie emocjonalnym, który pozwoli mu chwycić szponami ich duszę, zepchnąć w czeluść i przejąć kontrolę nad ciałem. Czekał. Cierpliwy, mimo głodu, który odczuwał. A potem to poczuł. Usłyszał. Znajome echa rozchodzące się w przestrzenie, której żywi nie potrafili dostrzec, chociaż niekiedy, potrafili poczuć. Coś się działo. Coś co mu zagrażało. Coś, co było wymierzone przeciwko niemu. I Nocny Zły Wilk poczuł też, że gdzieś tam, blisko, jest naznaczony przez niego "mięsny worek". Narzędzie, które już raz mu posłużyło jako marionetka. Nie siedziała bezpieczna, w rytualnej strefie, która by ją uchroniła przed mocą demona. Podjęła decyzję, że będzie chroniła bliskich przed zagrożeniem, którym okaże się ona sama. Gdyby Nocny Zły Wilk mógł się śmiać szyderczo, zapewne zrobiłby to. Ale nie potrafił, więc po prostu sięgnął swoją mocą, złapał trop i skoczył, sięgając duchowymi szponami i kłami po to, co już było jego. BRYAN CHASE i DARYLL SINGELTON W czasie, gdy szaman śpiewał, a reszta młodych ludzi brała udział w rytuale, oni siedzieli blisko siebie, odpędzając się od komarów. Jak dziwnie plątały się ich losy. Jeszcze do niedawna wrogowie, teraz jednak sojusznicy. Połączeni wspólnym celem. Śpiew szamana dobiegał teraz od strony ognia. Zaszło słońce i chłopaki siedzieli w ciemnościach, otuleni ciepłymi kocami. Daryllowi śpiew Jima Dwóch Duchów działał na nerwy. Dla Bryana cała ta sytuacja była farsą. Na tle ognia widzieli, jak jedno po drugim, Mark, Anastasia, Bart i Wikwaya kładą się na ziemi. W niespokojnym świetle ogniska, w drgających płomieniach, grający i śpiewający Indianin nie wydawał się człowiekiem, tylko jakąś wysoką, na pół zwierzęcą hybrydą wilka i człowieka. Jego śpiew stał się bardziej wyraźny. Mocny. Silny. Szept w uszach Darylla zabrzmiał, niczym złowieszczy chichot. Był znów w lesie. Przy ciele turysty, którego znalazł nad rzeką. Niósł go na własnych plecach i teraz, w śpiewie szamana, ujrzał, jak coś złego, czarnego, niczym niewidzialny dym wsiąka w jego dłonie. A potem ujrzał te sam dłonie, jego dłonie, zakrwawione od krwi matki. I samą matkę, która osunęła się w rzekę, gdy on, jej oprawca, spłoszony przez kogoś, odbiegł w mrok. Nocny Zły Wilk był w nim już wcześniej. A teraz wrócił! BRYAN CHASE Bryan zaczynał się nudzić. Był wściekły. Był zagubiony. I był kompletnie zaskoczony, kiedy ostrze noża wbiło mu się głęboko w krtań, rozdarło gardło. Bryan upadł na ziemię, próbując bezskutecznie powstrzymać czerwoną, tętniącą krew buchającą z jego szyi, a Daryll, który go zaatakował spokojnie wstał z miejsca, w którym siedział. Gasnącym wzrokiem Bryan Chase spojrzał na zabójcę. Ale Daryll nie był już Daryllem. Był postacią z wilczym łbem, z paszczą, zbudowaną z czerni i nocy, z ostrym nożem czy też pazurem, który spływał teraz krwią Bryana. - Zdychaj, Bredock - to były ostatnie słowa, jakie usłyszał na tym świecie Bryan Chase, a ostatnim, co ujrzały jego gasnące oczy był potwór, który zawładnął ciałem Darylla Singletona idący w stronę ogniska. A potem była tylko ciemność. I w końcu, pełen gniewu i wściekłości, Bryan Chase znalazł w końcu swój wewnętrzny spokój, którego tak naprawdę szukał. Usta, zalane krwią, ułożyły się w ostatni grymas po tej stronie życia - wątły, smutny uśmiech i ostatnia łza spłynęła z oczu, przez okrwawiony policzek. A gdzieś tam, w Twin Oaks, jego brat nie wiadomo dlaczego poczuł wielki smutek i tęsknotę, gdy siedział ubrany w piżamę, w domu opieki społecznej. I przez chwilę Bryan widział jeszcze smutną, bladą twarz brata, ale w końcu i ją pochłonęła czerń śmierci. DARYLL SINGELTON - Witaj, Nocny Zły Wilku - powiedział Jim Dwa Duchy, a jego słowa docierały do Darylla z daleka, jakby ktoś szeptał je w ciemnościach. - Przyłącz się do nas. - Zdychaj, Bredock! - powiedział Daryll i rzucił się na szamana. Najpierw zginie on - pomyślała istota- a potem leżący bez świadomości przy ogniu ludzie. Ale Jim Dwa Duchy nie był już człowiekiem. I wiedział, jak się bronić przed złem, które przybyło. I wiedział, że jest jedyną nadzieją dla tych nastolatków. WIKWAYA SINGELTON, BART SPINELLI, MARK FITZGERALD, ANASTASIA BIANCO Zabrani przez strumienie energii znaleźli się we czwórkę w dziwnym, rozmytym świecie. Widzieli wokół siebie drzewa, ale były one czarne, wypełnione srebrnymi smugami energii. Stali obok siebie, a wokół nich szalała czarna nawałnica. Kłębiły się mroczne, gęste niczym mleko, ale całkowicie czarne smugi mgieł. Gdzieś, z czerni, usłyszeli okrzyk. Znali ten okrzyk. Znali. - Zdychaj, Bredock! Czarne mgły nieco się przerzedziły a oni zobaczyli coś nowego. Nowy kolor w tym świecie czerni, szarości i wyblakłych, trupich bieli. Kolor czerwieni. Barwę krwi. DARYLL SINGELTON Pamiętał wydarzenia z Bryanem Chasem, jakby widział je przez brudną szybę. Potem pamiętał, jak szedł w stronę człowieka - wilka, jakim postrzegał Jima Dwa Duchy. A potem pamiętał rozbłysk światła, pamiętał jakieś szarpnięcie i ciemność, w którą zapadł. Czuł, dosłownie czuł, jakby coś wychodziło z jego ciała i był to ból podobny do tego, jaki Daryll już czuł, kiedy walczył z rakiem. Obcy w jego ciele to nie było dla niego nic nowego. Ale tym razem było inaczej. Tym razem ten "obcy" mordował innych, nie jego. Ból zniknął a Daryll stracił przytomność. A gdy ją odzyskał, znajdował się w dziwnym miejscu. Wokół niego kłębiła się czarna mgła, niczym gęsty i zimny dym. Widział koło siebie różne obiekty: drzewa, domy, drogę, płot - ale wszystkie były dziwnie wyblakłe, utrzymane w szarościach, czerni i bieli. Wydawało mu się, że ciemne kłębowisko, gdzieś tam, z boku, po prawej stronie poruszyło się gwałtownie. Mgła zatańczyła, jakby ktoś przed chwilą przez nią przeszedł. Daryll ujrzał, że jego ręce parują. Unosi się z nich ciemny, czerwony dym. - Zdychaj, Bredock! Ten głos. Znał go. Znał go bardzo dobrze. To był głos szeryfa! Hale krzyczał gdzieś, niedaleko w tej czarnej, dziwacznej mgle. Ostatnio edytowane przez Armiel : 16-10-2022 o 15:30. |
31-10-2022, 03:34 | #176 |
Reputacja: 1 | Post wspólny wszystkich żywych graczy Każdy z obecnych nad jeziorem odczuwał inne emocje, snuł odrębne myśli, i posiadał różne nadzieje na to co miało się za chwilę wydarzyć.
__________________ "Najbardziej przecież ze wszystkich odznaczyła się ta, co zapragnęła zajrzeć do wnętrza mózgu, do siedliska wolnej myśli i zupełnie je zeżreć. Ta wstąpiła majestatycznie na nogę Winrycha, przemaszerowała po nim, dotarła szczęśliwie aż do głowy i poczęła dobijać się zapamiętale do wnętrza tej czaszki, do tej ostatniej fortecy polskiego powstania." |
05-11-2022, 12:07 | #177 |
Reputacja: 1 | WSZYSCY Czerwień prowadziła ich przez szaro-czarne mgły. Szli, czując się nie do końca realni, ale zarazem na tyle cieleśni, na ile to było możliwe. Po chwili - dłuższej czy krótszej, czas płynął dziwacznie i nie miał znaczenia - wyszli z oparów na coś,co wyglądało jak boczna droga oświetlona dziwnymi, rozmytymi lampami. Świeciły w tym dziwnym świecie chorobliwym, zielonym blaskiem. Był tam samochód. Przy samochodzie znajdowały się dwie osoby. W samochodzie - jedna. Młodzi z Twin Oaks poznali bez trudu postacie. Pamiętali te twarze ze zdjęć w gazetach, nad którymi spędzili ostatnio sporo czasu. Albo, po prostu, bycie w tym dziwacznym świecie, dawało im poczucie wiedzy. Nie miało to znaczenia. Byli obserwatorami, którzy nie mogli jednak nic zrobić. Widzieli przeszłość. Mieli ją poznać. Zrozumieć. I widzieli. Scenę straszną i koszmarną. W samochodzie, z podciętym gardłem, siedział Sam Macrum. Był martwy, ale krew - ta czerowno- szkarłatna ni to ciecz, ni to dym, nadal opuszczał jego ciało. Przy samochodzie stały dwie osoby. Ktoś w masce wilka, z ociekającym dymną krwią ostrzem w ręku i Lucy Bredock. Dziewczyna patrzyła na buty kolesia w masce. - To ty! - wykrzyknęła patrząc na buty. - Dlaczego? Zabójca zdjął maskę. Poznali twarz młodego Hale'a. - Jesteś bystra, Bredock. Zbyt bystra. Moje nowe buty, prawda. Mogłem się nimi nie chwalić. Podszedł do niej przyciskając do samochodu. - Miałaś być ze mną, nie z nim - warknął. - Miałaś do mnie wrócić, po jego śmierci. Ale nie. Musiałaś być bystra. Bredock! Zamachnął się ostrzem wbijając je w pierś dziewczyny. - Zdychaj Bredock! - krzyczał. Cios za ciosem. W pierś, w szyję, w twarz, w pierś. Za każdym razem kolejny krzyk. - Zdychaj Bredock! I wtedy go ujrzeli. Zwalistą sylwetkę w krzakach. Bill Macrum. Hale też go zobaczył. Ruszył w stronę przerośniętego chłopaka, który stał z przerażoną miną. Przyszły szeryf wręczył mu maskę i nóż, które chłopak ujął w dłonie bezwolny, jak duża marionetka. Bill nie mógł oderwać twarzy od osuwającej się Lucy i martwego brata w samochodzie. - Zobacz, co zrobiłeś - syknął Hale wycierając dłonie w ubranie chłopaka. Bill przeniósł wzrok na zakrwawiony nóż. - Uciekaj - krzyknął do niego Hale. - Uciekaj, bo cię złapie policja i usmaży na krześle elektrycznym. Popchnął chłopaka, a ten wywalił się na ziemię, nadal trzymając nóż w ręku. - Uciekaj - warknął Hale, a Bill Macurm poderwał się na nogi trzymając zakrwawioną maskę oraz zakrwawiony nóż, i pobiegł przed siebie krzycząc: - Zdychaj Bredock! Hale odwrócił się i spojrzał na miejsce zbrodni. - Nowe buty, Bredock - syknął. - Bystra jesteś. A potem zajął się wycieraniem śladów, które zostawił na ziemi. Gdy skończył, na miejscu zbrodni były tylko ślady solidnych, ortopedycznych butów Billa Macruma. Ale to nie był koniec ich wizji. Ślady krwi znów poprowadziły ich przez mgły i czarno - szare opary. Aż do kolejnego miejsca. Znali je dobrze. To było Wzgórze Kochanków, Wzgórze Miłości. Tym razem nie byli tam sami. Stali pomiędzy drzewami. Padało. na szczycie wzniesienia stała grupka młodych ludzi. Był tam Hale, była matka Wikvayi i Darylla, ojciec Annastasi, macocha Barta, matka Marka. I jeszcze kilkoro innych młodych ludzi. I był tam Bill Macrum. Osaczony, przyparty do barierki, przerażony. - Zdychaj Bredock - szeptał do siebie chłopak. - Widzicie - Hale przekonywał resztę. - To maniak! Zabił swojego brata i Lucy, bo pewnie chciał robić z nią to, co robił z nią jego brat. - Zdychaj Bredock - jęczał przez strugi deszczu Bill Macrum. - Nawet jeżeli go zamkną, to będzie żył sobie na koszt podatników, w jakimś wariatkowie i trzepał małego, z każdym razem, gdy sobie przypomni o tym, jak zabijał. Trzeba to skończyć. Tu i teraz. Jeden z chłopaków, chyba Frank Chase, bo przypominał trochę Bryana, doskoczył do Billa i wbił mu w pierś ostrze noża. - Zdychaj, Bredock! - krzyknął przerażony chłopak z bólu. Hale uderzył, drugi - wbił nóż w brzuch Billa. Potem podeszła matka Marka i ciachnęła Billa z krzykiem i łzami w oczach po twarzy. - Dlaczego to zrobiłeś, bydlaku! Była twoją przyjaciółką! - Zdychaj, Bredock … - wykrztusił Bill przez łzy, patrząc na oprawcznię z żalem bez śladu zrozumienia. Matka Marka uderzyła jeszcze dwa razy. Wściekła, wykrzykując imię siostry i wyzywając Billa, nim Hale wyjął jej nóż z ręki i podał kolejnej osobie. Nie wiedzieli kim jest młoda dziewczyna, której wręczył ostrze. - Musimy zrobić to wszyscy. - Powiedział Hale. - Aby nikt, nigdy nie zakapował. Policja nie zrozumie i pójdziemy do więzienia, za tego … tego… jebanego zboka. Dziewczyna wahała się przez chwilę, ale potem podeszła do Billa i uderzyła. A potem uderzali kolejno inni, poza Davidem Bianco, który kręcił głową i protestował. - Chcesz, kurwa, skończyć jak on - przyszły szeryf doskoczył do przestraszonego nastolatka. - Musisz to zrobić, inaczej na pewno zakapujesz, mięczaku. Bianco dał się przekonać, ale ciął lekko, ledwie rozcinając wyciągniętą w obronie rękę Billa. - Pizda - warknął Frank Chase i odepchnął przyszłego dziennikarza, który wpadł w objęcia młodej macochy Spineliego. - Tak to się robi. Frank Chase wyjął nóż z ręki Davida Bianco i pchnął mocno, w szyję Billa, który, jak zdarta płyta, jęczał swoją mantrę "zdychaj Bredock". Bill poderwał się po tym ciosie, rzucił na Franka, jakby ostatni cios uwolnił jakąś sprężynę. Chwycił Franka Chase'a za gardło. Ale kilka osób rzuciło się na Macruma i odepchnęło od ojca Bryana. Bill wpadł na barierkę, która przełamała się pod jego ciężarem i potoczył w dół stoku, prosto w objęcia rozszalałej rzeki toczącej swoje wody niżej. Resztę już znali. Wizja zaczęła rozmywać się, a oni razem z nią. Ocknęli się przy ognisku. Koło szamana, który miał poważną, surową twarz. Spojrzał na Darylla, który wiedział, co Indianin ma na myśli. Pamiętał, jak opętany przez mroczną siłę, zamordował Bryana Chase'a. Widział nawet krew na swoich dłoniach. Spojrzał w stronę miejsca, gdzie siedział razem z "Bykiem", ale ciała już tam nie było. - Aby pokonać Wilka, musicie zrobić dwie rzeczy. Znaleźć jego szczątki i poprosić ducha o przebaczenie. Indianin położył coś na ziemi. Jakiś woreczek. Szczątki trzeba posypać tym proszkiem, który jest w środku. Wtedy staniecie twarzą w twarz z dwoma duchami - ofiarą i Wilkiem. Jeżeli ofiara wybaczy wam, jako tym, w których żyłach płynie krew jego oprawców, Wilk straci kotwicę w tym świecie i będzie musiał odejść do krainy mroku i niebytu, z której wypełzł. Patrzyli na niego, nadal nieco zgaszonym wzrokiem i przymuleni przez narkotyczne, wstrząsające wizje. - Szczątki tego, którego opętał Wilk znajdują się w kostnicy w Twin Oaks. Czy pojedziecie tam ze mną,aby to skończyć, raz na zawsze?
__________________ "Atak był tak zaskakujący, że mógłby zaskoczyć sam siebie." |
14-11-2022, 16:44 | #178 |
Reputacja: 1 | Post wspólny wszystkich graczy Ognisko syciło ciepłem ogłupiałe maski zastygłych na moment twarzy dzieciaków z Twin Oaks. Wikvaya ciągle przeżywając sceny rozgrywające się w blaskach wgryzającej się w duszę, jadowitej zieleni i rażącej zmysły, ostrzegawczej czerwieni powiodła oczami za wzrokiem szamana. Ten patrzył na jej brata. Na Darylla skulonego w sobie, siedzącego samotnie poza kręgiem rytuału. Chciała wyciągnąć do niego rękę, podejść tam, zabrać go z widoku. Nie miała jednak odwagi opuścić świętego miejsca zaklęć. Nie mogła zbezcześcić ołtarza zbudowanego przez Jima Dwa Duchy. Przez to Singelton był sam. Mimo, że poza kręgiem powinno pozostać dwoje to był tam tylko on… V zmusiła się do myślenia i analizowania sytuacji.
__________________ "Najbardziej przecież ze wszystkich odznaczyła się ta, co zapragnęła zajrzeć do wnętrza mózgu, do siedliska wolnej myśli i zupełnie je zeżreć. Ta wstąpiła majestatycznie na nogę Winrycha, przemaszerowała po nim, dotarła szczęśliwie aż do głowy i poczęła dobijać się zapamiętale do wnętrza tej czaszki, do tej ostatniej fortecy polskiego powstania." |
30-11-2022, 08:46 | #179 |
Reputacja: 1 | WSZYSCY Gdy przemieszczali się w stronę Twin Oaks, towarzyszyła im czerń. Czarne góry, czarny las, czerń nocy poza oknami samochodów. Miasteczko przywitało ich światłami. Ale było ich bardzo mało. Dotarli do niego około dwudziestej trzeciej. I, jak na tę godzinę przystało, ich rodzime miasteczko było niemal wymarłe. Nawet samochodów jakby było mniej, a w wielu oknach nie paliły się światła. Nawet część ulic wydawała się być dziwnie czarna i pozbawiona świateł. jakby w miasteczku doszło do jakiejś poważniejszej awarii zasilania. Zatrzymali się przed kostnicą, która była budynkiem przylegającym do szpitala. Leżała, dosłownie, dwie ulice od komisariatu. Bart Spineli dobrze wiedział, jak działać. Nie raz i nie dwa odbierał ciała przeznaczone do pogrzebu w ich zakładzie. Poprowadził więc "ekipę" na podwórze, tylnym wjazdem, gdzie zaparkowali w cieniu posępnego budynku, z wysokim kominem do spalania odpadów medycznych i zwłok przeznaczonych do kremacji. Podwórze było ciemne i tylko światła ich samochodów rozjaśniły wyłożoną betonem przestrzeń. Najwyraźniej, podobne jak w Twin Oaks, także tutaj coś złego stało się z elektrycznością. Z dorosłych towarzyszyli im Indianie. Ojciec Wikvayi oraz stary szaman Jim Dwa Duchy. Bart wiedział, że w miejskim prosektorium zawsze ktoś jest. A nawet jeżeli nie, to wystarczy zadzwonić specjalnym dzwonkiem, poczekać chwilę lub dwie, i w końcu ktoś się zjawi. Widział światła w szpitalu, a zza drzwi też dochodził poblask elektrycznej żarówki - szpital zapewne odpalił generatory awaryjne. To zdarzało się bardzo często w wyjątkowo ostre zimy, gdy śnieżyce zrywały trakcje i miasteczko tonęło w mroku. Bart czuł pietra. Pierwszy raz od dłuższego czasu. - Nie idź sam - Jim Dwa Duchy wręczył Bartowi woreczek z indiańskim "magicznym proszkiem". Mark, sam nie wiedząc czemu, zgłosił się na pomocnika. W sumie to był oczywisty wybór. Daryll nie powinien sam z nikim nigdzie chodzić, Wikvaya raczej nie zostawi brata, Anastasia raczej nie miała ochoty opuszczać samochodu, zresztą gdyby przyszło kłamać, mogłaby "wymięknąć". Zatem to na Marka i Barta spadł obowiązek wykradzenia ciała. Drzwi były otwarte więc Bart, bardzo ostrożnie zajrzał do środka, wołając obsługę. Mark szedł tuż za nim. Reszta czekała w samochodzie. Gdzieś, w oddali zawyła przeciągle syrena policyjna lub karetki. Głuchy warkot helikoptera, który chyba przeczesywał gdzieś teren nad górami, dość daleko, rozbrzmiał w ciszy miasteczka niczym pomruk dzikiego zwierzęcia. Te odgłosy i dziwny zapach unoszący się w prosektorium spowodowały, że Mark i Bart zatrzymali się niepewnie w wejściu. I to ich uratowało. Ujrzeli jakiś kształt wyłaniający się z mroku korytarza oświetlonego tylko awaryjnym światłem. Przygarbiony, potworny kształt z charakterystycznym, wilczym łbem, zamiast głowy. Wokół Wilka, bo to był on, kłębił się dym, podobny do tego, jaki widzieli w swoich wizjach. W ręku nie miał już noża, lecz szpony, ociekające świeżą krwią. A za nim, połączone cienistymi łańcuchami, kłębiły się niewyraźne, ludzkie sylwetki. Wyblakłe cienie ofiar demona! - Zdychaj Bredock! - warknął Wilk i ruszył, powoli, w stronę obu chłopaków. Tymczasem światła na zewnątrz strzeliły iskrami a silnik samochodu, do tej pory sprawny, zgrzytnął i ucichł, jakby nagle, cała technologia została zdławiona przez jakąś dziwną, nienazwaną i niezrozumiałą siłę. - Nadchodzi - powiedział Dwa Duchy. - Czuję go. Musimy zaprowadzić go na miejsce, gdzie to się rozpoczęło i odesłać tam, skąd przybył. Ojciec Wikvayi wysiadł z samochodu, pomagając opuścić go córce. Jego twarz była spokojną maską w panujących wokół ciemnościach, a ręce pewne i silne. Dwa Duchy pomógł wyjść Anastasi Bianco. - Nie bój się, młoda squaw. On czerpie siłę ze strachu, z nienawiści, z gniewu i szaleństwa. Nie karm Czarnego Wilka, bo urośnie za bardzo w siłę i go nie powstrzymamy. Możesz iść? Daryllowi nikt nie pomagał. Najwyraźniej obaj czerwonoskórzy uznali, że jest silnym mężczyzną i poradzi sobie sam. A Daryll Singelton czuł go. Czuł tego, o którym wspominał Dwa Duchy. Wyczuwał go jako coś bezkształtnego, coś zimnego, coś, co szumiało w jego uszach i powodowało, że krew krążyła szybciej, a osoby obok niego … pachniały, jak ofiary. jak zwierzyna, na którą czasami polował w lesie. O tak! Wilk był blisko. Nie tylko w budynku, z którego zapewne za chwilę wybiegną jego koledzy, ale też tu, w nim, w jego sercu. |
18-12-2022, 13:03 | #180 |
Northman Reputacja: 1 | Kerm, Wilk, Campo Widok był niezbyt przyjemny, chociaż nie dało się ukryć, że powinni byli spodziewać się takiej paskudnej niespodzianki. Przez ułamek chwili Mark żałował, że nie ma obok niego Bryana, zdecydowanie bardziej wojowniczego niż Bart. - Dobry wieczór, Wilczku - powiedział, sięgając po latarkę i równocześnie cofając się w stronę wyjścia. Wiedział, że światło latarki niewiele zdziała, ale uznał, że lepiej mieć w dłoni coś ciężkiego Wszak kule działały na sukinsyna z piekła rodem. Wilk, powoli, niespiesznie, jakby celebrując każdą chwilę, ruszył w stronę Marka i Barta. Bart w pierwszym odruchu chciał uciekać. Instynkt przetrwania wskakiwał na wyższy bieg strachu każąc zwiewać, aby wyjść z konfrontacji bez szwanku. I ciężko było ten bodziec opanować mimo, że podczas podróży dużo o tym myślał i planował, jak się zachować stając twarzą w twarz. Uzbroił się najpierw w gaz na niedźwiedzie, potem wodę święconą, siekierę a na koniec magiczny proszek na demony. Jedne miały uderzać w materialność przeciwnika, a drugie w jego moc. Spineli robiąc analizę działań wiedział jak ważne jest, aby bronić się zębami i paznokciami przed odebraniem sobie życia, lecz prawdziwy atak miał odbyć się na zupełnie innej płaszczyźnie. Teraz wiedzieli już wiele, jeśli nawet nie wszystko co było potrzebne do walki. Gdzieś w każdym wilku był cierpiący, skrzywdzony, niewinny chłopiec o niegdyś czystym sercu, zdeformowanym i wypaczonym na swoje przeciwieństwo przez negatywne emocje i ból. Bart widział w tym niesamowity potencjał, bo ten Wilk był osłabiony elementem niepoczytalności upośledzonej umysłowo ofiary. Kamień węgielny był bardziej kruchy niż zło było zakotwiczone swoją mocą w czystym, świadomym i bez reszty oddanym ogniu zła i destrukcji. I może był przez to tym bardziej rosnący w siłę konsumując w zapomnieniu bez opamiętania rządzę zaspokajania potrzeby, której kompletnie nie rozumiał. A czy sprawny intelektualnie umierający z głodu i pragnienia wody myśli racjonalnie? Spineli wyobraził sobie Billa Macruma w szponach pętli wiecznego amoku na trefnym towarze, który jest samonakręcającą się spiralą koszmarnej jazdy. Odebrać najwiecej mocy Wilkowi mógł chyba tylko sam Bill. - Billy! - Bart przemógł się na najbardziej wyluzowany i sympatyczny ton głosu, jaki mógłby mu w tej chwili przecisnąć się przez gardło. - Billy pomóż Lucy. Uspokój się Billy. Lucy się boi. Lucy cię potrzebuje. Lucy cię woła. Chodź do Lucy. - mówił z taką naiwną wiarą jakby naprawdę mógł obudzić w Wilku niezabitą przez demona cząsteczkę skrzywdzonego dzieciaka. - Billy pomóż Lucy! Spokojnie. Uspokój się Billy. Dla Lucy! Wilk zawahał się. Zatrzymał na krótką chwilę. Cienie wokół ludzkiej sylwetki nieco się "rozluźniły" i przez chwilę obaj - Mark i Bart - mogli zobaczyć martwą, obwisłą twarz koroner za tym welonem z ciemności. A potem maska Wilka znów przykryła ciało i stwórz skoczył w stronę próbującego mu przemówić do rozsądku Barta. Gdyby nie dramatyzm i niebezpieczeństwo w jakim się znajdowali, to uczucie jakie poczuł Bart można by porównać do pełnej nadziei radości. Z pewnością była to ulga, że chłopiec nadal tam jest. Teraz miała przyjść kolej na kolejną próbę. - Trzymaj się Billy! Nie bój się! Dla Lucy! - krzyknął Spineli dodając tym i sobie otuchy wierząc, że go duch zamordowanego słyszy. Widząc, że Wilk zwyciężył pierwszą bitwę z Billem, w kierunku biegnącego korytarzem koroner w masce Wilka strzelił z kilku metrów gęsty strumieniem sprayu na niedźwiedzie, z nadzieja trafienia cieczą w pysk demona, gdzie była głowa koronera. Negocjacje, mimo początkowego sukcesu, zakończyły się totalną klęską, bowiem Wilk wyglądał na wściekłego i, zamiast bawić się w kotka i myszkę ze swymi ofiarami, postanowił jak najszybciej przejść do konsumpcji. Ociekające krwią pazury nie zachęcały do dalszej konwersacji ani do walki na pięści, więc Mark spróbował spowolnić przeciwnika. Przewrócił stojącą przy ścianie szafkę na papiery, a potem zerwał ze ściany gaśnicę, gotów najpierw ostudzić nieco zapał Bestii strumieniem piany, a w ostateczności walnąć oponenta gaśnicą w łeb. Wilk skoczył, potknął się o wrzuconą mu pod nogi szafkę. wyprostował wściekle i uniósł pysk, w który psiknęła struga odstraszacza na niedźwiedzie, a zaraz po tym, krztusząc się gazem wystrzelonym w zamkniętej przestrzeni korytarza, Markowi udało się wystrzelić w bestię pianę z gaśnicy. Wilk zawył wściekle. Gniew i zło w tym wyciu było niemal fizyczną manifestacją jego demonicznej natury! Zatrzymał się na krótką chwilę kierując w stronę obu chłopaków pozlepianą pianą mordę. Jego oczy jarzyły się teraz czerwienią, niczym podświetlony, zbryzgany krwią lód. Zyskali inicjatywę, ale na jak długo te dwa środki zaradcze zatrzymają potwora? - Trzy zero dla Oaks Boys - z wisielczym humorem powiedział Mark, równocześnie kopniakiem posyłając kosz na śmieci w stronę Wilka. - Do wyjścia! - rzucił w stronę Barta. Sam zaczął się wycofywać w stronę prowadzących na zewnątrz drzwi, nie spuszczając Bestii z oka. Spineli posłuchał kolegi. Bestia skoczyła, gdy Bart już wybiegał na zewnątrz. Nie czuł zmęczenia bo adrenalina dodawała mu energii. Mark zdołał zatrzasnąć drzwi - solidne, wzmocnione metalem, tuż przed pyskiem Wilka. Uderzenie, które spadło na barierę, jaka oddzielała ludzi od demona, zadrżało, na powierzchni drzwi pojawiły się wybrzuszenia, w miejscu, gdzie zapewne trafiła w nie łapa potwora.
__________________ "Lust for Life" Iggy Pop 'S'all good, man Jimmy McGill Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 19-12-2022 o 00:13. |