Na szczycie urwiska, wczesne godziny 24 sierpnia 2595
Nadwerężone mięśnie paliły Rentona również żywym ogniem, co trawiony płomieniami materiał spodni, ale kipiący w głowie koktajl determinacji wymieszanej z furią wciąż potrafił generować w ciele sierżanta pokłady nadludzkiej energii. Koktajl determinacji oraz naturalny lęk przed przypadkowym upadkiem z tak dużej wysokości, który pojawił się w myślach Franka po zerknięciu w dół w trakcie ostatnich chwil wspinaczki. Widziane z dołu, majaczące na falach kształty perpignańskich kutrów wydawały się przerażająco małe, chociaż Frank wiedział, że po odpadnięciu od ściany znajdzie się przy nich w mgnieniu oka.
Wisząc przez chwilę na jednej tylko ręce i opierając ciało na czubkach wbitych w wąską szczelinę butów, Tulończyk wyciągnął z kieszeni ostatni przedmiot, jakiego spodziewał się użyć podczas swojej służby na ziemiach Bordenoir. Wyjąwszy zawleczkę zębami, posłał jajowaty granat ponad krawędzią klifu i zacisnął instynktownie powieki.
Wybuch nastąpił półtorej sekundy później, poniósł się głuchym hukiem po skraju urwiska. O krawędź skał zagrzechotały jakieś okruchy kamieni i żwir, ale wbrew obawom sierżanta nic nie odpadło od ściany urwiska, nie obsunął się żaden większy fragment klifu. Nie zamierzając kusić losu nawet sekundy dłużej niźli to było potrzebne, sierżant poderwał w górę swoje cielsko i przetoczył je na szczyt urwiska.
Kurczowo ściskany w dłoni rewolwer zaczął omiatać lufą najbliższe otoczenie Rentona, po czym zatrzymał się i cofnął raptownie w miejsce, gdzie oczy sierżanta natrafiły na rozpoznawalny, choć wciąż ledwie dostrzegalny w ciemnościach przedświtu kształt.
Bezimienny strzelec znajdował się jakieś pięć metrów dalej na wschód, tuż przy krawędzi urwiska. Wytężający z całych sił oczy Frank nie miał pojęcia, czy odłamki wybuchającego granatu wyrządziły intruzowi krzywdę, ale nieznajoma postać ewidentnie klęczała wsparta na jakimś podłużnym przedmiocie trzymając się wolną ręką za głowę.