28-10-2022, 20:58
|
#328 |
Markiz de Szatie | Szczerze powiedziawszy Sylvańczyk nie spodziewał się takiej skuteczności swych działań. Pojedyncze żagwie zmieniły się stopniowo w pas ognia ogarniający większe pole i odpędzający mrowie robactwa. Co prawda nadal kręciło się one przy stopach żołnierzy, lecz nie w takie ilości jak wcześniej. Nie zwolniło go to jednak od czujności i szybkich cięć miecza lub miażdżenia butem, co bardziej natrętnych gości. Groźne posykiwania na szczęście stawały się rzadsze, ochotnicy zbierali się w większe grupy, ludzie powoli zyskiwali pewną przewagę nad jadowitym potokiem, który zdawał się wolno cofać, niczym fala odpływu. Nie było to jednak jedyne zmartwienie, bo odgłosy potyczki rosły w siłę.
Carsten zajął się swoimi ludźmi, ocenił ranę Estebana i kazał Barbette opatrzyć młodzika. Przez opary gryzącego dymu i języki płomieni trudno mu było dostrzec dokładną mapę zmagań. Poza tym ściana dżungli również nie pozwalała sięgnąć wzrokiem dalej niż kilkadziesiąt metrów. Jednego był pewien jaszczury nie odpuszczą i być może za chwilę ześlą kolejną plagę na podmęczonych ludzi. Nie wolno było dopuścić do paniki i złamania morale. Oczyszczenie obozowiska i zapewnienie spokoju na tyłach, wśród czeladzi i zaplecza było równie ważne, co zmagania na pierwszej linii. Wszak żołnierze po odparciu pierwszego naporu wroga musieli mieć miejsce, aby zregenerować siły, opatrzyć rany i zewrzeć szyki przed kolejną potyczką o piramidę. Bezpieczny od jadowitej chmary obóz miał być gwarancją zapewnienia tych warunków i właśnie na tym zadaniu zamierzał się skupić zaufany porucznik Kapitana de Rivery… |
| |