Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 31-10-2022, 03:34   #176
rudaad
 
rudaad's Avatar
 
Reputacja: 1 rudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputację
Post wspólny wszystkich żywych graczy

Każdy z obecnych nad jeziorem odczuwał inne emocje, snuł odrębne myśli, i posiadał różne nadzieje na to co miało się za chwilę wydarzyć.

Dla Wikvayi indiańskie rytuały miały szczególne znaczenie. Ona codziennie starała się słuchać otaczającego ją świata. Jej głęboki szacunek dla tradycji i wiedzy przodków objawiał się w każdym działaniu jakie podejmowała podczas spotkania z szamanem. Z uwagą słuchała słów starszego plemienia, celebrowała każdy łyk naparu i w bezruchu trwała podczas malowania znaków na twarzy. Wszystko to było elementem przygotowania ciała i ducha na nowe doświadczenia. Tylko tyle było dla niej oczywiste… całą resztę przysłaniała mgła nienazwanego.

Gdy wszystko się zaczęło świat zadrżał i zaczął skręcać się spiralami wokół osi pojedynczych elementów znajomej przestrzeni…

Tworząc niezrozumiałe obrazy przechodzące w czarne plamy o zacierających się kształtach dostrzegane zaledwie kilkoma ostatnimi okruchami zwyczajnej percepcji…
Sylwetki w kręgu zmieniały postać, szarzały, rozpływały się w wizji, w którą Wi coraz głębiej wnikała…

Widmo, w które coraz mocniej wierzyła nabierało siły i skupiało się w surrealistycznym portrecie szamana. Tylko on, mimo wilczego oblicza o maści soli z pieprzem, miał kolory, które przebijały się do jej świadomości poprzez ociemniałą optykę. Pozwoliła sobie na zapomnienie. Otulenie jej własnej, choć już wcale nie ludzkiej sylwetki liniami węży płynących od strony uświęconego mocą przewodnika rytuału.
Jednostki stawały się częściami spajającymi ich wspólny świat w kosmicznej energii wiary. Poddawała się temu nie musząc wcale być, nie musząc trwać. Atawistyczne odruchy potrzeby indywidualnego istnienia zastąpił spokój zbiorowej jaźni powtarzanych przez naturę słów. Choć jeszcze nie rozróżniała ich to resztkami tego co było jej krtanią szumiała jak wiatr, by jej głos niósł się jako nieodzowny człon szeptu.
V popadła w celowe odrętwienie zanurzając się bez wahania w otaczającej ją rzeczywistości jak w gęstej wodzie o przyjemnej temperaturze. Pozwoliła się nieść rozświetlonym strumieniom wielobarwnej energii siłą woli odpychając się od ram normalności. W zaufaniu i spokoju czekała na wyznaczany im przez Wszechświat cel...

W tym samym czasie Daryll wracał myślami do tego co znał i choć przez krótki czas uznawał za realne. Leland Palmer był najbardziej odrażającą postacią jaką chłopak kiedykolwiek zobaczył na ekranie. Pamiętał tamten dzień, gdy razem z Annie zakradli się do szpitalnej świetlicy, by obejrzeć kolejny odcinek Twin Peaks. Byli uradowani, bo udało im się kolejny raz oszukać siostrę Denvers. Ukryci w ciemnościach, które rozświetlała jedynie niebieska poświata telewizora z zapartym tchem śledzili swój ulubiony serial. Sezon zbliżał się do kulminacyjnego momentu, przez kilka tygodni zastanawiali się kto zabił Laurę Palmer. Gdy zagadka została rozwiązana, gdy Leland zaczął szczerzyć się do swojego odbicia a po drugiej stronie lustra ukazał się BOB, czternastoletni Daryll Singelton nie krył szoku. Pamiętał przecież jak ten facet rozpaczał po śmierci córki, osiwiał w ciągu jednej nocy, na pogrzebie rzucił się na trumnę, postradał zmysły bo nie potrafił pogodzić się ze stratą. I po tych wszystkich dowodach nieskończonej miłości do Laury, okazało się, że to on, jej własny ojciec zgwałcił ją i odebrał jej życie. Było to niezdrowo fascynujące, ale też chore, popierdolone i odrażające. Potem gdy wrócili z Annie na salę, długo dyskutowali o tym co wydarzyło się w Twin Peaks. Jego przyjaciółka była zdania, że Leland to tylko niewinna ofiara opętania. Jako dziecko został nawiedzony przez BOBa, złą, mroczną istotę i to ona po latach zmusiła go do zamordowania córki. Daryll miał jednak całkiem inną teorię. BOB tak naprawdę wcale nie istniał, był jedynie metaforą i personifikacją prawdziwego Zła. Bo o wiele łatwiej znieść myśl, że za ohydną i niewybaczalną zbrodnią stoi potwór a nie kochający ojciec. Że morderca ma szkaradną, brzydką twarz wykrzywionego szaleństwem Indianina a nie prostodusznego wzbudzającego sympatię człowieka.

W najczarniejszych snach Daryll nie przypuszczał, że dwa lata później sam stanie się jak Leland Palmer. Gdy dotarło do niego co się wydarzyło w noc, gdy zaatakowano jego mamę, gdy zobaczył jak podrzyna gardło Bryanowi Chase poczuł ból jakiego nie jest w stanie zadać żadna broń ani narzędzie tortur. Wył bezgłośnie z bezsilności i rozpaczy, wargi zagryzł do krwi. Nocny Zły Wilk nie odebrał mu życia, ale zrobił coś znacznie gorszego. Rozszarpał mu duszę, odebrał godność, niczym gwałciciel zbezcześcił sumienie chłopca. Singleton uwierzył, że jest dobry i przyzwoity, ale okazało się, że nie ma sobie wystarczająco wiele dobra, miłości i współczucia by oprzeć się mrocznej sile. Irytował się gdy szkolni oprawcy widzieli w nim niebezpiecznego dziwaka, podejrzewali o zabójstwo Mary McBridge. Ale to oni mieli rację. Musieli zobaczyć w nastolatku coś czego on sam nie dostrzegał. Zobaczył to też prastary indiański demon. I wykorzystał Darylla jako swoje naczynie.
Chłopak nie zamierzał zrzucać winy na Nocnego Złego Wilka. Czuł się odpowiedzialny za zło, które uczynił, był potworem i mordercą. Nie zasługiwał ani na współczucie, ani na litość. Pragnął teraz tylko rozpłynąć się w nicość, unicestwić siebie i swojego mrocznego pasażera. Świadomość, że Wilk może za chwilę skrzywdzić jego ukochaną siostrę odbierała zdrowe zmysły, przerażała do szpiku kości. Przysięgał bronić Wikvayę, chociaż nie sądził, że będzie musiał bronić ją przed samym sobą. Niczym nawiedziony, mamroczący pod nosem szaleniec i emocjonalna kaleka błąkał się wśród czarnej mgły szukając gałęzi, na której będzie mógł powiesić się na pasku. Miał nadzieję, że to wystarczy by zakończyć ten koszmar. Widząc zarys drzew zrobił krok w ich kierunku, ale wtedy usłyszał głos Glena Hale’a. Jeśli w Twin Oaks żyła gorsza kreatura niż Daryll, był to szeryf. To on odpowiadał za to co spotkało Billego Macruma, to on ściągnął na miasteczko nieszczęście i przebudził pradawne Zło. Młody Singelton dostał szansę by przed śmiercią jednak uczynić coś dobrego dla swoich przyjaciół. Pomści krzywdy Macrumów i nawet nie czeka go nic prócz piekła, zabierze tam ze sobą policjanta-potwora. Ta myśl dodawała mu otuchy i sił.

- Hale! – warknął smakując spływające po policzkach łzy – Tu jestem! Pokaż się ty chory psychopato!

Po wypiciu naparu mieniąca się wszystkimi odcieniami barw przestrzeń ukrywała przed zmysłami Wikvayi wszystko co można było poznać i zrozumieć. Indianka z całą swoją ufnością i wiarą w siłę rytuału oddawała się wizji współgrając z każdym jej drgnięciem. Sytuacja zmieniła się dopiero gdy usłyszała znajomy ton głosu… charczący gdzieś na granicy zrozumienia. Znała to brzmienie. Rozumiała każde sapnięcie, jęk i ryk. Ten głos był przy niej od kiedy skończyła rok. Gaworzyli razem, śmiali się i płakali. Nie mogła nie rozpoznać, do kogo należał. Nagły lęk przeszył rozmytą jaźń. Skupiła się na okruchach kolorowych linii ciągnących się od piersi przewodnika w pierwotny krąg. Całą siłą woli wyrwała się z objęć pigmentowych histogramów i stanęła między kalejdoskopem barw, a głosem, który wyzywał Hala. Wszystko co mogło się stać musiało zatrzymać się na niej i zasłonić plecy jej ukochanego brata. Niematerialna świadomość robiła wszystko by nie pozwolić nikomu wyjść poza strzeżony przez nią areał.

"Eh, prawda zaiste kroczy tajemniczymi ścieżkami" - pomyślał Bart poddając się obezwładniającym ciało uczuciom i bodźcom, których nie wywoła nic, prócz narkotyków. Ani myślał o ćpaniu, chciał dojrzałe zmierzyć się z bestią, ocalić bliskich i siebie. A tu się okazało, że trzeba odlecieć, aby tego dokonać. Babcia mawiała, że trzeba w życiu poważnie myśleć tylko o trzech kategoriach innych ludzi. O tych, których się kocha. O tych, za których jest się odpowiedzialnym. I o wrogach. Wszystkie zbiory osób zaczynały zlewać się przenikając wspólnie na wylot, wynikające z siebie spiralnymi kolorami i splatając jak fantastyczne warkocze wijących się węży… krystaliczna czystość umysłu onieśmielała Barta, który naraz widział co czuł i myślał czytając z brzmienia dźwięków prawdy niezmiennej, która sobie jest niezależnie czy ktoś świadomy jest jej istoty nagle objawionej, a niewzruszonej.
Jak akrobata, który pewnie stąpa na linie nad przepaścią dzielącą dwa światy, Spineli słyszał wszystko doskonale jakby można było w tłumie ludzi rozumieć wszystkie rozmowy jednocześnie wsłuchując się w sens konwersacji każdej z nich.

A on szedł prosto lotem kruka z kocem owiniętym wokół jak żywym futrem drugiej skóry błogosławiąc czarnym drzewom chylącym się w wisielczym nastroju gałęzi.

Z każdym kolejnym krokiem Bart pewniej czuł grunt pod nogami, aż w końcu kiedy zatrzymał się stwierdził, że jest w dziwnym świecie. Jak po drugiej stronie upiornego lustra. Cisnął kocem a słysząc krzyczącego, chyba Singeltona, obrócił się na pięcie. Zaczął biec z powrotem, aby znaleźć resztę. Rozdzielać się, kiedy Daryll podniósł alarm było wyjątkowo głupie jak w jakimś tandetnym horrorze klasy B!

Równolegle Ana zastanawiała się, czy w tym świecie może umrzeć. Czuła się lekko, jakby nie istniała, choć przecież wiedziała, że wciąż gdzieś tutaj jest. Świat ten wydawał się bardziej ponury i przygnębiający, czerń i szarość to nawet nie były kolory. Rozejrzała się wokół, poszukując znajomych twarzy.

- Hallo? - odezwała się w eter, choć może nie powinna.

Zaczęła iść w stronę jedynego koloru, jaki dostrzegła; czerwieni. Jej kroki jednak były ostrożne i co chwila, skradając się, próbowała ukryć za drzewem. Mimo iż w tym świecie było tak spokojnie, ona odczuła lekkie ukłucie niepokoju. Chciałaby teraz trafić na jakąś przyjazną twarz i nie być sama.

Również wtedy Mark przypominał sobie, że od zawsze uważał się za człowieka, który stoi obiema nogami twardo na ziemi. No a wszelkiego rodzaju prochy uznawał za coś, czego należy unikać. Nie potępiał tych, co ćpali, ale uważał ich za kretynów.
No i nigdy nie był na haju. Do tej pory...

Sytuacji, w jakiej się teraz znalazł, była - delikatnie mówiąc - mało komfortowa. A mniej delikatnie mówiąc? Była do dupy. Między innymi dlatego, że nie wiedział, ani gdzie jest, ani co ma zrobić. Ze sobą i w ogóle. Najchętniej poszedłby stąd w cholerę, ale nie miał pojęcia, jak to zrobić, którędy iść. A na dodatek wiedział, że gdzieś w pobliżu powinni być inni, pozostała trójka.

Tylko diabli wiedzieli, gdzie tamci się podziali, a przedstawicieli rogatego bractwa jakoś nie było w pobliżu.

W ogóle nikogo nie było, nikt jakoś nie palił się, by udzielić mu odpowiedzi.
Czyżby dlatego, że nie wykrzyczał pytania?
Przeklęta kraina, czarno-biała niczym nieme filmy sprzed wieków.

- Szlag by to trafił... - mruknął, po raz kolejny rozglądając się dokoła w poszukiwaniu czegokolwiek znajomego.

Usłyszał krzyk... i pojawiła się czerwień.
Kolor krwi.
Kolor ostrzeżenia.
Niebezpieczeństwo!

A potem "Hallo?", które - zapewne - padło z ust Any.
Ostrożnie ruszył w tamtym kierunku, stale wypatrując niebezpieczeństwa, które - dałby głowę - gdzieś tu się czaiło.

Świat pełen dymu i czerwieni doprowadził ich do miejsca, które wydawało im się znajome. Droga w Twin Oaks. Nieco na uboczu. Każde chcąc lub nie chcąc wybrało ten sam kierunek. Bart, Ana i Mark krocząc w stronę czerwieni, a Wi szeroko rozkładając przed grupą ręce i cofając się przed ich każdym krokiem.
 
__________________
"Najbardziej przecież ze wszystkich odznaczyła się ta, co zapragnęła zajrzeć do wnętrza mózgu, do siedliska wolnej myśli i zupełnie je zeżreć. Ta wstąpiła majestatycznie na nogę Winrycha, przemaszerowała po nim, dotarła szczęśliwie aż do głowy i poczęła dobijać się zapamiętale do wnętrza tej czaszki, do tej ostatniej fortecy polskiego powstania."
rudaad jest offline