Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 03-11-2022, 19:21   #196
Aro
 
Aro's Avatar
 
Reputacja: 1 Aro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputację
Czary-mary

Zwykło się mówić "lustereczko, powiedz przecie" wyrwanym cytatem z ludowej baśni, ale z guślarza marne było magiczne zwierciadło. Jak zwiotczał, tak był zwiotczały i wrócił do przytomności dopiero, gdy Waldemar skończył prowizoryczny opatrunek amputowanego ucha, by jeniec nie wykrwawił się pod ich kuratelą. Nic tak nie psuło reputacji i nie przynosiło wstydu, jak śmierć cennego więźnia. Magik potoczył po pomieszczeniu mało przytomnym spojrzeniem, mozolnie nabierającym jako takiej trzeźwości, mamrocząc coś niezrozumiałego pod nosem. Semen, szykujący się do bicia czarownika, wstrzymany został przez Leo, który zdawał się wyrosnąć znikąd. Nie gusła, zwykłe majaki.

Nie trzeba było zwierciadła czy choćby podręcznego lusterka, by zruszyć grunt w poszukiwaniu złota. Wystarczył mieszaniec i jego wahadełko z górskiego kryształu, na rzemieniu. Tik, tak, wte i wewte, zamglony wzrok podążył za kruszcem. Światło świec wpadało jedną stronę, wychodziło bladymi plamami po drugiej. Tik, tak, mgła się rozrzedziła. Czasu było mało, jeńcy musieli zostać oddani Lotharowi. Tik... Powietrze na peryferiach wizji Leo złożyło się fraktalnie, jak pomarszczone lustro. Świecień zatańczył w cieniu. Tak... Mgła zgęstniał ponownie, acz na inną modłę.

- Kto był twoim mentorem? - Leo wyszeptał pierwsze pytanie.

Tik...

- Chaos. I jego sługa. Na altdorfskim wrzodzie, alchemik z biblioteką. Henrich Baas, w blasku Morrslieba magyi uczący - słowa uleciały dysonansową melodią.

- Reikerbahn - Waldemar i Rust skonstatowali unisono. Stołeczne slumsy.

Tak...

- To ten sam kapłan Nurgle'a, który podarował ci talizmany?

- Nie. Wybito je w prochowym klejnocie - odparł enigmatycznie guślarz. - Glizda i Czerw, w Porcie Durnia. Zanim wysłali nas, by podtrzymywać płomień tutaj.

- Nuln - Rust wzdrygnął się mimowolnie. Pamięć o Porcie była świeża, przez myśl by mu nie przeszło, że plugawe kulty były tam na wyciągnięcie ręki.

Tik...

- Wysłali was, byście wspomagali Rewolucję? - Waldemar zadał kolejne pytanie. Plotki o kultystach ściągających w te strony były jednym, a tu nadarzyła się okazja by je potwierdzić, żal byłoby nie skorzystać.

- Taaak - wydłużone westchnięcie, krótka odpowiedź.

Tak...

- Rewolucja chce większych praw dla plebejuszy, zniesienia najgorszych ekscesów poddaństwa - zaoferował Rust. - I w tym ma pomóc paktowanie z diabłami?

- Nnnie - wysyczał guślarz.

Tik...

- Fałszywy prorok, bogożerca, kłamca - słowa nabierały tempa.

Świecień zniknął Leonidasowi z peryferii, zatańczył za plecami, zatoczył bliższe koło. Tik-tak, fraktalność zafalowała, powietrze zgęstniało. Błysk w oku mieszańca i błysk w oku guślarza. Czas zdawał się wyrwać prawom fizyki. Tak-tik, tik-tak. Leo trwał jak posąg.

- Pies na lwiej smyczy, pionek na szachownicy. Czarna Ekscelencja ujrzał prawdę, uwolnił kruki i wrony, utopił Wusterburg w krwi i nasycił padliną. Przesłonimy wpierw słońce, splamimy szachownicę, złamiemy oszczepy i ukrzyżujemy gołębice. Pies zawiśnie na własnej smyczy i gdy Reik spłynie krwią, lwicę poźre czarna pożoga.

Tik-tak...

- Pierdolenie - skwitował Semen.

- Obb... iet... nnnica - wykrztusił guślarz ostatkiem sił, wyraźnie słabnąc po słowotoku.

Górski kryształ zalśnił po raz ostatni, zawirował i zniknął w złożonych dłoniach Fretki. Zwei Monde zamrugał i odetchnął głęboko. Guślarz zwiotczał w okowach, ale oddychał. Na razie. Waldemar pokręcił głową po prędkiej inspekcji.

- Wystarczy - oznajmił. - Naprawdę, basta. Jej Miłość nie wybaczy, jeśli nam tu zdechnie.

Nikt nie zaoponował. Majaki, prorocze czy nie?, zajęły ich bardziej niż stan zdrowia kapelusznika. Z zewnątrz dobiegły dźwięki kopyt i pokrzykiwania znajomych głosów.

Reszta orszaku zaczęła wtaczać się do Złotopola.


Majordomus von Goldenzungen

Pewność siebie działała cuda, zwłaszcza gdy przychodziło do kontaktów z plebsem, który z zasady poddawał się kościelnym tezom, że to pokorni odziedziczą Stary Świat. Dodając do tego majestat szlachecki, czy swój własny, czy przez asocjację, i od razu otwierały się wszystkie drzwi, przynajmniej metaforycznie. Tedy Tupik prędko odnalazł grupkę, która jeszcze prędzej gotowa była wysłuchiwać jego poleceń, zwłaszcza że parę kroków dalej powiewał lotharowy sztandar i widzieli, że karzeł rozmawia ze szlachcicem jak z równym sobie.

Dworek był obrazem nędzy i rozpaczy już na samym wejściu. Drzwi leżały na zakrwawionej podłodze, wyrwane z zawiasów tylko w akcie radosno-bezmyślnego wandalizmu, miejscami popękane i roztrzaskane. Trupy zbrojnych, roztropnie pozostawionych przez zarządcę, zdobiły drewnianą podłogę i szpeciły ją kałużami krwi. Smród śmierci wisiał w powietrzu, parował z fekaliów i moczu uwolnionych z martwych ciał. Paru plebejuszy zacharczało w geście odrazy, jeden nawet wystrzelił z powrotem na zewnątrz, zapewne by wyhaftować, co miał do haftowania.

Tupik jednak widział już gorsze rzeczy, sam był ich udziałem. Brnął więc dzielnie i niewzruszenie naprzód, skacząc spojrzeniem w każdą stronę i rejestrując każdy, najmniejszy nawet detal. Parter musiał być miejscem tegoż jednostronnego starcia obrońców Złotopola z najemnikami - by nie powiedzieć rzezi - i tu śmierć zagęszczała powietrze najgorzej. Krwawe ślady wciskały się w każdy kąt kolejnych pomieszczeń - foyer ze schodami na piętro, salonik urządzony na bretońską modłę, skromną jadalnię, biblioteczkę (pustą, księgi wszak posłużyły za rozpałkę), szeroko pojęte pomieszczenia służebne i gabinet. Piętro ostało się w dużej mierze zniszczeniom, ale i znajdujące się tam pokoje sypialne zostały, na pierwszy rzut oka, ogołocone z kosztowności. Zbiry nie oszczędziły nawet biednych komód sprowadzanych z imperialnych rubieży, które pozbawione zostały szuflad.

W tym wszystkim, niczym duch, towarzyszył Tupikowi Leo. Mieszaniec zdawał się jedynie przeprowadzać prędką, pobieżną inspekcję posiadłości, zapewne z polecenia swojego szlacheckiego przyjaciela Lothara. Zostawił go jednak prędko, wieloznacznie tylko skinąwszy głową, widocznie usatysfakcjonowany z oględzin. Grotołaz zszedł za nim do holu, ale gdzie Fretka ruszył na zewnątrz zbierać grupę pościgową, tam karzeł zaczął komenderować zebranym plebsem, mającym mu robić za służbę. Odnajdując się na powrót w roli majordomusa - kiedy to było! - sprawnie urządził czyszczenie parteru i sprzątanie całego pierdolnika pozostawionego przez zbójów. Drzwi, już nienadające się do naprawy, dwóch rosłych chłopów przerobiło na prowizoryczne nosze, zgarnąwszy prześcieradło z jednej z sypialni i, wedle tupikowej komendy, trupy zaczęto wynosić na tyły dworku, pod ścianę malutkiej stajni.

W rozdzielaniu obowiązków Tupik zadbał, aby nikt nie przeszkadzał mu, a tym bardziej znajdował blisko, prywatnego gabinetu zarządcy. Konstatował, że jeśli gdzieś rzeczywiści znajdowały się jakieś nieznalezione łupy, to właśnie tam i pomieszczenie warte było ponownej, dogłębnej analizy. Ciężkie biurko imponującej wielkości było puste jak i komody na górze, szuflady rozrzucone po każdym kącie. Podobnie jak sterta papierów, wyglądających na oficjalne dokumenty z dworu Henrietty, podbite jej pieczęcią i noszące jej podpis z zachowaniem pełnej tytulatury. Była i gruba księga, oprawiona w ciemną skórę, której stronice były przedzielone na rzędzy i kolumny, wypełnione szczegółami wszelkich dochodów i kosztów Złotopola. Nic ciekawego.

Biurko, drewniane monstrum z miejscowego drewna, ostukał dla pewności nawet we wnęce śmierdzącej onucami, w poszukiwaniu sprytnie skrytej skrytki, ale i tego zabrakło. Tupik aż zazgrzytał zębami - kto to widział, żadnego podwójnego dna w szufladach i nawet ani jednej skrytki w tym przerośniętym meblu! Nawet zbóje chyba odpuścili sobie przesuwanie biurka, choć zdawali się chcieć zwinąć dywan zdobiący deski. Dywan był ładny, sprowadzony chyba z jakiejś tileańskiej manufaktorii, w letnich barwach i z frędzlami. Trochę pomarszczony w jednym miejscu, gdzie zbiry próbowały go wyciągnąć na siłę spod biurkowych nóg, ale... A to co?

- Zgubiłeś coś? - Znajomy głos od strony drzwi.

Tupik nie był z pierwszej łapanki, powstał z klęczek i podniósł zza biurka, po drodze zgarniając księgę z finansami. Morgdena w drzwiach powitał z uśmiechem, unosząc znacząco księgę, zanim położył ją na blacie i zebrał rozrzucone tam papiery w schludną kupkę.

Starając się z całych sił nie zerkać w stronę ogołoconego z książek regału i zagiętego tam rogu dywanu, który odsłaniał wytarte ślady na deskach podłogi. Jakby ktoś bardzo często przesuwał rzeczony regał.

Bingo!


Pogoń w ciemnicy

Lothar sarknął jeszcze raz i drugi na pomysł ruszenia w ślad za najmitami po zmierzchu, w ciemnościach, ale ostatecznie ustąpił i wzruszył ramionami. Młody de Borg, choć krew szlachetna, wyznawał nieco inną politykę niż Henrietta, acz podobnie liberalną jeśli mierzyć mocno konserwatywną, imperialną średnią. Gdzie Henrietta zapewnie autorytarnie rozstawiłaby ich wszystkich po kątach wedle własnego widzimisię - taka jej w końcu władcza prerogatywa - tam Lothar praktykował politykę laissez-faire, siląc się tylko na przykaz powrotu przed świtem.

- Nie będziemy na was czekać, mamy rozkazy, więc chcę wasze dupy widzieć w siodłach o świcie - tako im rzekł pan Trzygłowia. - Jak nie, to będziecie nas gonić do samego podgórza.

Pogroził jeszcze przy tym teatralnie palcem, ale tyle było jego wkładu własnego. Obiecał jeszcze w międzyczasie rozmówić się z miejscowymi, oddelegował nawet dwójkę własnych zbrojnych do obstawy pościgu, i rozdzielił pokoje w dworku, gdzie Tupik już szykował im nocleg i komenderował własnym oddziałem, szorującym podłogę i czyszczącym co się dało. A czego się nie dało, wyrzucali na zewnątrz. Wszyscy przyszykowali się do ruszenia w ślad za najmitami, jedni prędzej, drudzy wolniej, ale nim minęła godzina od wjazdu orszaku, ponownie opuszczali Złotopole. Tym razem w drugim kierunku, na północ.

Polna ścieżyna wijąca się tam nie była już tak przyjemna, jak ubity trakt prowadzący z Serrig, a i ciemnica nie pomagała. Zwłaszcza że jak na złość chmury przysłoniły Mannslieba na nieboskłonie, zmuszając do skorzystania z zabranych ze sobą latarni. Leo nalegał jednak, by i to źródło światła ograniczyć jak tylko mogli, by nie zdradzić się na odległość. Ślady wozu i koni mieszaniec jakimś cudem zdołał wypatrzyć i, jak zmiarkował wcześniej, wiodły polną drogą na północ, ku dalekiej jeszcze granicy z teoffeńskimi włościami. Gorzej już było, gdy zarządził zjechanie z tego marnego szlaku, i ruszyli na przełaj.

Za punkty odniesienia mając tylko gwiazdy w górze i ciemne plamy wokół, do jakich redukowana była okolica, ciężko było i wprawionym tropicielom. Latarnia na szpicy coraz częściej mrygała oszczędnymi snopami światła, by odnaleźć ewentualne tropy, a i główny trzon grupy musiał się ratować tym źródłem światła, gdy awangarda niknęła w cienistym całunie z przodu. Równie dobrze mogli szukać wiatru w polu.

Lżej było, gdy wiatr przegnał chmury i Mannslieb - wchodzący w ostatnią kwadrę - oświetlił już nieco bardziej okolicę. Nawet przestali drgać na szmery i szelesty małej fauny przemykającej gdzieś pod nogami lub na flankach. Morrslieba, niepodlegającego zwykłym prawom fizyki, nie było nigdzie widać i to przynosiło jakąś ulgę. Tylko tego by im brakowało, kolejnego zwiastunu Chaosu.

Minęła już godzina z okładem, gdy monotonne nawet po ciemku pola zaczęły przechodzić w łagodne fale, by wreszcie wyrwać już nieco śmielej ku górze i przejść w pagórki. Ze szczytu co niektórych szło nawet dostrzec odległą i rozległą plamę Freundeswaldu na zachodzie, gdzie jeszcze nie tak dawno tańcowała pożoga. Leo obrał kierunek bardziej w tamtą stronę, choć przy rozwidleniu ścieżek musiał się chwilę zastanowić. W sukurs przyszedł mu Ralf, wskazując zachodnią odnogę i ślady.

Zupełny przystanek nadszedł po dalszym jeszcze kwadransie wymagającej jazdy, na szczycie następnego z kolei pagórka, już nieco ostrzejszego niż te poprzednie. Ogniki w oddali, między plamami jakichś zabudowań skutecznie wbiły tercet na szpicy w miejsce, a jakby tego było mało, między kolejnymi kształtami przywodzącymi na myśl rozpięte płachty lub namioty, pulsowało charakterystyczne, ciepłe światło ogniska. Były i sylwetki, krążące między jedną ciemną plamą, a drugą, to znikając, to pojawiając się zza konturów.

- Obóz - wyszeptał Leo.

- No - przytaknął równie cicho Ralf. - Tu był chyba jakiś kościółek, dawno kiedyś. Pełno takich opuszczonych w okolicy, matula opowiadała. Tu chyba był trochę dalej tartak, jeszcze zanim Reuterowie zakazali wycinki Freundeswaldu.

Ralf przysunął się bliżej Fretki, wyciągając palec w stronę tych plam-kolumn.

- Widzisz, to chyba resztki kaplicy.

Leo nie widział. Na tą odległość ciężko było stwierdzić cokolwiek. Odwrócił się tylko i, upewniwszy że ciałem zasłania uniesioną latarnię, prędkimi ruchami puścił umówiony sygnał - dwa mignięcia - do ciągnącej za nimi reszty.

- Może to nie oni? - Zapytał, ale bez przekonania.

- A kto inny miałby obozować na tym zadupiu? - Parsknął zbrojny.

Argument, trzeba było przyznać, w punkt.





_____________________________________

5k100
 
Aro jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem