Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 04-11-2022, 00:33   #177
Aro
 
Aro's Avatar
 
Reputacja: 1 Aro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputację
Lazurowe Wybrzeże
24 sierpnia 2595


Dwa huki, jeden po drugim, huknęły niczym grzmot. Dźwięk przetoczył się po okolicy, odbił od płonących fal i pomknął dalej, rozbijając się o perpignańskie kutry, by w końcu zniknąć w oddali, przebrzmieć ostatnią nutą przedstawienia. Na ułamek chwili zapadła kompletna cisza, nawet płonący petrol i szumiące Mare Nostrum nie naruszyły sakralnego momentu, ale gdy jasnym stało się, że Renton odniósł kolejną spektakularną wiktorię, wybuch był natychmiastowy. Śmiechy, klaski, gwizdy i okrzyki wzniosły się kakofonią, odbijając od fasady klifu, niosąc się w górę ku sierżantowi, który w parę chwil tylko okrył się sławą wśród Sokołów i tym szerokim barkiem utorował drogę ku zostaniu miejską legendą. Nawet Jehan nie był odporny na powszechną adorację.

- Skurwysyn - zaklaskał z szerokim uśmiechem na twarzy.

Moment nie trwał długo. Rzeczywistość, w osobie Wildera, złamała zaklęcie.

- Musimy zabezpieczyć teren!

Concombre pokiwał głową i powtórzył okrzyk przybocznego Rentona, dodając doń jeszcze ciąg dalszych rozkazów, nazwisk swoich podoficerów i zwyczajowych dla marynarzy wszelkiego sortu przekleństw. Dowódca roztropnie zarządził znalezienie miejsca na przycumowanie, gdzie nie trzeba było płynąć do brzegu wpław - rzecz niezbędna przy transporcie ciała, żywego czy martwego - i pokład zaraz zadudnił pod stopami marynarzy. Choć czujne oko Concombre'a pilnowało, by nikt nie ociągał się przy robocie i ponaglał wszystkich wokół, na widok Jehana pikującego ku niemu przybrał marsową minę. Gotów był pewien przegonić go precz, ale Baudelaire przemówił prędzej.

- Położę go ze szpitalnikiem na rufie, żeby ktoś się nie potknął - wskazał palcem truchło Blancheta. - Przy cumowaniu i tak się do niczego nie przydam. Tylko rękawice jakieś macie?

- A po co?

- Żebym nie musiał kawałków mózgu wygrzebywać spod paznokci - Jehan odparł sucho.

- W sterówce - wąsacz machnął dłonią.

Jehan tylko kiwnął głową i zostawił Concombre'a, by w spokoju mógł komenderować załogą, kierując się ku sterówce. Manewry oficerów były dla niego niczym magia i nie próbował nawet wyczytać z nich czegokolwiek; najważniejszy był fakt, że Niezatapialna zaczęła po chwili ponownie mruczeć i wycofywać się mozolnie znad naszpikowanej skalnymi zębami mielizny. "Właściwie to Niezatapialna 2," przeszło Jehanowi przez myśl, gdy przetrząsał budkę w poszukiwaniu rękawic. "Tylko żeby się nie okazało, że Niezatapialna 1 zatonęła, to może być zły omen."

Omen czy nie, Baudelaire odnajdował humor nawet (a może zwłaszcza) w ironii losu i, znalazłszy rękawice, opuścił sterówkę, chichocząc pod nosem. Zamilkł jednak, gdy już naciągnął przepocone rękawice na dłonie z grymasem odrazy na twarzy i chwycił truchło niegdyś będące Blanchetem pod pachy. Zewłok bez większych ceregieli pociągnął na rufę kutra, skrzętnie dbając o odwrócenie twarzy w bok, by nie nawdychać się za wiele odoru śmierci. Trupa wcisnął w przestrzeń między obiema pokaźnymi skrzynkami i odwrócił się na pięcie, by to samo zrobić z ciałem Draza.

Jehan strzepnął dłońmi, ułożywszy oba trupy poza zasięgiem wzroku załogi i przykucnął przy nich, przyglądając się każdemu z osobna w chwili zadumy. Złoty lok Blancheta, jeden z tych nieskalanych krwią i szarą materią, owinął wokół palca, pozwalając sobie na ciężkie westchnienie. Zaduma nie trwała jednak długo i urękawicznione palce Baudelaire'a przejechały po długości sylwetki, odnajdując każdą jedną kieszeń i składując osobiste memorabilia tuż obok. To samo uczynił z ciałem Draza, przesuwając dłońmi po kombinezonie z neoprenu, niewiele pozostawiającym wyobraźni i posiadającym więcej sprytnie skrytych kieszeni, niż Bordenoir się tego spodziewał.

Doczesny dobytek odłożył na wierzch skrzyni i chwycił za zalegającą nieopodal plandekę, szybkim ruchem narzucając ją na stygnące już ciała. Pożyczone ze sterówki rękawice ściągnął i odłożył obok memorabiliów. Wszystko odmierzone idealnie w czasie, bo gdy Niezatapialna zaczęła sunąć brzegiem w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca do zacumowania, Jehan już był z powrotem na dziobie.


- Dobra, starczy! Poczekajcie - głos Wildera rozbrzmiał na pokładzie.

- Gdzie, za głęboko! Wpław trzeba, w życiu nie dacie rady nikogo przenieść - ripostował Concombre.

Choć zagrożenie już dawno minęło i nawet płomienie pod klifem zaczęły przygasać, to losowy Sokół któremu w tej turze przypadł zaszczyt sprawdzania dna nabrzeża tyczką miał ponurą minę, pomny śmierci Blancheta. Jehan też nader starannie unikał patrzenia w tamtym kierunku, zerkając tylko przez burtę, gdzie snopy światła zakurzonych latarni przeczesywały brzeg. Poruszenie od strony sterówki przywitał z ulgą, dawało szanse na zajęcie myśli i zabicie nudy. Baudelaire czasami nie był cierpliwym człowiekiem, a już zwłaszcza tutaj, gdzie chciał czym prędzej wspiąć się na klif, acz nie w tak brawurowy sposób jak sierżant.

- Płyńcie dalej - zakomenderował Wilder, dobijając do burty. Broń i okrętową apteczkę podał podoficerowi Garnierowi. - Rzucisz mi to.

I plusk!, tyle go było widać, gdy skoczył w czarną toń i prędkimi uderzeniami kończyn w stylu klasycznym dobił do błotnistego brzegu. Jehan ożywił się, widząc i okazję dla siebie. Przechylony przez burtę zlustrował taflę i cieniste granice, gdzie snopy światła skoncentrowały się na Wilderze, właśnie łapiącym rzucany mu dobytek. Parę plam rysowało się znajomymi kształtami.

- Ja też! Kapral poczeka! - Zaanonsował wszem i wobec.

Baudelaire nie skoczył jednak w toń, a ku pierwszej z brzegu plamie, odbijając się od burty. Podeszwa buta ledwo co uderzyła o wystający nad taflę kawałek głazu, a Jehan już skakał dalej, ku kolejnej, egzekwując naprędce ułożoną trasę. Parę snopów światła zjechało i w jego stronę, parę rechotów nawet doszło jego uszu, ale skupiony na kolejnych skokach nie zwrócił na to większej uwagi. Pamięć mięśni dała o sobie znać, choć dawno już nie miał okazji do akrobatycznych harcy. Wylądował w końcu z mlaskiem, jednym butem w błocie, a drugim w kępie gnijących wodorostów.

- Ugh.

Miejsce lądowania mógł wybrać lepiej, ale i tak - lepsze brudne i mokre buty, aniżeli cały mundur, kapiący wodą i klejący się nieprzyjemnie do ciała. Mlaskającymi krokami dotarł do Wildera, z uprzejmym uśmiechem na twarzy, tylko lekko okraszonym samozadowoleniem.

- Cwaniak - parsknął kapral.

- Pochodnie rzućcie! - Jehan krzyknął w kierunku kutra. Prędko doprecyzował. - Tylko nie zapalone!


Podobno spacery przy świetle gwiazd, na wybrzeżach lub klifach były nader romantyczną okazją, jeśli wierzyć historiom miłosnym, ale tutaj ciężko było o taki nastrój. Choć sama ścieżyna, jaką znaleźli po paru chwilach, nie była zbyt zdradziecka czy wyboista, to ostry kąt wspinaczki skracał oddech w przyziemny i mało przyjemny sposób. Tyle dobrego, że obyło się bez zwichniętej kostki, ale kolka w boku i tak dokuczała. Jehan naprawdę za bardzo nawykł do miejskich luksusów, jeśli zwykły spacer, nieco bardziej intensywny od zwykłego drałowania, szarpał mu oddech i rozpalał mięśnie. Może Pascal i Ruda mieli rację, może rzeczywiście powinien zacząć korzystać z tej ich sali ćwiczebnej?

U szczytu jednak, jak to przy szczytach bywało, wszelkie troski, bóle i myśli zeszły na dalszy plan. Potężnej sylwetki Rentona nie sposób było przeoczyć, podobnie jak zwijającego się z bólu... kogoś.

- Teraz wiem, dlaczego tak długo pan żyje, sierżancie - Jehan pozwolił sobie na spoufałe słowa. - Śmierć po prostu nie może pana doścignąć.

Bordenoir zaśmiał się pod nosem, ruszając w ślad za Wilderem, acz po nieco szerszym łuku, z dala od jeńca. Ściskając pochodnię pozwolił obydwu oficerom przegrupować się - padające między nimi słowa wpuszczał jednym uchem i wypuszczał drugim - obchodząc ten... "obóz" dookoła, przyświecając sobie miejscami, gdzie uznał za stosowną nieco bliższą inspekcję. Tyle że i tak nie znalazł niczego konkretnego, pobieżne oględziny sugerowały, że strzelec był tutaj sam i to od całkiem niedawna.

Jehan podszedł w końcu do rezystowego duetu stojącego nad jeńcem i otaksował tego ostatniego uważnym spojrzeniem. Wychudzony ochłap człowieka, naznaczony bliznami wszędzie, pływający cyklicznie między przytomnością i nieprzytomnością, ale po wybuchu granatu i przestrzelonych kolanach (szczęśliwie, jak zauważył Jehan, któryś z oficerów już zdążył założyć opaski uciskowe) nie było co się temu dziwić.

- Samotny wilk - odezwał się Jehan.

- Samotny wilk - powtórzył potwierdzająco Renton. - Z akaczem, pistoletem sygnałowym i zapasem flar. I tym.

Sierżant podał Bordenoirowi woreczek, ściągnięty ze złożonej kupki wymienionych rzeczy. Chłopak przyjął go z zaintrygowaniem wypisanym na twarzy, wymieniając nań ściskaną pochodnię i rozsupłał materiał. Powiało egzotyką, gdy Jehan pozwolił sobie na eksperymentalne niuchnięcie, ale nijak nie potrafił zidentyfikować zapachu. Wysypał parę kawałków na dłoń, lecz i bliższe oględziny nie pomogły. Wysuszone liście miały pozostać tajemnicą, przynajmniej na razie. Jehan odłożył woreczek na swoje miejsce, gdy więzień znów oprzytomniał na krótką chwilę. Przykucnął przy nim, próbując ściągnąć mgliste spojrzenie na siebie.

- Frankijski? - Zapytał. - Catala? Yoruba?

- Heubahegh - odparł mu bełkoto-stęk.

- Nie ma języka - oznajmił Renton.

Jehan uważniej otaksował nieznajomego spojrzeniem, upewniając się dla własnego bezpieczeństwa - które cenił ponad wszystko - że ciało nieznajomego nie jest naznaczone jakimkolwiek objawem leprozy. Po czym, gdy był pewien swojej diagnozy, chwycił bez większych ceregieli za szczękę, rozwierając ją szponiastym uściskiem. Skrzywił się, widząc ranę.

- Świeża - zawyrokował.

- Skąd on się tu wziął? - Wilder pokręcił głową. - Co on za jeden?

Baudelaire skupił spojrzenie na tatuażach, zwłaszcza tym odstającym od reszty nie tylko nowością, ale i barwnikiem. Zawierzył pamięci każdy milimetr kształtu.

- Losowy złomiarz, który stracił rozum? - Jehan wzruszył ramionami. - Nie ma sensu zgadywać, kapralu, tylko on może nam to powiedzieć.

- Bez języka niewiele powie.

- Kwestia pytań - ripostował Bordenoir. - Kiwać i kręcić głową jeszcze może.

- Huh - zamyślił się kapral.

Jehan powstał z kucek i odebrał pochodnię z rąk Rentona, zerkając w kierunku z którego przyszedł wraz z Wilderem. Ścieżyną zaczęły wspinać się kolejne ogniki, zapewnie dzielni, perpignańscy fauconi. Renton spoglądał jednak w przeciwnym kierunku, na drugi zestaw świateł, już z mniej naturalnego źródła.

- Harapowie.
 

Ostatnio edytowane przez Aro : 04-11-2022 o 02:37.
Aro jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem