Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 05-11-2022, 19:28   #4
Aro
 
Aro's Avatar
 
Reputacja: 1 Aro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputację
“Tuż obok nas istnieją czarne strefy cienia i od czasu do czasu jakiejś złej duszy udaje się przedostać z nich na nasze powszednie ścieżki. Gdy się tak dzieje, człowiek znający prawdę musi uderzyć, nie oglądając się na konsekwencje.”
- H.P. Lovecraft, “Coś na progu”





22 Arodus 4693 AR
Okolice Vauntil, hrabstwo Caliphas
Nieśmiertelne Księstwo Ustalav


Wiecznie skąpane w rzęsistym deszczu i pod osłoną ciężkich, ponurych chmur Ustalav zasługiwało na swoją renomę w tenże sam sposób, co Taldor przez intrygi i dekadencję, a Cheliax przez pakty z mocami nieczystymi. Malować jednak wszystkie państwa, miasta i podmioty polityczne Golarionu grubym, jednolitym pędzlem - szufladkować je w wygodne, zero-jedynkowe kategorie - było nie tyle pomyłką, co nader wielkim uproszczeniem. Nawet w Nieśmiertelnym Księstwie, z ciężkim dziedzictwem Szepczącego Tyrana i Lśniącej Krucjaty, istniały jasne punkty. Poetycko mówiąc, burzowo-deszczowe chmury od czasu do czasu przerzedzały się i pozwalały słonecznym promieniom wedrzeć się w szary smutek ustalavskiej egzystencji. Taką okazją, rok w rok, był chociażby Festiwal Ostatniego Tchu.

Vauntil, niewielka osada licząca niespełna tysiąc dusz, puchło wtedy jak na drożdżach. Rozległe, poprzecinane winnicami i polami uprawnymi niziny wokół, wzdłuż Zatoki Avalońskiej i rzeki Raiteso, nabierały naprawdę kosmopolitycznego ducha, kwitnąc kolorowymi namiotami przybyszy ze wszelkich, czasami nader dalekich, zakątków Avistanu. Jubilerzy, perfumiarze i artyści różnorodnego sortu byli zaledwie częścią tegoż wydarzenia, prawdziwą atrakcją była sztuka - jakżeby inaczej - ale ta praktykowana przez mistrzów kulinarnych i winiarzy. Na Festiwalu szło więc nasycić głód wszelaki - ten przyziemny, jak i ten bardziej metaforyczny. A że nawet i tenże jasny punkt nie był do końca krystalicznie czysty i pozbawiony ustalavskiej infamii, cóż... Tak jak nie ma dymu bez ognia, tak nie ma światła bez cieni.

Loriphina Rogglenos, absalomska autochtonka gnomiego pochodzenia, uwielbiała Festiwal Ostatniego Tchu. Święto wpisywało się w jej styl życia, dawało okazję na skosztowanie tylu ciekawych, nowych rzeczy - dla kuchmistrzyni, która z Płowieniem walczyła podróżami i kulinariami właśnie, to wydarzenie było stałym punktem w prywatnym kalendarzu. Zwłaszcza, że z roku na rok zbliżała się coraz bardziej do zwycięstwa nad resztą, podrzędnych w jej mniemaniu kucht, doskonaląc swój autorski przepis na potrawkę kosmopolityczną. Tyle lat zajął jej dobór odpowiednich składników - tyle podróży, tyle ksiąg, tyle korespondencji z mistrzami z odległych krain - a wystarczyło jedynie spojrzeć na południe, za Morze Środkowe, w stronę czarnych jak smoła piramid Mechitaru.

- To mój rok - Loriphina powtarzała sobie.

To musiał być jej rok! Inaczej obecna wędrówka błotnistą ścieżyną, przy świetle gwiazd i księżyca, miała okazać się zwykłą stratą czasu, a tak nie mogło być. Okrągła jak pączek gnomka co prawda dbała w jakimś stopniu o swoją kondycję, ale spacer w stronę opuszczonej krypty, jakich pełno było w okolicy, i tak skracał jej oddech, przywołując na czoło krople potu. Sztuka wymagała jednak poświęceń i, podczas gdy daleko za jej plecami celebracje trwały w najlepsze, Rogglenos parła uparcie przed siebie, na umówione spotkanie z dala od wścibskich oczu, gdzie odebrać miała kluczowy składnik “egzotycznej” proweniencji, mający uczynić z niej tegoroczną zwyciężczynię.

Sama krypta nie robiła na Loriphinie za wielkiego wrażenia, nie licząc tylko dyskomfortu gdy zatęchłe powietrze uderzyło ją w nozdrza. Gnomka bywała już wcześniej w takich miejscach po zmroku, doskonalenie potrawki kosmopolitycznej wymagało składników, na które prawo w wielu krajach patrzyło nieprzychylnie. Nie, żeby Rogglenos frasowały takie błahostki w pościgu za świetnością. Mało kto potrafił docenić prawdziwy, niczym nieograniczony geniusz, jakim została pobłogosławiona.

Chłodne powietrze bijące od popękanych kamieni, obrastających w bluszcz, było nawet przyjemne po intensywnym spacerze i Loriphina zaczęła oddychać już o wiele swobodniej, gdy podreptała w dół schodami. Komnatka w dole, oświetlona postawioną w jednej z pustych wnęk latarnią, była domeną szczurzych czered przemykających w cieniach i pajęczych sieci w kątach, od dawien dawna ogołocona z jakichkolwiek kosztowności, które mogłyby zmotywować kogokolwiek do odwiedzin. Ot, krypta była zaledwie częścią krajobrazu, uciekającą uwadze. Nic dziwnego, że Andrei - lokalny paser i partner biznesowy Loriphiny - tak lubił to miejsce.

Wymiana nigdy nie trwała długo. Ani półelf, ani gnomka nie silili się na uprzejmości, zbyt długo już ze sobą współpracowali, by bawić się w teatr kordialności. Mieszek ze złotem zabrzęczał w ciszy, przechodząc z rąk do rąk, wymieniony na dębową skrzyn...

Cień wyrósł znikąd, błysnęła stal. Cięcie było szybkie, przemyślane, precyzyjne, chirurgicznie otworzyło pulsującą tętnicę szyjną, uwolniło krwawy wodospad. Gorąca posoka trysnęła przy akompaniamencie upiornego krzyku, a Andrei w ostatnim geście desperacji, zataczając się w tył, próbował zacisnąć słabnące palce na ranie.

Loriphina w panicznym odruchu rzuciła się ku schodom, ale nogi odmówiły posłuszeństwa i zaplątały się o siebie. Gnomka rąbnęła jak długa o posadzkę, w ostatniej chwili amortyzując upadek wyciągniętymi przed siebie dłońmi i dopiero wtedy, gdy ból eksplodował pulsująco, uświadomiła sobie że upiorny krzyk, który odbił się od ścian gdy trysnęła krew, wyrwał się z jej własnego gardła. Sapiąc ciężko, wierzgnęła nogami i zarzuciła rękoma, chcąc oddalić się jak najdalej od rzężącego Andreia, ale cień zastąpił jej drogę.

- N-n-nie, błag... błagam - chlipnęła, kuląc się w miejscu.

- Obawiam się, pani Rogglenos, że to nie będzie jednak pani rok.

Głos, choć ubrany w pozór uprzejmości, był chłodniejszy niż kamień pod palcami. Loriphina podniosła się w miejscu, drżąc na klęczkach i powoli uniosła wzrok. Oddech mimowolnie stanął jej w piersi, a trzewia ścisnęły się strachem. ”Ożywiona rzeźba, przemknęło jej przez roztrzęsione myśli. Sylwetka okuta w ciemną skórznię trwała niczym posąg wyciosany z marmuru przez najlepszego mistrza fachu, bladością cery - nijak ocieploną światłem latarni - odstając od półmroku i cieni. Nawet te złote oczy, koloru tak przyjemnych rzeczy jak monety czy miód, jakimś cudem osiadały na gnomce chłodem. Loriphina zadrżała w miejscu, gotowa błagać na klęczkach o życie, przebaczenie, cokolwiek byle wyjść z krypty, ale słowa ugrzęzły jej w gardle. Upiór nadal nie poruszył się choćby o cal.

- Andrei swoimi czynami nie zasłużył na ostatnie słowo lub prośbę - zjawa przemówiła ponownie, oczy drgnęły i zjechały ku górze, nad głowę gnomki. - Grabienie grobów łamie nie tylko prawa książęce, ale i boże.

Loriphina popełniła błąd, obracając głowę i podążając za złotym spojrzeniem. Andrei przestał już rzęzić i leżał tylko w kałuży szkarłatnej krwi. Żołądek zaprotestował na ten widok.

- Pańskie grzechy, pani Ragglenos, są równie haniebne - głos przemówił już z bliska, ale nikt nie miał prawa poruszać się tak bezszelestnie. Kuchmistrzyni zamknęła oczy, zaciskając pięści. - Ale chciałem panią zapewnić, że zarówno pańskie ciało, jak i ciało Andreia, zostaną oddane płomieniom wedle tradycji. Proszę się nie bać. Nie będzie bolało.

Miał rację. Nie bolało.

Sztych w serce zgasił geniusz Loriphiny Ragglenos.




15 Lamashan 4693 AR
Carrion Hill, hrabstwo Versex
Nieśmiertelne Księstwo Ustalav


Jesienny całun ciężkich chmur opadł już zupełnie na Ustalav, przynosząc ze sobą zwyczajowe dla tej pory roku ulewy i zimne powietrze, które skutecznie i definitywnie przegoniło resztki letniej aury. Ponura szarość wdarła się w życie, rozgościła już na dobre i objęła we władanie krótkie dni i długie noce, rządząc niepodzielnie tą kwartą golariońskiego kalendarza, wciśniętą między dwa ekstrema - ciepło lata i mróz zimy. Szkielety drzew smętnie bujały się w chłodnym wietrze, pola umierały pod twardniejącą ziemią, ubite trakty zamieniały się w błotniste breje, nawet codzienne życie traciło na i tak skromnej dynamice oraz werwie. To jesienią właśnie Ustalav stawało się takim, jakim wyobrażali je sobie cudzoziemcy. Krainą wiecznie skąpaną w deszczu, ponurą, nieprzyjemną, niebezpieczną.

Podróż po prowincjach Nieśmiertelnego Księstwa nigdy nie należała do najprzyjemniejszych czy najbezpieczniejszych zajęć. Spadek po Szepczącym Tyranie tylko pogarszał sprawę, topiąc krainę w ciemnych energiach podrywających zmarłych do nieżycia, inspirując coraz to nowsze pokolenia mniej lub bardziej uzdolnionych nekromantów czy wreszcie zmuszając szeroko pojęte służby porządkowe do priorytetyzowania strategicznych obszarów, tym samym pozwalając monstrualnej faunie na wyrąbanie sobie własnych skrawków ziemi. Wiekową tradycją wśród przedsiębiorczych kupców było tedy najmowanie zbrojnych eskort, które dbać miały o bezpieczeństwo przewożonych towarów i ich właścicieli. Nikt o zdrowych zmysłach nie podróżowałby sam jeden.

Być może dlatego Julian Octavian Zamfir najął się do świty Cockaby’ego Fatrabbita. Młody mężczyzna bowiem, na pierwszy rzut oka przynajmniej, nie sprawiał wrażenia doświadczonego rębajły. Szlachetne rysy twarzy, eleganckie odzienie wyszywane srebrną nicią, pieczołowicie ułożone włosy, starannie przypiłowane paznokcie. Zdobiony rapier przy pasie, sygnet z herbowym krukiem na palcu. Ozięble uprzejmy ton, elokwentna mowa, słowa cyzelowane z akcentem wyższych sfer. Wszystko składało się na obraz panicza z dobrego domu, który do szlaku pasował jak pięść do nosa.

Życie potrafiło jednak zaskakiwać. Gdy przyszło już do wyjazdu z Caliphasu, Zamfir stawił się na miejsce już nie w eleganckim odzieniu, a najzwyklejszej skórzni i prostym płaszczu podróżnym, własny bagaż - skromny, bo skromny, lubił podróżować lekko - dźwigając samodzielnie. Trudy podróży, jakie by nie były, znosił bez choćby słowa narzekań czy skarg, nie grymasząc na nic. Nawet gdy przyszło do zbrojnych potyczek z nieumarłymi okazało się, że ruchy Juliana były równie wyważone, płynne i przemyślane co jego mowa, a zdobiony rapier nosił nie od parady; oręż zdawał się mu być niczym naturalne przedłużenie ręki.

Wspólne podróże miały w zwyczaju zbliżać do siebie ludzi, ale młody Zamfir zdawał się być na to zjawisko niezwykle odporny. Oziębła uprzejmość nie ustępowała choćby na jotę, marmurowa maska pozostawała niewzruszona bez względu na okoliczności. Julian sam zazwyczaj nie inicjował rozmów z towarzyszami podróży, pozostając raczej na uboczu niczym duch, acz zagadany wcale nie przejawiał niechęci do konwersacji.

- Siostra Marvella rzecze prawidłowo. Nie ma w Ustalavie miejsca na plugawe praktyki czarnoksiężników - zawyrokował któregoś wieczora, gdy temat przy ognisku zszedł na nekromancję.

- To ambitny cel, lady Stonebloom, acz jestem zmuszony grzecznie odmówić. Szara Pani usnuła dla mnie inną ścieżkę - odparł Karoline, gdy ta wyjawiła swoje (godne podejrzliwości jak na zamfirowy gust) ambitne plany założenia własnej Gildii.

- Bardzo roztropnie, panno Rădacan. “Kto zna wroga i zna siebie, nie będzie zagrożony choćby i w stu starciach” - odwołał się do traktatu z odległego Tian Xia, gdy zauważył jak czarodziejka gorliwie notuje cechy nieumarłych po jednym ze starć.




Carrion Hill nie odstawało za bardzo od innych osad ludzkich, jakimi upstrzone były ustalavskie prowincje. Typowy dla Nieśmiertelnego Księstwa styl architektury, obronny wał otaczający zabudowania, nawet strażniczy kwintet przy bramie rysował się tak nijako po znojach podróży, że ciężko byłoby ich rozpoznać na następny dzień. Wąska uliczka, na której zatrzymali się po uiszczeniu opłaty za wjazd do miasta, gdyby nie urwanie chmury topiące świat w strugach deszczu, byłaby podejrzana, a tak była po prostu kolejnym elementem ustalavskiej zwyczajności. Julian odgarnął klejące się do czoła srebrne kosmyki i uśmiechnął w duchu na słowa Nicolety. Kolejna typowa dla siedlisk cywilizacji cecha - smród. W przypadku Zamfira, który w każdej chwili mógł wstrzymać oddech na ile tylko chciał, fakt niewart jego uwagi.

”Zjadłbym chleba z czosnkiem,” przemknęło mu przez myśl, gdy zauważył ząbki zawieszone u framug pobliskich drzwi. Ech, zabobony, tak trudne do wykorzenienia.

Umówioną zapłatę od Fatrabbita przyjął, skinąwszy mu głową i z ukłuciem zaskoczenia witając myśl, że chyba będzie mu brakować tego wylewnego optymizmu i energii, jaką epatował halfling. Rzadkość nad rzadkościami w tej ponurej krainie.

- Sądzę, panno Rădacan, że na naszego pracodawcę nie spadnie żadne nieszczęście, to zaledwie trzy ulice - Julian uśmiechnął się, jak zwykle, zdawkowo. Złote spojrzenie osiadło następnie na Cockabym. - Być może “do zobaczenia”, panie Fatrabbit. Wszak “niezbadane są wyroki Pani i nie do wyśledzenia Jej drogi”. Niechaj Pharasma ma pana w opiece.




Uroczo nazwany przybytek “Pod Wisielcem” był najprzyjemniejszym przystankiem jaki mieli sobie urządzić od ładnych paru dni i Julian, choć nawykły przez lata do noclegów pod gołym niebem, witał okazję z radością w sercu. Ciepło, cztery ściany, łóżko, dach nad głową - nawet gdyby karczma miała okazać się mordownią, i tak jawiłaby mu się niczym książęcy pałac, a przynajmniej szlachecki dworek, po długiej podróży na szlaku. Rozmowę z gospodarzem przybytku pozostawił Karoline, kierując się w stronę wesoło trzaskającego kominka, wkładając w kroki cały ciężar swojego ciała. Ciemne odzienie podróżne, blada cera i srebrne włosy kumulowały się w tak upiorny monochromatyzm, że nie widział potrzeby jeszcze doń dodawać bezszelestnym ruchem. Zwłaszcza w obcych stronach.

Krzesło zaszurało po deskach podłogi gdy młodzieniec przyciągnął je ku sobie i zawiesił na oparciu przemoczony płaszcz. Torbę z bagażem wcisnął pod siedzisko i potoczył ramionami, w marnej próbie zmniejszenia dyskomfortu ubrania klejącego się do skóry, a następnie wyciągnął dłonie ku płomieniom, by ogrzać zmarznięte palce. W drodze niezwykłego wyjątku postanowił pozwolić sobie na odpoczynek, zamiast - jak zwykle by zrobił - udać się na zwiad i zasięgnąć języka wśród miejscowych grabarzy czy koronerów.

Wsłuchując się w rozmowę towarzyszek z gospodarzem za plecami, obserwował dwie krople ścigające się po okiennicy ze skupieniem godnym lepszych spraw.
 

Ostatnio edytowane przez Aro : 23-05-2023 o 03:31.
Aro jest offline