Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 05-11-2022, 20:39   #61
malahaj
 
malahaj's Avatar
 
Reputacja: 1 malahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputację
Mi Na Wen

Mi siedziała przy barze w lokalu o wdzięcznej nazwie „La Chica Loca” i starała się zabić podły humor kolejną porcją tequili. Szło jej średnio, bo ostatnio wszystko a przede wszystkim wszyscy ją wkurwiali. Buck, Enrico, Jumper, nawet ten mały gnojek Frank. Cała ta zatęchła mieścina i jej mieszkańcy. Rzecz jasna była w pełni świadoma źródła swojego nastroju. Kiedy ostatni raz kogoś zabiła, ba kiedy ostatni raz do kogoś strzelała, to była jeszcze inna pora roku. I inna strefa czasowa. I inny kontynent. Japonka lubiła myśleć o sobie, jako o wyrachowanej profesjonalistce i chyba faktycznie taka była, ale musiała przyznać sam przed sobą, że cała ta misja już ją męczyła. Zajmowali się śledzeniem niewiernych żon, tresowaniem jakiś lokalnych bandziorów z pod budki z piwem albo straszeniem jakieś żałosnych podróbek brunatnych koszul. Do tego wystarczyło kilku dresów z pałkami. Oczywiście rozumiała, że to wszyto wstęp, do tego co miało się rozpętać za kilak miesięcy, ale mimo to…

Od ponurych rozmyślań oderwała ja ręka wynurzająca się z pod blatu. Ktoś wyraźni próbował wstać, ciężko i z wysiłkiem opierając się kontuar. Nieco powyżej męskiej, włochatej dłoni zapięty był zegarek. Tanie podróbka Rolexa z pęknięta szybką. Właściciel dłoni miał wyraźne problemy z podniesieniem się z podłogi, ręka trzęsła mu się jak osika a dłoń ślizgała po blacie. Przez to wszystko japonka nie mogła dobrze dojrzeć godziny, którą wskazywał zegarek. Zirytowana chwyciła mężczyzne za nadgarstek i wykręciła go po nieturlanym katem, wywołując zduszony okrzyk bólu z jego ust. Godzinę sobie jednak sprawdziła i skrzywiła się lekko. Trzeba było iść, zbliżał się jej koleś. Puściał ręka nieszczęsnego fan Rolexów równie gwałtownie, jak ją złapała, w efekcie czego ten nagle stracił równowagę, poślizgną się i wyrżną twarzą w blat, po czym filmowo ześlizgną się z powrotem na podłogę. Bogatszy o kilka przyszłych blizn. Za to uboższy o uboższy o kila zębów.

MI zamaszystym gestem wypiła cały kieliszek i z hukiem postawiła go barze. Lodowatym wzrokiem zmierzyła stojącego przed nią barmana.


Zrozumiał ją bez słów. Nie odrywając od niej wzroku zaczął nalewać kolejnego drinka. Przez chwile w całym barze słychać było tylko stukot szyjki butelki rytmiczne uderzającej o blat kieliszka. Mi miała wrażeniem ze szczęki grubasa uderzały o siebie w tym samym rytmie. Choć trzeba przyznać, że nie wylało się za dużo. I nawet nie chwilę nie spojrzał jej na cycki, zasłonięte teraz tylko górą od kostiumu kąpielowego. Tym razem orientalna piękność wysączył swojego drinka powoli, bez pośpiechu nie odrywając wzroku od oczu spoconego mężczyzny przez sobą…

Wytrzymał. Profesjonalista. MI potrafiła to docenić. Zostawiła na blacie Alexa Hamiltona nie interesując się resztą i ruszyła do wyjścia kołysząc biodrami. „La Chica Loca” stała praktycznie na plaży, tuż nad samym morzem, więc Mi weszła tu prosto po wyjściu z wody. Teraz zatrzymała się na chwilę przed wyjściem, zdejmując z wieszak malowniczą chustę i przewiązując ja sobie na biodrach. Omiotła spojrzeniem wnętrze baru. Dwa zmasakrowane stoły, parę połamanych krzeseł , mnóstwo rozbitych butelek i innego szkła a to wszystko jako tło dla kilku malowniczo porozrzucanych tu i tam męskich ciał. Niektórzy zaczynali nawet odzyskiwać przytomność, innym miało to zająć jeszcze jakiś czas. Pozostali gości lokalu stłoczyli się przy ścianach z zaangażowaniem udając, że nie absolutnie nic się tu nie stało i nie ma się czemu przyglądać i w ogóle wokoło jest tyle ciekawszych rzeczy do oglądania, z wnętrzem ich niedopitych kieliszków na czele. Jej czarny kostium kąpielowy nie pozostawiał wiele miejsca dla wyobraźni więc teraz z zaciekawianiem przejeżdżała wzorkiem po jeszcze tych męskich gościach barku, którzy jeszcze nie krwawili, wszystkie ich kości były całe i mieli względny komplet uzębienia.

Nic. Żadnego gwizdania, zero komentarza, nawet pół oblepiającego spojrzenia czy choćby niewielkiego obleśnego gestu. Zero. Nul. ~~ Pizdy! ~~ pomyślał z niesmakiem i wyszła. Pierwsze, mocno przepełnione bólem zdanie, rozbrzmiało w „Szalonej dziewczynie” się po dobrej chwili od zamknięcia się tdrzwi za nią drzwi…
- Je tylko chciałem postawiać jej drinka… -


*****



Na miejsce dotarła w ciągu niecałej pół godziny. Nie chciało je się przebierać, zresztą czemu miał y to robić? Buck zaplanował kolejną ze swoich odpraw. Ostatnio obudził się nim instynkt dowódcy i ciągle o czymś gadał. Teraz wynająć ten stary magazyn, całkiem niedaleko miejsca ich przyszłej akcji. No przynajmniej jego z tych miejsc, bo to miła być naprawdę złożona i wieloetapowa robota. Swobodnie mieściły się tu ich dwa nowe auta i nadal było miejsca na przynajmniej drugie tyle. Przenieśli tu też już zakupiony sprzęt, do którego miał dołączyć każdy inny który udało by im się jeszcze zdobyć, przed jego przetransportowaniem na Margaritę. Miało to sens. Pokój hotelowy nie był miejsce na trzymanie takiego arsenału. Niestety teraz musieli tu parami dyżurować, bo Buck nie chciał, żeby ktoś im ten sprzęt albo auta podwędził. Jakby było tego wszystkiego mało, to łysy Amerykanin wytrzasną skądś stertę składanych krzeseł i starą tablice na trójnogu, która teraz służyła im do tworzenia i rozrysowywania „planów operacyjnych”. Teraz znowu wszyscy siedzieli w rządkach na tych krzesłach a Kazinski z wielkim wskaźnikiem w dłoni po raz kolejny tłumaczył szczegóły nadchodzącej akcji.
Mi rzecz jasna rozumiała koniczność planowania i omówienia przygotowanych akcji i nawet słuchał Bucka z należytą uwagą, ale dziś wszystko ją irytowało. I nie, to nie były „te” dni. Po prostu dawno nikogo nie zabiła. Lub nie wypie…. O! Czyżby złowiła utkwione w niej męskie spojrzenie? Tak, zdecydowanie, tak. Siedząca w pierwszym rzędzie japonka niby od niechcenia przeciągnął się na krześle, wyginać plecy do tyłu. Mordowania z tego nie będzie, ale może jakaś przemoc, albo…. Zresztą, po co się ograniczać, jak można mieć dwa w jednym?


Barabasz „Buck” Kazinski

Buck wydobył z siebie najgłębsze pokłady silnej woli i oderwał wzrok od Mi. Nie uszło jego uwadze, że nie wyszytym w jego zespole to się udało. Z zaciekaniem stwierdził, że nie dotyczyło tylko mężczyzna. Na szczęście był w tych sprawach całkowicie tolerancyjny. Mi chyba zresztą też… Jeszcze dwa dni temu wyznaczył siebie japonkę, na przypadając za godzin „dyżur” w ich nowej miejscówce. W sumie to nie mógł sobie teraz przypomnieć, czy to wyszło od niego, czy może było to jej propozycja. Tak, cóż…

No ale najpierw praca potem przyjemności. Buck miał przez ostatni parę dni mnóstwo pracy. Na początek znalazł im tą miejscówkę. Magazyn położony w mało reprezentacyjnej części miasta, ale za to niedaleko zlokalizowanego przez nich niedawno składu broni, co było dla niego kluczowe. Dookoła były inne podobne budynki, jakieś magazyny, składy, warsztaty i wszelkie inksze, często mocno rozpadające się rudery. Co było istotne większość pracy i dzielności ludzkiej ustawała tu w nocy a jednoczenie nikogo nie dziwił ruch samochodowy czy ludzki. Idealnie. No poza tym, że trzeba było go pilnować, bo kłódka na bramie była raczej symboliczna. Choć jak widać mogło to mieć swoje dobre strony…

Buck przewiózł tu ich nowo zakupione karabiny, żeby nie trzymać ich w hotelu, tutaj parkowali auta i tutaj spotykali się planując kolejne działania. Można tu było się spokojnie spotkać całą grupą, która była teraz większa, bo Kazinski ściągnął z Margrity większość pozostałych najemników a nawet wypożyczył trzecie auto, to samo, którym wcześniej przywożono ich z lotniska. Przy okazji przywieźli z rancza noktowizory, której bardzo się przydadzą w nadchodzącej akcji. Od lokalnego święta i parady wojskowej miotnęło dobre parę dni a termin realizacji akcji wyznaczył na noc z soboty na niedziele, kiedy budynek lokalnej partii był pusty. To dawało ponad tydzień na przygotowania i choć czas leciał szybko Buck dobrze go wykorzystał. Przeprowadzono zwiad zarówno budynku partyjnego, jak i składu z bronią, wyznaczone też miejscówkę pomocniczego celu, który miał pełnić role odwracacza uwagi. Zdobyli potrzebne mi do akcji materiały. Oprócz niego, kilkoro innych członków oddziału miał jakąś wiedze o materiałach wybuchowych i innych pomocnych rzeczach, więc wspólnie udało im się stworzyć koncepcje całej akcji, wykorzystująca powszechnie dostępne rzeczy. Wszystko gromadzili tutaj, dlatego tym bardziej musiało być pilnowane. Byli przy tym ostrożni, nie kupując zbyt dużych ilości w jednym miejscu.

Przez kilka dni ostrożnie obserwowali czterech członków pozycyjnej partii, których wskaz im Ami. Na podstawie tego ustalili gdzie i kiedy najlżej ich przejąć. Buck postanowił, że nie będą wykorzystywać do akcji nabytych przez nich samochodów, żeby nie zostały zapamiętane przez jakiegoś przypadkowego świadka. Zamiast tego zlecił wypożyczenie w piątek czterech nie rzucających się w oczy, ale mających spore bagażniki samochodów. Każdy w innej firmie z poza Barcelony. Mieli je oddać w niedziele. Po samej akcji w Barcelonie miał zostać tylko pierwotna grupa, która tu z nim przyjechała. Pozostali mieli zabrać się pożyczonym z rancza autem i jednym z ich nowych samochodów na Margarite, zabierając całe pozyskane przez nich uzbrojenie, wykorzystując do tego kontakt Amiego.

Buck rzucił jeszcze jedno spojrzenie na rozłożoną na krześle Mi, westchnął w duchu, po czym mocniej ujął wskaźniki przeszedł do omawianie całej akcji.

- Dobra, to jeszcze raz, tak to wszystko będzie wyglądać. Zaczynały w sobotę w nocy…


*****


Sobotni wieczór był ciepły, ale niezbyt jasny. Chmury zasłaniały księżyc i jedynym źródłem światła były uliczne latarnie, które na dodatek nie wszędzie działały jak należy. Było około dwudziestej drugiej kiedy Jorge Dominguez Vargas, jeden z promiennych działaczy w lokalnych strukturach Partii Pracujących Wenezueli wracał do domu. Był już po jednym czy dwóch drinkach, więc nie wszystko z jego otocznie docierało do niego jasno, wyraźnie i od razu. Nie uważał z resztą, żeby miał powodu do niepokoju. Nie zorientował się, kiedy w jednym z ciemniejszych miejsc ulicy doskoczyło do niego dwie zamaskowane postacie i ze sprawnością zdradzająca profesjonalistów pozbawili go przytomności. Bezwładną postać błyskawicznie wsadzono do samochodu, który pojawiał się jak na zwołanie, już w środku kneblując mu usta i wkładając worek na głowę. Dopiero wtedy zdjęli maski. Siedzący za kierownicą mężczyzna wziął do ręki krótkofalówkę.

- Batista w drodze. - padał krótki komunikat, na co dostał równie krótka odpowiedz - Przyjąłem. -

Batista Castro Pinochet i Che Guevara. Takie pseudonimy dostali poszczególnie partyjniacy, którzy byli celem operacji. Buck zawsze uważał, ze ma talent do wymyślanie kryptonimów. Wśród pozostałych w tej kwestii zdania były podzielone, ale sprzeczać się nie było sensu. W ciągu kilku minut w eter poszły kolejne trzy komunikaty dotyczące pozostałych celów. Każdy miał przydzielony samochód, wraz z kierowca i dwójkę operatorów do zgarnięcia celów. Buck do każdej ekipy wybrał kogoś zaprawionego w walce wręcz. JoJo, DD, Newman mieli zdjąć Castro. Storm, Blanco i Cossac dostali Pinocheta. Mi, Kay i Frog mieli zając się Che a Batista przypadał jemu, Legioniście i Jumperowi.

Auta przemierzały noce ulice po z góry ustalonych trasach i dotarły do magazynu w niewielkich odstępach czasu. Na miejscu czekał na nich otwarta brama, która zamykała się zaraz po ich wjeździe do środka.

- Czas się zgadza. Wyjmujcie ich. -

Na środku pomieszczenia stały cztery krzesła, na których szybko posadzono nieszczęsnych polityków. Wszyscy już odzyskali przytomność i nawet próbowali coś mówić przez knebel. Za pomocą srebrnej szerokiej taśmy przyklejono im ręce do poręczy krzeseł. Dzięki temu nie mogli się ruszać, ale nie powinno to zostawić jakiś większych śladów. Każdemu bez ceregieli przytrzymano głowę, podniesiono zakrywający oczy worek odkrywając usta i zdjęto knebel. Zanim jednak zdołali coś z siebie wydusić usta zatkano im butelką mocnego alkoholu. Nie było to na pewno przyjemne sączeni drinków z palemką, ale liczył się efekt. Szybko wszyscy byli pijani w sztok. Dla lepszego efektu polano ich jeszcze obficie zawartością butelki. Alkohol miał wyparować w ciągu maksymalnie godziny, wiec nie było ryzyka, że się zapalą, ale zapach pozostanie. Sara i Lyra sprawnie zaaplikowały każdemu po zastrzyku z wcześniej dostarczonego przez Tweety towaru. Nie się nie dziwił, ze akurat ona okazała się w tej dziedzinie ekspertem, ale dawka była tak dobrana, aby było pewność, ze poza odlotem nic wielkiego się całej czwórce nie stanie. Ba, nawet zasady higieny były na poziomie. Każdy miał swoją jednorazową strzykawkę i igłę. Wszystko upchano im po kieszeniach, podobnie jak kilka innych, upozorowanych na zużyte. Twarze i dłonie tez odpowiednio przypudrowano im białym proszkiem. Byli prawie gotowi.
Półprzytomnych rozwiązano, pozbawiono całości odzienia i ubrano w bardziej odpowiednie stroje, pozyskane w co bardziej „wyrafinowanych” seks shopach. Już na miejscu, dla lepszego efektu mieli przyczepić im do pleców jak peleryny Wenezuelskie flagi narodowe. Akurat zostało sporo po ostatnim święcie i będą się świetnie prezentować w gazecie.

- W porządku. Ruszamy. -

Wszystkie auta, z pechowymi pasażerami w bagażników wyjechały sprawnie z magazynu i ruszyły w drogę do centrum. Pojechali rożnymi drogami, ale trasy mieli przećwiczone, więc każdy wiedział co robić. Osobnym samochodem na misce dotarli Buck, Eurico, Newman i Tweety. Dziewczyna była odpowiedzialna za wejście do budynku, co nie było specjalnie trudne a pozostała czwórka za przygotowanie pożaru. Mieli ze sobą wcześniej sporządzone chemikalia, benzynę, narzędzi i wszystko co potrzebne. Weszli do budynku tylnym wejściem, uprzednio sprawdzając teren w poszukiwaniu zbędnych świadków. Tweety przygotowała jedno z wcześniej wytypowanych na planie pomieszczeń na parterze na przyjęcie czwórki imprezowiczów. Kto jak kto, ale ona wiedziała jak wygląda lokal po grubej imprezie. Alkoholu, prochów i odpowiedniego nie mogła zabraknąć. To wszystko i tak co prawda miło pójść z dymem, ale zanim to się stanie, trzeba było jeszcze strzelić kilka pamiątkowych fotek.

W tym samym czasie Buck i reszta rozproszyli się po pozostałych pomieszczeniach i piwnicy. Biura na piętrze i parterze zostały potraktowane standardowo spora dawką benzyny, za to w piwnicy było podłączenie gazu, którym należało zająć się bardziej subtelnie. Na szczęście w ich ekipie było od tego co najmniej kilku specjalistów.

- Gotowe. Wchodzicie. -

Krótkie, wcześniej ustalone wywołanie było symbolem dla pozostających na zewnątrz najemników, że czas wprowadzić gospodarzy budynku. Tu już nie silono się na ukrywanie. Weszli po prostu główmy wejściem, prowadząc ich po ramiona, dla niepoznaki przykrytych marynarkami i płaszczami. W końcu byli u siebie. Wybrane biuro było tuż przy głównym wejściu. Bez ceregieli zapalili światło rozstawili imprezowiczów w kilku fantazyjnych pozycjach i sprawnie zrobili im kilak pikantnych fotek. Wszystko było wcześniej wielokrotnie omówione, każdy znał swoja role i zadnie, dlatego całość szła szybko i sprawnie. Czas był kluczowy.

Była dokładnie pierwsza trzydzieści sześć, kiedy usłyszeli syreny straży pożarnej. Buck spojrzał na zegarek i pokiwał głową z uznaniem. Dokładnie sześć minut wcześniej, w innej części miasta, ale wciąż pozostającej w strefie działania pobliskiej jednostki straży wybuchł pożar w magazynie. Składowano tam stare opony, jakieś zwietrzałe chemikalia i mnóstwo innego śmiecia. Całość, łącznie ze zdewastowanym budynkiem była tak bezwartościowa, że nawet nikt tego nie pilnował. Sam budynek względem jednostki Straży Pożarnej z której właśnie z rykiem syren wyjechał zastęp gaśniczy był dokładnie w przeciwnym kierunku, niż siedziba Partii Pracujących Wenezueli. Co interesujące, strażacy zostali prawie natychmiast powiadomieni o wybuchu ognia. Kiedy samochód gaśniczy przekraczał bramę remizy, Storm, będący autorem całego zamieszania był już w drodze do całkiem innego magazynu…

- Grill gotowy.

Kolejny krótki komunikat wybrzmiał w krótkofalówkach jak tylko przestali słyszeć syreny. Dal postronnego obserwatora przez parę następnych minut nic się nie działo. Potem z okna na parterze, tuż koiło głównego wejściu a do budynku zaczął wydobywać się dym. Wkrótce można było dostrzec płomienie również na górnych piętrach. Póki co raczej słabe i nie rozprzestrzeniające się zbyt szybko, ale wyraźne. Tyle tylko, że w okolicy nie było żadnego postronnego obserwatora. Najwyraźniej okoliczni mieszkańcy przyzwyczajeni do sąsiedztwa remizy strażackiej nie zwracali już uwagi na syreny i spali w najlepsze.
Mimo to trzy minuty później na końcu ulicy rozległ się dzwonek telefonu na biurku mającego nocny młodszego sierżanta Domingueza. Rozhisteryzowana kobieta na pół wykrzyczał, na pól wypłakał, że budynek Partii Pracujących Wenezueli się pali a w środku chyba są ludzie, że trzeba ich ratować i jeszcze kilka niezrozumiałych przez histerie kobiety rzeczy. Chociaż Dominguez został brutalnie przebudzony z drzemki zrobił to co do niego należało i natychmiast wszczął alarm. Zrobił to tym bardziej energicznie, że jego wuj był jednym z działaczy tej partii i przez głowę przemknęło mu, że mógłby być jednym z ludzi o których wspomniała kobieta. Na ten moment zawiadomieni strażacy dysponowali już tylko jednym wozem gaśniczym, w dodatku tym w gorszym stanie, bo główna jednostka właśnie polowała woda jakąś ruderę w zupełnie innym miejscu. Dominguez jednak postawił na nogi cały posterunek i wkrótce w drodze do partyjnego budynku były przynajmniej trzy radiowozy. Powiadomiono też lokalny szpital i inne posterunki, ale zwłaszcza Ci drudzy mieli tu kawałek drogi…

Młodszy sierżant wenezuelskiej policji nie był jednak jednym mieszkańcem Barcelony, którego obudzono w środku nocy telefonem. Innym był niejaki Darvinson Rojas, dziennikarz śledczy, jak sam lubił się nazywać. Tajemniczy głos w telefonie poinformował go że jeśli chce jako jedyny dziennikarz w Barcelonie mieć materiał z czegoś naprawdę wstrząsającego, to powinien natychmiast udać się z aparatem do siedziby Partii Pracujących Wenezueli. Normalnie zjechał by takiego dzwoniącego do kilku pokoleń wstecz i poszedł dalej spać, ale jego uwagę zwrócił rozlegające się gdzieś z tamtego kierunku syreny i to ciężkie do nazwania „coś”, co dziennikarze śledczy nazywali instynktem. A przynajmniej on tak sobie to tłumaczył. Westchnął ciężko spoglądając na śpiącą obok nagą prostytutkę, ubrał się, pociągnął solidny łyk z butelki podłej whisky na przebudzenie i zszedł na dół do samochodu.

Na miejscu zdarzania pierwszy nie mógł być nikt inny, niż młodszy sierżant Dominguez. Kiedy z piskiem opon zahamował przed budynkiem, górne piętro całe już płonęło. Na dole też coś się dymiło, ale wyglądało na to, że da się jeszcze wejść do budynku. O młodszym sierżancie można było powiedzieć dużo rzeczy - np. że był pijakiem, hazardzistą, bił żonę i traciła pensje na hazard i dziwki - ale na pewno nie to, ze brakowało mu odwagi. Od razu ruszył do głównego wejścia, które na szczęście było otwarte. Inni przybyli na miejsce zaraz po nim policjancie, poszli mu w sukurs najwyraźniej zainspirowanie, pokazem odwagi młodego oficera. Mimo, że płomienie pełzały już po ścianach budynku, jeszcze przed wejściem Dominguez dostrzegł, że w jednym z pomieszczeń pali się zwykłe światło i tam też skierował swoje kroki.

Po wpadnięciu do środka potrzebował dobrych kilka chwil, aby ogarnąć rozumem, to co tam zastał. Płoni tu jeszcze nie było, dlatego widok na pomieszczenie miał doskonały. Choć wolały, aby jednak choć trochę tu zadymiło, choć trochę zasłaniając widok, który miał przed sobą. Obraz wuja, wyraźnie zamroczonego alkoholem i walającymi się wszędzie narkotykami, w skórzanej uprzęży, z czerwoną kulką w ustach, wetkniętym w tyłek końskim ogonem i wenezuelska flagą zwisająca z ramion niczym peleryna super bohatera, miał na długo wyryć się w jego pamięci.

Policjanci, na czele z odważnym, choć już odczuwającym pierwsze skutki traumy poznawczej młodszym sierżantem wzięli się jednak do roboty i poczęli wyprowadzać z budynku pechowych imprezowiczów. Trzeba było przyznać, że każdy z nich nie ustępował w fantazji i choreografii wujowi Domingueza. Nikt nie zwracał uwagi na przybyłego nie wiadomo skąd pismaka lokalnej gazety i jego wciąż pstrykający zdjęcia aparat. Przybyli na miejsce ratownicy zaczęli cucić wyciągniętych z budynku ludzi, strażacy krzyczeli coś o odcięciu gazu do budynku, przy okazji przeklinać uszkodzony hydrant, do którego ni jak nie dało się przykręcić strażackiego węża a budynek palnął się w najlepsze. W całym tym zamieszaniu w eter poszedł kolejny komunikat.

- Mają wszystkich. Odpalamy. -

Wzmianka o gazie najwyraźniej pojawiał się w nie odpowiedniej chwili, bo nagle jakby z podziemi budynku rozległą się eksplozja. Efektowna, choć nie jakaś wielka. Jednak dla nadwątlonej już pożarem konstrukcji, to był druzgocący cios. Środkowa część budynku, ta tuż nad piwnicą zawaliła się a z dziurawego już dachu w nocne niebo poszedł słup płomieni. Darvinson Rojas miał dużo szczęści bo utrwalił te niezwykła chwilę na ostatnim zdjęciu jakie zostało mu do wykorzystania w aparacie, co tyko miało go później utwierdzić w przekonaniu, że faktycznie ma to coś. Sprawę ułatwiał mu fakt, że już w poniedziałek otrzymał tajemniczą kopertę ze zdjęciami tego, co działo w budynku, tuż przed pożarem. Jego redaktor początkowo nie wszystkie zgodził się opublikować. Dopiero interwencja ratusza zażegnała ten atak na wolność słowa i prasy i na jedno wydanie lokalny dziennik zawstydził swoim materiałem zdjęciowym nawet lokalne porno wydawnictwa. Podobne były nawet pytanie o rozkładówkę…

Póki co jednak w okolicy nikt już nie spał. Pod budynek podjeżdżały kolejne wozy strażackie, polewając go wodą i pianą. Ratownicy próbowali ocucić wyciągniętych z budynku polityków, zęby dowiedzieć się, czy w budynku był ktoś jeszcze, ale Ci tylko bredzili coś od rzeczy. Okoliczni mieszkańcy zebrali się na ulicy i w oknach, aby obserwować widowisko, od którego odgrażał ich coraz większa liczba policjantów sprowadzanych z różnych części miasta. Nikt nie zwracał uwagi, na zmierzające w całkiem inną stronę miasta, niepozorne samochody.

Tymczasem, kiedy akacja ratunkowa trwała w najlepsze i nawet z daleka dało się zobaczyć łunę na pechowym budynkiem Partii Pracujących Wenezueli, który jak miało się wkrótce okazać podpali sami działacze, w czasie zakrapianej alkohole i narkotykami perwersyjnej imprezy, kilka aut zatrzymało się w niewielkim oddaleniu od innego budynku, w innej części miasta. Ten też nie miał szczęścia. Praktycznie w jednej chwili zostały mu odcięte teflony i zasilanie, w tym to od nielicznych latarni ulicznych w okolicy. Na nic by się ono i tak nie zdało, bo pobliskie kamery monitoringu zostały zniszczone praktycznie w tym samym momencie, w którym do budynku wdarło się dziesięcioro zamaskowanych postaci w noktowizorach. Przebywająca na miejscu ochrona, został kompletnie zaskoczona i szybo obezwładniona. Napastnicy dziali wyraźnie zgodnie z góry ustalonym planem. Byli szybcy, pewni siebie, agresywni, ale o dziwo nie brutalni i poza zwianiem, zakneblowaniem i zasłonięciem oczu delikwentów, nie zrobili im większej krzywdy. Zgromadzone na miejscu uzbrojenie i amunicja zostały szybko zapakowane w obszerne torby. Brano wszystko, było tylko jak najszybciej „wyczyścić” magazyn i zniknąć. Co zresztą zaraz się stało. Pechowi strażnicy musieli czekać na ratunek do następnego dnia, kiedy przyszła następna zmiana ich zluzować, ale ich przeżycia były niczym wobec traumy starszego sierżanta Domingueza…


*****


- I tak to właśnie ma wyglądać. Dokładnie tak. Każdy ma znać swoje miejsce, zadanie i czas. Czas jest najważniejszy. każdy ma mieć zegarek. Zaczynamy tutaj o dwudziestej pierwszej od synchronizacji owych zegarków właśnie. Pytania? -

Jako że plan był już tworzony, omawiany i nawet przećwiczony od kilku dni, większych pytań nie było. Buck tym razem był z tego zadowolony.
- W porządku. Zostaje aktualna obstawa naszego przybytku, reszta jest wolna. -

Najemnicy w mniejszych i większych grupkach zaczęli opuszczać magazyn i udawać do swoich zajęć. Misja miała rozpocząć się w sobotę. Musieli być wypoczęci, trzeba było jeszcze dograć ostatnie szczegóły, jak dogadanie z technikiem wywołującym zdjęcia, co do wykorzystania za opłatą jego ciemni. Carabinier powiedział mu, że jest prywatnym detektywem i nie może nikomu pokazać zdjęć które będzie miał do wywołania. Usługa nietypowa, ale za parę zielonych więcej... W końcu może być na miejscu, przypilnować sprzętu, byle by nie właził w trakcie do środka.

Wkrótce w pomieszczania zostali tylko Buck i Mi, która przez cały ten czas nie ruszyła się ze swojego miejsca na krześle. Kazinski zamknął bramę magazynu za ostatnim wychodzącym i wrócił na swoje miejsce, opierając się o biurko. Teraz już przyglądał się jej bez skrępowania. Mi przez chwilę również badawczo mu się przyglądał, po czym wstała, sięgnęła za plecy i pociągnęła za sznurek na wiązaniu stanika.

- No najwyższy czas. -


Jakiś czas później


- Powinniśmy byli to zrobić zaraz jak się poznaliśmy.
- Jak się poznaliśmy próbował mnie zabić.
- Owszem i to była najlepsza z możliwych gra wstępna.
- Tak, cóż… Tylko czy te wszystkie… rzeczy, były naprawdę konieczne?
- Przed akcją należy sprawdzić sprawność sprzętu, nie uważasz?
- No niby tak, ale teraz chyba potrzebuj się opatrzyć!
- Nie marudź. Mamy jeszcze kilka godzin, więc jak chcesz to teraz możemy się zamienić…
 
malahaj jest offline