- Stóóój, co robisz?! - Odezwał się jeden z kowboi, chowający za jakąś skałką, zaskoczony poczynaniami Oppeheimera.
- No… właśnie! Nie wolno… jesteście bandziorami! - Dodał drugi.
A Arthur podchodził, targając ze sobą, i w sumie po części na sobie, jednego z ich towarzyszy, który zalewał się krwią z torsu, i ledwie już żył, coraz gorzej włócząc nogami.
- Mordercy, i tyle! - Warknął ten pierwszy.
- Zostaw bandyto Emmeta w spokoju…
Obaj nieco wychylili się ze swoich kryjówek, celując w Oppenheimera z rewolwerów. A ten dalej podchodził, krok za krokiem, z ciężko rannym kowbojem.
- Wiesz co, bandziorze? My cię mamy na muszce, i już nie odejdziesz!
- Właśnie… tak. Teraz albo cię zabijemy, albo aresztujemy… i… zawiśniesz! - Dodał drugi, chociaż nieco niepewnym tonem.
Arthur chyba wpadł we własne sidła. Nie cofnie się już do swoich… a może nie chciał się już cofać? Może podjął decyzję? Ale tak zginąć, z ręki jakiegoś miastowego kretyna…
Strzał.
Tryskająca krew.
Upadające ciało.
I drugi raz, niemal zaraz po pierwszym, i to samo. Krew, przewracający się mężczyzna, i dziura w torsie.
Obaj kowboje, z którymi Arthur przeprowadzał "negocjacje", zostali zastrzeleni. W tyle, za plecami szubienicznika, stała Melody z dymiącą lufą Winchestera, a kilkanaście metrów obok niej, James, z taką samą, również dymiącą bronią w łapach.
A nieszczęśnik, którego wlókł ze sobą Oppenheimer, dziwnie zabulgotał, po czym już kompletnie zwiotczał, i runął w piach. Również był martwy.
- Wesa nie żyje - Powiedziała dziwnie chrapliwym głosikiem Melody, po czym odwróciła się, i ruszyła w stronę namiotu.
~
Pogrzeb obojga towarzyszy był krótki, i skromny. Wykopano mogiły, ułożono w nich ciała owinięte kocami, zasypano… wahano się co do postawienia krzyży. To byłby znak, dla następnych z miasta, że tu ktoś leży, i jeszcze by wpadli na jakiś durny pomysł… może tak, może i nie. No ale gdy ledwie 30 metrów dalej, zmasakrowano aż 10 prawych obywateli Ellis City, ścigających owych bandziorów…
Melody otarła w ciszy łzy, po czym odstąpiła od grobu Elizabeth, unikając spojrzeń trzech towarzyszy. Zaczęła zbierać swoje klamory, i te od "Ognistej", i pakować na oba konie.
***
Więc dalej na zachód, ku granicy stanu Kansas i Colorado, gdzie miał się pojawić ten cholerny pociąg.
Godzina za godziną, kolejnej jazdy konnej, w ponurych nastrojach. Jakoś nikt nie miał ochoty na obiad, przegryzając byle co w trakcie podróży…
Oakley City, Kansas.
10 maj.
Około 18 wieczorem.
Zapadła dziura, która nawet nie zasługiwała na miano miasteczka. Ledwie 10 zakurzonych budynków, jedna główna ulica, i masa roboli z siekierami. A więc drwale… a więc tartak. Pewnie gdzieś w pobliżu, podobnie, jak i jakieś farmy, i inne takie, typowe rzeczy. Dopiero początki jako takiej cywilizacji w tym miejscu.
Ale Saloon był. Oczywiście. I na piętrze miał kilka pokoi, a jak. To wokół takiego przybytku głównie się toczyło życie, w każdej takiej mniejszej, lub większej dziurze. A miejscowi drwale już się w nim powoli zbierali, na wieczorne chlańsko…
Był i
szeryf.
Który podejrzanie przyglądał się trio wjeżdżającemu do miasta z werandy swojego biura. Tylko się przyglądał. Jak na razie.
***
Komentarze jeszcze dzisiaj.