Rzeka Amazonka, Brazylia.
26 czerwiec, 1930 rok.
Czwartek, około 16.
"Pyr, pyr, pyr, pyr…" pracował sobie silnik łajby, a oni płynęli po Amazonce.
Piraci i ich ofiary zostali daleko w tyle. Nikt nic głupiego nie zrobił, i wszystkich miejscowych zignorowano, zostawiając ich ze swoimi sprawami. Z jednej strony, dosyć nieciekawe zagranie, z drugiej, może i tak było lepiej. Gdyby wmieszali się w nie swoje sprawy, jeszcze rzeczni piraci chcieliby dokonać jakiejś zemsty… i to niekoniecznie na nich, a chociażby na kapitan i jej załodze łajby. W końcu towarzysze byli tu tylko "przelotem", a pozostali tu żyli cały czas…
Wkrótce zatrzymano się przy jakiejś większej wiosce, usytuowanej oczywiście przy rzece, a właściwie to i na jej obu brzegach.
Kapitan i bosman rozmawiali przez dłuższą chwilę z jakimiś facetami, otrzymali od nich pieniądze, po czym na łajbę wmaszerowało kilku miejscowych, i zaczęli wyładowywać jakieś towary.
- Zostaniemy tu tak ze dwie godziny - Wyjaśnił towarzystwu bosman, podczas gdy ze statku ubywało worków, skrzynek, i beczek - Możecie zejść na ląd, coś zjeść, kupić prowiant, i takie tam… ale kobiety niech nie chodzą same. Zawsze ma z nimi być facet. I macie być uzbrojeni, różnie to bywa…
- I nie róbcie w spodnie. Nie odpłyniemy bez was, nie jesteśmy tacy. Statek będzie dawał sygnały bucząc, na kwadrans przed odpłynięciem - Dodała kapitan, sama schodząc na ląd, i oddalając się od łajby, by po chwili zniknąć gdzieś między chatami wioski.
Paru towarzyszy uniosło w zdumieniu brwi.
- Wszyscy nas tutaj znają - Wyjaśnił bosman, szczerząc zęby - Wszyscy znają i kapitan, i jej tu nikt nie rusza… kiedyś paru próbowało, i źle skończyło…
~
W wiosce był bar!
W nim zaś, oprócz alkoholu, można było i coś przekąsić. Oczywiście porozumiewając się po portugalsku. Wybór był spory, a wszystko było świeże, w brzuchach zaś burczało… czas więc spróbować miejscowej kuchni!
Zaserwowano im
Pão de Queijo, co można było najprościej nazwać… serowymi bułeczkami, wraz z
Farofa - zasmażana mąka, wymieszana z bekonem, ryżem, i fasolką… warzyw w niej również było sporo.
Smakowało.
Do tego nawet zimne piwko, czy i coś mocniejszego, co przynosiło ulgę w tych upałach. Nie było źle… miejscowi byli mili i uśmiechnięci, i bardzo chętnie brali za zapłatę angielskie funty. A wszystko i tak w sumie było tanie.
~
Po jakiejś godzince przebywania w wiosce, po posiłku, zaczęli się schodzić ku towarzystwu miejscowi, dużo miejscowych. Ale nie byli agresywni, nie byli nachalni, ale trochę upierdliwi, już tak. Dwa tuziny gadających i gadających osób, zachwalający swoje wyroby i towary, chcący je sprzedać… Warzywa, owoce, wisiorki, tytoń, ryż, miejscowe słodycze, nawet kury. Jakieś śmieszne klapki, spódniczki, kapelusze, różne różności.
No i w końcu pojawiły się i
"panienki".
- Heeeeeej słodki! Chcesz fiku-fiku? - Gdakały po portugalsku, do męskiej części wyprawy - 2 funty, 2 funty!
***
Komentarze jeszcze dzisiaj.