[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=g2iNjk3qoGk[/MEDIA]
Robert poczuł się dziwnie i nieswojo wysiadając z pociągu. Wrócił do domu, do miasta, gdzie wszystko się zaczęło i wszystko się skończyło. Dworzec centralny nic nie zmienił się przez te wszystkie lata. Wciąż był siedliskiem meneli, cwaniaczków i zboczeńców, próbujących się wtopić w tłum podróżnych. Budy z tanim żarciem, odgrzewanym w mikrofali wyglądały tak samo smętnie i ponuro jak ostatnim razem. Trudno było zliczyć razy, gdy przyjeżdżał tu w ramach śledztw. Potem gdy zaczął awansować i wyspecjalizował w sprawach politycznych, nie było już potrzeby odwiedzać tego miejsca.
Ale w końcu jednak wrócił. Nie jako prokurator, lecz ścigany.
Dwadzieścia lat temu, w najgorszych koszmarach by nie przypuszczał, że pewnego dnia stanie się jednym z dworcowych karaluchów, na których trzeba uważać, jeśli chce się zachować portfel albo życie. W ustach pojawiła cierpka gorycz.
Wiedząc, że dworzec jest naszpikowany monitoringiem, zgarbił się a głowę trzymał nisko, patrząc w dół, unikając spojrzenia kamer. Zgolił włosy i brodę, ale do tego czasu mógł pojawić się nowy rysopis, a on nie chciał ryzykować. Nie teraz, gdy był na dobrej drodze, by odzyskać chociaż cząstkę dawnego życia.
- Mam telefon złomiarza w kieszeni – zwrócił się do towarzyszy, gdy już się znaleźli na peronie - Wyciągnąłem kartę i baterię by nie mogli go namierzyć. Jeśli ktoś chce skorzystać to teraz i nie dłużej niż przez minutę.
Z kieszeni wydobył wymięte, przepocone banknoty. Przeliczył.
- Do tego… osiemdziesiąt złoty. Powinno wystarczyć na taksówkę, jeśli udamy się pod adres wskazany przez Witolda.