Czmych z ostrożnościom, aby nie spłoszyć swego nowego wierzchowca (a właściwie to wierzch-dzika, nie wierzch-owca), skierował siem do drzwi. Takich to on jednak jeszcze nie widział. Wyglondały na wielkie i solidne. Pchnonć siem nie dały, ani pociongnonć. Wielke koło jakieś do krencenia na ich środku siem znajdowało, ale ni dało rady nim pokrencić. No to może jednak było koło nie-do-krencenia. Może Trartex dałby radem je otworzyć, a może Epigobleusz? Dał wienc za wygranom i cały dumny, na swoim wierzchdziku ruszył wzdłuż drabiny. Skrencił pierw w lewo, ale wkrótce, jak to z tom drabinom było, dojechał do skrzyżowania. Drabina w lewo, drabina prosto, a w prawo drabiny nie było. Na środku skrzyżowania spalone resztki snotlinga leżały. Tam, gdzie drabiny nie było, stał za to Przykurcz i rozmawiał z jakimś dziwnym goblinem.
- Innych nie ma, ten jeden ino jest - duch odpowiedział Przykurczowi. - Może jak ty szybko wbiegniesz, to on siem nie spostrzeże, pajonk siem znaczy? Albo wiem! - ucieszył siem. - Ja wejdem tam do środka i go nastraszem, on siem mnie boi. A ty w zamian mi jeszcze kilka razy kołem zakrencisz, co ty na to, hm?