Puszcza zimową porą
Chociaż do świtu wciąż było daleko, a siarczysty mróz nie ustępował nawet na chwilę, nikt z pozostałych przy życiu ludzi nie zamierzał pozostać ani chwili dłużej w murach płonącego jak żagiew dworku. Zbici w ciasną gromadę nieszczęśnicy ruszyli poprzez głęboki śnieg w stronę Sindelfingen, prowadzeni przez brodatego trapera z Ostermarku oraz siedzącą w końskim siodle pannę von Hochberg.
Młoda czarodziejka tkwiła na grzbiecie strwożonego konia niczym marmurowy posąg, w jednej dłoni dzierżąc lejce, w drugiej zaś przepięknej roboty elficki miecz, który wyciągnęła z zaspy przy rozdartych na połowę zwłokach Loriego. Idealnie ostra klinga płonęła jaskrawą poświatą magicznego światła rozjaśniając mroczny zimowy las i przydając swoim blaskiem otuchy ludziom, którzy z zewsząd wyglądali ataku wilczych bestii.
Na przekór ich obawom puszcza sprawiała wrażenie zupełnie opustoszałej. Rojące się w niej wcześniej wilki zniknęły bez śladu i tylko z rzadka gdzieś daleko na północy ludzkie uszy z rzadka słyszały cichnące echo skowytu drapieżników.
Przeistoczony w rozumną bestię mistrz Voormann najpewniej wciąż toczył w głuszy zawziętą walkę o własne życie.
- Odwagi! - rzuciła dźwięcznym głosem Olivia von Hochberg - Do Sindelfinden już niedaleko. Shallya nad nami czuwa!
Brnąca przez zamarznięty śnieg kawalkada odpowiedziała jej wersami dziękczynnych modlitw i okrzykami ulgi, wytrwale podążając w ślad za wiodącą ludzi ku bezpiecznej sadybie czarodziejką.
KONIEC