W pobliżu Iron Mountain, Missouri.
Zarówno wieczór, jak i noc w domu "Śruby" minęła spokojnie. Kąpiel, figle, ogólny relaks dla wszystkich, bezpieczne schronienie przed kwaśnym deszczem.
A nad rankiem, Lilly zaskoczyła wszystkich kolejną drobnostką, w postaci śniadania. No i cztery akumulatorki, wyciągnięte z "Blaszaków", też były dobrą rzeczą. Ich energia mogła przez rok(!) zasilać laptopa, latarkę, motor, i tak dalej… a dwie to chyba nawet by do auta starczyły.
Do tego bimber własnej roboty, nieco jedzenia na drogę, pół kilo marihuany. Oj tak, Lilly się mocno wkupiła w szeregi grupki, by wyruszyć z nimi w dalszą drogę. Ale jej robot, owy "JJ", miał zostać. Pilnować ich domostwa, do ewentualnego powrotu jej chłopaka, i pilnować resztek dobytku. Może Jack kiedyś tu wróci, może "Śruba" również.
Trzeci dzień podróży
Po śniadaniu, i spakowaniu paru dupereli, ruszono w końcu w dalszą drogę, niemal przez południem. Oj leniuchy, zabawili trochę dłużej niż wypadało.
Z Iron Mountain na 21, z niej na 32. Godzina, dwie, trzy… miasto Salem! To tu kilkaset lat temu palono czarownice? Czy jakoś tak… w końcu na 72, i z niej już na autostradę 44, i teraz już we właściwym kierunku, jak w pysk strzelił, na południowy-zachód.
I znowu Springfield! Cholera jasna… tych dziur o takiej nazwie, to chyba było więcej, niż kraterów po atomówkach w całych PSA! Ale miasteczko puste, zrujnowane, nic w nim ciekawego.
Godzina, za godziną, kilometr za kilometrem, wszyscy w pickupie, łącznie z motorem Liao na pace… i bez żadnego zwiadu przed sobą. A Lilly korciła dwukołowa maszyna, oj korciła.
~
Około godziny 16 przekroczyli kolejną, dawną granicę stanową, i znaleźli się teraz w Wyoming.
A później w mieście Tulsa.
I aż kilka oczu zamrugało. Była społeczność, i było… wojsko. Przez lornetki wyraźnie było widać wiele pojazdów wojskowych, jak jeepy i ciężarówki. Do tego masa namiotów, i wszędzie powiewające flagi dawnych USA. Jak nic, oprócz tubylców, była tam i mała armia(?!), w najprawdziwszych mundurach. Coś ze… 200 chłopa.
No i mieli te swoje pojazdy, i broń, i namioty i flagi, i - co najważniejsze - mieli i paliwo. Dużo paliwa, dużo beczek. Ale było ryzyko. Pojawić się tam, pohandlować, ale co, jak owi wojskowi wcale mili nie są? Co jak sami zarekwirują ich pojazd i broń, albo i ich samych, i siłą w mundur, i tyle? Różnie to w końcu bywało, a w PSA to trzeba było uważać na wszystko, i wszystkich.
Ryzykować więc, podjeżdżać tam, i ewentualnie handlować… a może nawet ukraść taką beczkę?? Czy lepiej dać sobie spokój, i nie ryzykować, i jechać dalej swoją drogą. Trochę paliwa w końcu jeszcze mieli. Póki co, naruszono zdobyczny zapas z lotniska, a tą swojej beczkę oszczędzano. Ach te dylematy, i te decyzje…
***
Komentarze za chwilę