Dwie ulice od ruin hotelu
Anna i Miguel zniknęli w ciemnościach niespokojnej nocy, rozmyli niczym wyłączone holograficzne projekcje. Park początkowo zamierzał pójść razem z nimi, ale niespodziewany telefon matki wytrącił go z równowagi, uziemił przy samochodzie.
Hwang Jae Park mało czego obawiał się bardziej od gniewu rozzłoszczonej rodzicielki, a ta po prawdzie rzadko kiedy nie była rozgniewana. Lany na co dzień drewnianym sandałem, tarmoszony za ucho i wyzywany od skończonych niewdzięczników, sieciarz wolałby powtórną konfrontację z upiornym klaunem niż wybuch złości szacownej rodzicielki.
- Dwie grupy idą w naszą stronę - w słuchawce Agenta rozległ się szept Kotki - Jedni mają barwy Bulldogów, czterolistne kończyny na dresach, złote krzyże i rude mordy drugiej grupy sugerują Irlandczyków.
- O żesz kurwa! - stęknął Hwang przykrywając dłonią mikrofon Agenta. Jego wciąż trajkocząca w eterze matka nie znała ani słowa po angielsku, ale przyzwyczajenie sprawiało, że sieciarz krył się przed nią z wszystkim, co mogło starą kobietę zdenerwować, a przekleństwa inne niż te płynące z jej własnych ust jak najbardziej się do tej kategorii kwalifikowały.
- Kurwa, tutaj zaraz może być nielicha jatka - szepnął do telefonu zawieszając rozmowę z matką, która najpewniej nawet tego nie zauważyła wyrzucając z siebie pozornie nieskończony potok gróźb pod adresem syna - Jak wpadniemy pomiędzy te bandy, może być po nas! Wracajcie!