|
Uczta w obozie Trzeciego Marszałka Marchii trwała do późnego wieczora. Mimo, że Gálmód nie zagadywał więcej Zwinnorękiego, zająwszy się rozmową z Rogaczem, przywołane przezeń wspomnienia zatruły radość młodzieńca, jakiej można by się spodziewać wobec pomyślnego zakończenia rokowań. Nie sprzyjałby by temu i ciekawość Esmunda, pragnącego dowiedzieć się więcej o plemieniu Leśnych Ludzi, gdyby nie gąsior zacnego trunku, którym Rohirrim przysiadł był się do młodzieńca.
Z każdym kolejnym kubkiem zgryzoty bladły i wkrótce Zwinnoręki zatopił się w rozmowie z Rohirrimem, opowiadając o życiu Leśnych Ludzi, o osadach na obrzeżach Mrocznej Puszczy, o ścieżkach skrytych w nieprzeniknionym cieniu i polanach, których nigdy nie oświetla słońce. O obyczajach, wiecach i zgromadzeniach, o wielkim domu w Leśnym Dworze, gdzie wysoko pod stropem, od wieków, płonie błękitnym blaskiem Lampa Balti. Odśpiewał nawet półgłosem zapamiętane strofy pieśni, z którą ongi wystąpił w Złotym Dworze, gdy bractwo goszczone było przez królewską parę i, całkiem już rozweselony, uraczył rozmówcę historiami o Rzecznych Pannach i ich wdziękach, oraz o dzieciach, które jakoby nie wiadomo skąd pojawiają się od czasu do czasu na progach domów Leśnych Ludzi, a które, dorastając, okazują szczególne upodobanie do wody, a od małego radzą sobie w niej tak sprawnie i zwinnie, jakby się w tej wodzie rodziły.
Uprzejmy Rohirrim zrewanżował się rozmówcy opowieściami o służbie pośród stepów Wschodniej Bruzdy, ale słowa zdawały się dochodzić do uszu Leśnego Człowieka jakby coraz bardziej z daleka, obrazy przed oczami poczęły się chwiać i rozmywać, aż w końcu głowa, wsparta na opartej o stół ręce, opadła i Zwinnorekiego niepostrzeżenie, miękko otulił sen. Wokół, jak okiem sięgnąć, falują trawy. Koń pod Zwinnorękim wspina się na tylne, nogi, rży donośnie. W oddali galopuje inny, śnieżnobiały. Dosiada go kobieta o rozwianych, złotych włosach. Sunie lekko, jakby kopytami nie dotykał ziemi. A oto znika ziemia i trawa, w ich miejscu tylko woda, szeroko rozlana, jak bezbrzeżna rzeka. Biały wierzchowiec mknie teraz ponad falami, srebrne podkowy ledwie muskają wodę; rumak skacze, wygina w łuk, znika w fontannie srebrzystych kropel. Nad Zwinnorękim zamyka się szklista tafla: Szron galopuje po dnie, tryska złocisty piasek, rośliny niezwykłych kształtów ścielą się u kopyt. Śnieżnobiały wierzchowiec jest teraz tuż, tuż, siedząca na nim wojowniczka wyrzuca ręce ponad głowę i skacze, opinająca jej ciało kolczuga lśni jak tysiące srebrnych łusek – czy to jednak rybia łuska? – kobieta-ryba płynie, zwinnie jak łosoś w górskim strumieniu, zatacza koła, coraz bliżej, bliżej… falują złociste włosy, wyciąga ręce… woda wokoło ciemnieje, gęstnieje i szumi - to już nie woda, to szumią drzewa wokół polany, nad nimi lśnią gwiazdy, jasne i srebrzyste, miękki miech ugina się pod głową, kobiecy głos śpiewa:
Młody łowca przez las wędrował
z łukiem i kołczanem strzał.
Usłyszawszy śpiew z oddali
za nim ruszył w boru dal.
Tam dziewczynę piękną ujrzał
co w pniu wierzby miała dom.
U stóp drzewa się zatrzymał
i zawołał stamtąd doń:
Chodźże ze mną, moja piękna,
porzuć dla mnie drzewo swe.
Ona potrząsnęła głową,
I odrzekła tylko – Nie:
patrz – w Księżyca blasku tańczę,
słuchaj – śpiewam pośród drzew.
Nie proś, bym za tobą poszła,
tylko tu me miejsce jest.
Zwinnoręki z trudem unosi głowę, wypatruje tej, która śpiewa – zna przecież te słowa, wszak to nimi matka kołysała go niegdyś do snu… lecz głowa tak ciąży, opadają powieki… – Nie śpij, Rodericu – głos dobiega ni to z bliska, ni z oddali – Nie śpij, nie czas na to… Cień pada na leżącego, ciemna sylwetka wyrasta z mroku, rośnie, potężnieje, przesłania gwiazdy. Modzieniec czuje, jak coś szarpie jego ciałem i z trudem rozwiera klejące się powieki. Przed oczami miał twarz Cadoca.
– Pora nam w drogę. Słońce dawno wzeszło. – rzekł czarnowłosy Dunlandczyk, schylając się nad młodszym towarzyszem.
U schyłku dnia, stojąc na brzegu Rzeki Entów, Zwinnoręki wraz z pozostałymi obserwował rozgrywającą się pośrodku brodu scenę. Wreszcie, na poczyniony przez Esmunda gest, śmiechy, wiwaty, szemrania, pytania, rozlegające się z obydwu brzegów, poczęły poczęły z wolna zamierać. Oczy zgromadzonych wokół Rohirrimów obróciły się teraz na Bractwo. „Gdyby tu była Gléowyn, pewnie by się teraz odezwała” – pomyślał, spoglądając to na Eliandis to na Rogacza. – „Kto zatem do nich przemówi?”
Ostatnio edytowane przez sieneq : 15-02-2023 o 10:30.
|