Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 26-02-2023, 18:52   #370
Deszatie
Markiz de Szatie
 
Deszatie's Avatar
 
Reputacja: 1 Deszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputacjęDeszatie ma wspaniałą reputację
- Żyję… - docierało do niego, przez fale otępienia i zamroczenia. Woda jeszcze raz okazała się dlań kojącym balsamem, tym razem na cięższe rany. Ale nawet mimo jej właściwości czuł, że bolą go miejsca, gdzie dosięgły go ciosy bestii. Woda nie potrafiła odegnać koszmarnych wspomnień niedawnej walki. Zresztą cząstka z nich pozostanie w jego umyśle na zawsze…

***

Na początku wiedziony obowiązkiem i na przekór strachowi ruszył za szlachcianką, by zgładzić demony. Miecz ociekający wodą z sadzawki i tajemnicza magia, którą ponownie odczuł na ciele dodały mu nieco wiary, że potyczka nie zakończy się rzezią. Vivian miała plan i do pewnego momentu realizowali go wyśmienicie. Później jednak każdy kolejny cios i parowania wysysały z niego siły. Demony, niczym krwiopijcy karmili się widokiem każdej jego rany. Gdyby nie magiczny pancerz niechybnie rozpłataliby go na strzępy w mgnieniu oka. W walce nie miał jednak czasu na rozmyślania, kierował się wyłącznie instynktem i wyuczonymi odruchami w upiornym tańcu miecza z demonicznymi przeciwnikami, chwilami paraliżującymi zmysły. A kiedy ostatkiem sił i woli wyprowadzał cios, szczęśliwie, bo nie do końca rozumiał jakim cudem wcześniejszy atak poczwary nie urwał mu głowy, stało się coś nieoczekiwanego. Ostatni piekielnik zniknął, pozostawiając odór siarki i dwoje słaniających się śmiertelników. Demoniczne istoty skalały to miejsce swoją obecnością. Radość z pokonania lub raczej ich przepędzenia stłumiona była przez nieziemskie zmęczenie i ból trzewi. Ochroniarz dygotał prawie jak w febrze, postępując krok w krok, za majaczącą obok sylwetką kobiety.

- Vivian… - po raz pierwszy zwrócił się do niej po imieniu, jakby kolejna walka sprawiła, że zniesione zostały zasady krępującej etykiety. – Dziękuję, choć było to szalone, to żyję dzięki Tobie – powiedział z grymasem bólu, bo odniesione obrażenia dawały mu się we znaki. - Masz rację nie próbujmy tego powtórzyć… - odwzajemnił się jej niezwykle rzadko goszczącym na jego ustach półuśmiechem. Wylał na swe włosy i głowę cały bukłak wody, po czym wstał postąpił kilka kroków w głębię i na nowo zaczerpnął ożywczego wodnego eliksiru. To było największe bogactwo piramidy, które w obecnym stanie było więcej warte, niźli cetnary złota i kosztowności. Sięgnął po miecz i ponownie przypasał do boku. Możliwe, że będzie musiał nim wyrąbać sobie drogę ku światłu dnia…

Opuszczał jaskinię z poczuciem dobrze wypełnionego obowiązku. Zyskał zapas uzdrawiającej wody w zamian za obronę tego miejsca przed demonami. Chociaż słowa panny von Schwartz zapowiadały, że pojawienie się krwawych istot mogło być zwiastunem jeszcze większych kłopotów w niedalekiej przyszłości, to w tej chwili jego zmartwieniem było opuszczenie mrocznych korytarzy budowli i nie zbłądzenie na tych zdradliwych, podziemnych ścieżkach…

***

Droga korytarzami dłużyła się Carstenowi, lecz nie okazywał oznak zniecierpliwienia. Stirlandka była dobrą przewodniczką, czuć było, że wcześniejszą walkę przypłaciła znacznym wysiłkiem. Carstenowi obce były magiczne arkana, lecz domyślał się, że to właśnie one najmocniej wyczerpały kobietę.

Ciało Amazonki, zastygłej w korytarzu, na powrót uświadomiło mu powagę ich położenia. Byli na terenie wroga i musieli walczyć na jego zasadach. Wiedząc jak zżyte jest ze sobą plemię, wyobrażał sobie jak bardzo wojowniczki przeżywają każdą poniesioną stratę. A przecież zwiad do piramidy był jedynie zaczątkiem, a widmo okrutnej bitwy z jaszczurami wisiało nad nimi i wieszczyło niezwykle krwawe zmagania.

Szelest i szum, kolejna niespodzianka natury okazała się podziemną rzeka, która doprowadziła ich do grup Olmedo i Majo. Radość z ponownego spotkania kamratów została zmącona przez kondycję z jaką się prezentowali. Widać, że los nie szczędził im trudów i znojów. Carsten w pierwszym odruchu sięgnął po bukłak i poczęstował dowódcę górali. - Tylko z umiarem, bracie. - szepnął. – Jeszcze długa droga przed nami. Obyśmy ujrzeli promienie słońca.

Wyłowił wzrokiem znajomą twarz Bertranda, który też nosił ślady potyczek, jak wszyscy uczestnicy wyprawy. Skinął mu przyjaźnie. Bretończyk był bowiem nielicznym ze śmiałków z Portu, który wytrwale znosił przeciwności i podobnie jak ochroniarz nie unikał ryzykownych wypadów. Zasługiwało to na docenienie, gdyż mógł pozostać w otoczeniu Kapitana de Rivery, korzystając z przywileju swego wysokiego urodzenia. Widać jednak, że bardziej odpowiadała mu walka i możliwość udowadniania swojej odwagi. Teraz wszyscy bez wyjątku musieli znaleźć wyjście z niedogodnej sytuacji.

- Jeśli to miejsce jest bezpieczne, ostańmy tu by nabrać sił, kilka godzin nie zrobi nam różnicy… - wyłożył swój pogląd na obecną sytuację najemników. - Później podzieleni na mniejsze grupy, spróbujmy przemknąć się przez gęstwinę dżungli, wtedy gadzinom trudniej będzie nas dostrzec.

Po spotkaniu z demonem, żaden przeciwnik nie był w stanie wzbudzić w Carstenie większego strachu, co nie zwalniało go jednak z rozsądku i szanowania przebiegłości jaszczurowatych przeciwników.
 
Deszatie jest offline